Vacâr

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Vacâr
Pochodzenie Z carskiej imperyi
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór

Indeks stron


VACÂR.[1]
— Wezmą! słowo daję wezmą! — wołał Enemuk-Han, pędząc pełnym, myśliwskim galopem na karym jak kruk »Dżirycie«. Konie nasze zrównały się właśnie. — Patrz! patrz! — wołał, już wzięły!

W tej chwili ujrzałem, jak ze zgrai ośmiu chartów, dotąd prawie równo idących, wysunęły się dwa najsilniejsze, największe i pochwyciwszy uchodzącego ostatkami sił wilka za kark, z zamachem o ziemię nim rzuciły.
— Patrz! patrz! wołał dalej Tatar — to mój Aladyn i ta kudłata suka, ta niepoczesna sobaka Dżordżi. Patrz, patrz!
Rzucony o ziemię wilk, zerwał się raptownie, siadł na tylnych łapach. Objuszone, czarnym pyłem okryte, ledwie dyszące wilczysko przybrało obronną pozycyę. Sił jednak do walki już nie miał, zębami tylko szczęknął kilka razy nieszkodliwie, język długi wywiesił, a z rozwartej paszczęki popłynęła mu obficie piana z posoką zmięszana.
W oczach Enemuk-Hana błysnął wyraz dzikiego tryumfu, pocisnął konia i w kilka sekund był obok wilka, z błyskawiczną szybkością z konia zeskoczył, strzemię wraz z puśliskiem odczepił od siodła i niem rabusia kilka razy między oczy silnie uderzył, Wilk zaskomlał boleśnie, bezsilnie podskoczył i runął martwy na ziemię.
— Pierwszy tego roku, ale dobry — mówił z zapałem i rozkoszą Tatar — patrz, wyższy przodem od Aladyna; no, ale dał nam hartu, i psami i nami wymotał do syta.
Byłem już obok niego, osadziłem konia na miejscu i zsiadłem; chodziłem, przeprowadzając powoli zziajaną, pianą okrytą, bokami robiącą moją ulubioną, kasztanowatą »Lolindę« wkoło grupy złożonej z uszczutego wilka, Tatara, karego tekińskiego konia i zgrai skomlących chartów.
— Przeprowadź trochę konia — ozwałem się do tryumfującego towarzysza — zmachany okrutnie, gotów się ochwacić.
— Nic mu nie będzie! — odparł — znam go, to nie wasze angliki; od brata mam go w podarunku, a naszym biegunom pięć werst choćby najszybszego biegu nie zaszkodzi. Na jego ojcu, gdym do brata czasami przyjeżdżał, po dziesięć i więcej werst za stepową antylopą na równinach Amu-Daryi ganiałem, nie, jemu nic się nie stanie. Prawda? Kosiu mój drogi — i pocałował go w czoło potem okryte.
— Cóż my jednak tu sami dalej robić będziemy? przerwałem Enemukowi — naszych ludzi ani śladu, sami nie wiemy gdzie jesteśmy, a tu za kwadrans najdalej słońce zajdzie.
— Także zachciałeś — odpowiedział — krew, krew, ani jednego konia tam niema, który mógłby z naszemi zajść, dzieli jednak kierunek, w którym pojechaliśmy, to nas znajdą; uf! jak gorąco — dodał, rozpinając mundur — co za upał, choć już wieczór.
— A choć znajdą! podchwyciłem poprzednią kwestyę, jakby naprzekór i w rzeczy samej byłem rozdrażniony i nie kontent z przyczyny, że moje charty mydło zjadły — a choć znajdą, to co nam poradzą? noc za pasem, step wkoło głuchy, pewno na werst kilkanaście wkoło niema żadnej osady?
— Ho! ho! od kiedyż to tak zbabiałeś — przerwał śmiejąc się wesoło Enemuk-Hen — wielkie nieszczęście, jakby nam przyszło w czystym stepie przenocować; nie bój się zresztą, Dżordżi lada chwila nadjedzie, on tu zna każdą miedzę, wyszuka nam odpowiedni nocleg.
Dżordżi Tundra był to chłop mołdawski, posiadający nad brzegami Dniestru spory szmat ziemi, zamożny — choć zły gospodarz, końmi tylko handlował i był zapalonym charciarzem, ztąd znajomość z nami. Jadąc na myśliwską wyprawę w bessarabskie stepy, wstąpiliśmy do niego na nocleg i zwerbowali z sobą.
Przepowiednie mego towarzysza wkrótce spełniać się zaczęły; za chwilę ukazali się z za pagórka nasi chłopcy, a na ich czele Dżordżi, jechali noga za nogą, konie bowiem pod nimi całodziennym forsownym marszem i polowaniem były bardzo zmachane.
Pierwsze słowa nadjeżdżającego Dżordżi były:
— A kto wziął wilka??
— A któżby? — odparł wesoło Tatar — twoja suka.
— Oj! suka, to suka domnula[2] — szeptał rozkoszując się tryumfem swej ulubionej i złażąc z konia głaskał łaszącą się i skomlącą charcicę — suka to nad sukami — chodź tu — wołał — naści chlebka, naści słoninki, ty nie suka, ty coconica[3] moja — ja twój rab, twój sługa.
— Zostaw Dżordżi te pieszczoty — przemówiłem dość opryskliwie — a powiedz mi lepiej, gdzie myśmy się zagnali? co to za równina przed nami? co to za rzeka na prawo? — ot tam daleko, daleko sinieje.
— Taż to Cecorskie pola! — odparł zdziwiony moją nieświadomością Dżordżi — ot tam koło tych kopców, za rzeką Koboltą, minęliśmy hutarę[4] ziemi do Naduszytej należącej, a to już Cecorskie, tam prosto przed nami, ot tam hen, hen, hen, szarzeje, ku Prutowi, to wieś Cecoronów, a tam na lewo widnieją pagórki Magora, a znowu całkiem na prawo, niedalej jak na dziesięć werst, mamy brzeg Prutu, a nad nim okopy lackie, a bliżej do nas mogiła, wielka mogiła lackiego hetmana.
— Dobrze! dobrze — przerwałem geograficzny popis
Dżordżi — powiedz nam, gdzie my dziś nocować będziemy? Słońce zachodzi — do jakiej tu wsi najbliżej?
— Do której wsi? — najbliżej do Kirsztańskiej odaji[5] będzie z ośmnaście werst, do Untyn ze dwadzieścia pięć, oh! do wsi daleko.
— Tam do djabła! a gdzieś będziemy nocować?
— Niechże go pan na stepie nie wspomina — odrzekł żegnając się i z przesądnym strachem spoglądając wokoło — niech licho śpi, po co go pod noc budzić, on tu i tak lubi harce wyprawiać — gdzie nam nocować? do wsi nie dojedziemy, noc ciemna z wieczora.
— No a gdzież? tak na stepie?
— Ha! tu nie daleko od lackich okopów, koło samej hetmańskiej mogiły jest terło[6] bojara Hormudzaki, i jest tam vacâr, od was, z lackiego brzegu tu przywędrował, dawno już temu, będzie ze dwadzieścia lat. Dobry człowiek, ma tam ziemlankę i ogień się znajdzie i woda czysta w stawie dla koni, tam możemy przenocować.
— A jak daleko do niego? — pytałem dalej.
— Z pięć werst, mała bajda[7] może — tu popatrzył na zachód, słońce kryło się już za brudno-czerwonym tumanem — zajedziemy jeszcze przed wielką ciemnicą, zresztą księżyc nie bardzo późno wschodzi.
— To jedźmy! — zakonkludowałem, siadajcie na konia i zwracając się do chłopców, kazałem wziąć psy na smycze i dwójkami za nami ruszać. Dżordżi jechał przodem, wskazując drogę, obok biegła wolno tryumfatorka, kudłata suka. Cała kawalkada ruszyła razem.
Obok mnie jechał Enemuk-Han, milczący już i zadumany, jak zwykle zresztą; chwila upojenia, tryumfem myśliwskim wywołana, minęła; głowę zwiesił i dumał; koń jego, wyspawszy się już, szedł raźno i wesoło, wzniósłszy głowę dumnie w górę, rozglądał się po nieznanej mu okolicy.
Tuż poza nami jechał mój Maks, chłopak do usługi i zapalony myśliwy, przy nim dragon, mazur Wicek, ordynans Enemuka; obaj prowadzili charty na smyczach. Za nimi dwóch masztalerzy, każdy z nich miał na powodzie jucznego konia z zapasami podróżnemi.
Słońce coraz bardziej chyliło się do zachodu, życia na stepie mało, gdzieniegdzie tylko pomiędzy wysokiemi zaroślami na wpół wyżętej złotej kukurydzy błyskał promyk świeżo roznieconego ogniska, albo gdzieś tam na stepowych trzęsawiskach pomiędzy gęsto zarosłemi szuwarami i trzciną ukryte stada gęsi wędrownych przeciągłem gęganiem dawały znać o sobie.
Ujechaliśmy z wiorstę; mój towarzysz ani słowem nie przerwał milczenia, miewał on takie chwile głębokiego zamyślenia, tak łatwe do wytłómaczenia zresztą w synu dalekiego Wschodu. Dziwny to był człowiek, ten hański potomek.
Poznałem go rok temu w Kamieńcu, jako majora w 35 pułku dragonów. Odrazu wielki pociąg poczuliśmy do siebie nawzajem, dziś byliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Przyjaźni tej dziwili się wszyscy oficerowie w pułku, z nimi był zawsze dzikim, nieprzystępnym — odludkiem go zwali.
Kniaź Muhamed Dżeofarowcz Enemuk-Han, tak był w księgach wojskowych zapisanym, był synem hana niepodległego ongi tatarskiego szczepu, potomkiem władzców Złotej Ordy, jak mi sam w chwilach zwierzeń mówił. Plemię pod wodzą jego przodków zostające przez długie dwa wieki, ceniąc wolność i niepodległość przedewszystkiem, usuwało się przed naciskiem rosyjskim w głąb stepów azyatyckich, wreszcie nie było już gdzie się cofać. Po krótkiej lecz zażartej walce, w której dziad Muhameda, ostatni niepodległy han zginął, ojciec Dżeofar musiał uznać zwierzchnictwo Rosyi i złożyć przysięgę wierności cesarzowi Mikołajowi.
Zgnieciony Dżeofar otrzymał od cesarza tytuł dziedzicznego naczelnika starszyzny swego szczepu, rodzina Enemuk-Hanów została wpisaną w poczet książąt wszechrosyjskiej imperyi, a w zamian obowiązał się haracz cesarstwu płacić: w czasie pokoju złotem, a w czasie wojny krwią wojowników plemienia; w zamian zabrano mu dwóch synów: starszego Kasimura i młodszego Muhameda do korpusu paziów. Cesarz jest miłościwym monarchą i dba o to, żeby jego poddani stosowne do urodzenia wychowanie odbierali.
Niedługo jednak Dżeofar sprawował urząd z ręki cara mu nadany, dumna dusza nie mogła znieść ciśnienia despotycznej dłoni, nie chciała mieszkać w ujarzmionem ciele; tęsknota za wolnością strawiła ją, mgła obłędu zwolna ja przesłaniała, i Dżeofar, nie dożywszy czterdziestu lat, umarł w obłąkaniu. Kasimura na naczelnika plemienia powołano.
Muhamed pozostał w korpusie. Dzielny duch w tem niepozornem ciele mieszkał, oparł się namowom, obietnicom, oparł się przymusowi, pozostał muzułmaninem; karyera wojskowa w szerszem tego słowa znaczeniu została dlań zamkniętą. Z korpusu przeniesiono go do liniowego pułku. I dzisiaj trzydziesto już letni potomek władców Wschodu był majorem i nie pragnął awansu.
Od pierwszego naszego spotkania się przylgnęliśmy do siebie szczerze a serdecznie. Ile razy byłem w mieście, zawsze odwiedzałem go, i on nieraz za kilkudniowym urlopem przyjeżdżał do mnie i miło nam czas schodził.
Przez kilka lat przedtem Muhamed stał z pułkiem w Warszawie, nauczył się tam doskonale mówić po polsku i tłumaczył się naszym językiem poprawniej od niejednego z nas.
Koledzy jego opowiadali, podżartowując sobie zlekka, naturalnie w czasie jego nieobecności, o jakiemś silnem uczuciu do złotowłosej warszawianki, o uczuciu odwzajemnianem ponoś, które jednak z powodu różnicy wyznania pomyślnym skutkiem nie zostało uwieńczonem.
On sam kiedyś, będąc w usposobieniu do zwierzeń, wspomnieniami rozmarzony, opowiadał mi dzieje tej miłości czystej a smutnej. Później zdjął z szyi medalion, z epoki odrodzenia, prześlicznie z cyzelowanego złota wykonany i podając mi go, powiedział:
— Patrz, to ona, perła moja, królowa, sułtanka mej duszy, a jednak nawet dla niej nie mogłem wyprzeć się mej wiary, wszak potem i ona musiałaby mną pogardzać. — Oczy wzniósł w górę i w głębokiej kontemplacyi pogrążony, milczał chwilę; po chwili mówił dalej: — Co tam, tu krótka ziemska wędrówka, minie ona, minie rychło, a tam prorok mi ją da, hurysę moją, będzie ona moją! nie pierwsza to z waszego narodu. — Tu zwracając się wprost do mnie, powiedział: — Czy wiesz, że we mnie kropla lackiej krwi płynie?
— Jakim sposobem? spytałem zdziwiony.
— Dawno, dawno, ze dwieście lat temu, jeden z moich przodków posiłkował krymskich Girajów w wyprawie do Lechistanu i ztamtąd przywiózł brankę, Laszkę, i w niej tak się rozmiłował, że sułtanką ją uczynił, blaskiem, sławą otoczył i z jej łona cały nasz hański ród idzie; podobnoś święta niewiasta to była i ponad płeć swą rozumna. Ten medalion, to była jej własność, od wieków w naszym rodzie przechowuje się i mnie go matka na piersi zawiesiła, gdy mnie siedmioletniem dzieckiem do korpusu brali i mam go odtąd zawsze przy sobie, tu na piersi. Patrz, może to jej portret — rzekł, wyjmując z wierzchu miniaturę pięknej blondynki.
Zdziwionym moim oczom ukazał się cudownie piękny miniaturowych rozmiarów obrazek Madonny z dziecięciem na ręku, robota zapewne jednego z mistrzów włoskiego odrodzenia. Nie wyprowadzałem go z błędu, nie chcąc osłabiać przywiązania do rodzinnej pamiątki.
— Niech obie razem tam na piersi spoczywają — rzekł, chowając medalion pod zielony mundur, i uśmiechnął się smętnie.
Koń utknął mi w tej chwili i wstrząśnienie tem wywołane przerwało moje myśli, spojrzałem wkoło.
Słońce już zupełnie skryło się i zapanował stan pośredni pomiędzy dniem a nocą; wieczór południowy, krótki, lecz uroczy, jakichś dziwnych blasków, jakichś lubieżnych szeptów przyrody pełen, wieczór w porze winobrania, wieczór orzeźwiający chłodnym podmuchem wietrzyku ciało zwarzone całodziennym upałem. — Na ciemnem tle firmamentu jedna tylko dotąd gwiazda błysnęła, to Wenus ponad mglisty tuman kurzu podniosła się, niby z pian morskich się wynurzała — i płonęła mieniącem się wszystkiemi barwami tęczy światłem.

Ożywcze tchnienie wieczoru i Enemuka z zadumy rozbudziło, popatrzył na mnie i uśmiechając się, zapytał:
— Cóż tak sposępniałeś? — czy tak bardzo wstyd cię, że twoje psiska nie dopisały? Mniejsza o to, za to do zająca one pierwsze. — No rozwesel się, dość tej ponurej, milczącej jazdy, nie na rozbój przecież jedziemy.
— Hej! Wicek — zawołał na ordynansa — zaśpiewaj co bestyo, bo aż dreszcz bierze w tej ciemnicy.
Wickowi w to graj, poszeptał coś przez chwilę z Maksem — naradzili się, wkrótce ucho rozradowało się nutą starej rycerskiej pieśni. Zaczął śpiewać:

Hej tam na górze jadą rycerze!
jadą rycerze!
Stuku, puku w okieneczko,
Wyjdź! wyjdź! panieneczko,
Koniom wody daj!
Koniom wody daj!

Jeden po drugim po kolei wszyscyśmy zaczęli wtórować i pieśń coraz silniej brzmiała w ciemności i raźniej jakoś zrobiło się na duszy. Konie nawet z większą fantazyą stąpały, i wstąpił w nas ten duch, który ożywiał tych, którzy ongi w pochodach tę pieśń śpiewali:

Matki się nie bój!
Siadaj na koń mój!
Siadaj na koń mój!

Dźwięczały kuszące końcowe słowa piosnki, a słuchały ich tylko olbrzymie dziewanny i lasy bodiaków.
— Słuchaj Dżordżi! — pytałem Mołdawianina — czy daleko jeszcze do tego noclegu?
— Niedaleko już, ot tam koło mogiły ogień widać, to stary vacâr wieczerzę gotuje, za dziesięć minut będziemy koło niego.
Dżordżi prawdę mówił, za kwadrans najdłużej ujrzeliśmy olbrzymią zagrodę, pełną ogromnych, rogatych wołów, obok przed chałupką w ziemi wykopaną, ziemią przykrytą, przed szerokiem ogniskiem z łodyg suchej kukurudzy roznieconem, siedział rozrosłej postaci siwo-włosy starzec i dwóch podrostków, pomocników.
Za naszem zbliżeniem się, starzec powstał i dopiero w tej chwili ujrzałem tę postać, malującą się w całej swej groźnej a wspaniałej potędze, na tle jasnego światła, bijącego od ogniska.
Popatrzył z nietajoną niechęcią na mundur i wojskową czapkę Enemuk-Hana i czystym rosyjskim językiem zapytał:
— Czego tu chcecie? droga tędy nie prowadzi.
— Chcemy przenocować starcze! — odpowiedział tym samym językiem Tatar.
— Nocować! nocować! Tu nie ma noclegu, tu nie zajezdny dom, szukajcie noclegu gdzieindziej, spokojnym ludziom dajcie pokój.
Poznawszy odrazu, że po rosyjsku do celu nie trafimy, wysunąłem się z poza Enemuka i po polsku przemówiłem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem — uchylając czapki.
— Na wieki wieków, amen! — odpowiedział starzec, a zdziwienie, prawie osłupienie odmalowało się na jego pięknem obliczu.
— Cóż wam zaszkodzi, staruszku, jak my tu przenocujemy koło was?
Starzec stał niemy, zdziwiony, nienaturalnie wyprostowany, a snać słowa jakieś cisnęły mu się na usta, ale uczucia inne w duszy zbudzone, wymówić mu ich nie dozwalały. Po chwili dopiero z obu ócz długo zbierające się pod powiekami łzy trysnęły strumieniami po zaschłych, zmarszczonych policzkach, a usta niezrozumiale prawie szeptały:
— Na wieki wieków, na wieki wieków, amen! amen! O, Boże mój! co to jest? W imię Ojca i Syna i Ducha świętego — mówił, żegnając się — czy to senna mara czy prawda? wy po polsku Boga chwalicie? Wielki Boże! czy to może być? Któż wy jesteście?
— Nic nadzwyczajnego, mój dziadku, zwyczajni myśliwi z polskiego brzegu, polujemy z tej strony kilka dni już, i dziś zapędziliśmy się tak daleko w te stepy; nie mogąc się do żadnej wsi dobić, dowiedzieliśmy się o was i prosimy o gościnność na tę jednę noc.
— Z całego serca, z całego serca — mówił rozradowany starzec — przepraszam, zrazu omyliłem się i myślałem, że to znowu graniczne kozaki.
My tymczasem, radzi z jakiego takiego przytuliska, pozsiadaliśmy z koni, rozglądając się ciekawie wokoło, choć daleko okiem nie można było sięgnąć, bo noc już zrobiła się ciemna, czarna.
— Przenocować to możecie, ale co ja wam dam zjeść! co wam dam? — biedał stary — panami musicie być, do wygód a pańskiego wczasu przywykliście, co wam taki pustelnik vacâr, pastuch dać może? Co jest, musicie przyjąć, i ryba w więcierzu jest, i kawałek baraniego mięsa się znajdzie, i wino młode, niedawno tłoczone, więcej nie mam, jak mi Bóg miły.
— Ależ i tego zanadto, o ognisko i wodę dla koni nam szło; resztę, co potrzebne, mamy z sobą wszystko.
I z rozkoszą rzuciłem się, jak długi, na wiązkę słomy koło ogniska.
Obok mnie rozłożył się wygodnie Enemuk. Maks przyniósł nam zaraz manierkę z wódką i kawał zimnego mięsa, aby choć w części głód zaspokoić, nim nam co ciepłego przyrządzą.
Stary zwijał się rześko, krzątając się w celu przygotowania dla nas przyjęcia. Od czasu do czasu przybiegał do nas, aby jakie słowo usłyszeć.
— Nie dziwcie się panowie staremu — mówił, mniemając, ze staje się natrętnym — nie dziwcie się, człowiek przez dwadzieścia lat zgórą swojej mowy nie słyszał prawie, to mu się ona zdaje być rąjskiem śpiewaniem.
Przypatrzyłem mu się teraz dokładnie: wzrostu był olbrzymiego, potężnej budowy, nad szęrokiemi, horyzontalnie ustawionemi ramionami, wznosiła się nieduża stosunkowo głowa, okryta białym, śnieżnym prawie, gęstym, długim włosem; z pod białych krzaczastych brwi błyskała para dużych, podłużnych, siwych oczu, nos niewielki, ale równy i ładnie wykrojony; białe, długie, bujne wąsy dodawały twarzy rycerskiego wyrazu — brodę golił. Odziany był w krótki kożuszek bez rękawów, w białe wełniane, dość obcisłe szarawary, a skórzane, rzemykami sznurowane chodaki dopełniały skromnego odzienia.
— Będzie wszystko, wszystko, co się przyrządzić dało, byleście tylko nie byli głodni. Żebym to ja był przeczuł, jakich mi Bóg gości ześle — mówił, przerywając co chwila i lubując się widocznie dźwiękiem swego własnego głosu. — Z głodu jednak i tak niepomrzecie, — i znowu pobiegł w stronę, zkąd dochodziły aż do nas mołdawskie słowa rozmowy młodych parobczaków.
Za chwilę usłyszałem znowu głos starego, dochodzący od stawu, teraz brzmiał tryumfująco, radośnie:
— Oto karpie — wołał — na książęcy stół na wigilię można podać, wstyduby nie zrobiły, jakby umyślnie, gości przeczuwając, złapały się, jak raz pańskiej gęby czekały. A no sprawcie ich chłopcy — zwrócił się do Wicka i Maksa, którzy do spółki kucharzowali nam w tej wyprawie, i oddawszy im ryby, sam przyszedł i usiadł koło nas. Przypatrywałem mu się uważnie.
W ruchach i słowach tego człowieka było coś niepochwytnego, co jednak zmuszało do przypuszczenia, że on nie całe życie krowy i woły pasał.
W wyrazie twarzy, w tym smutnym a równocześnie rzewnym uśmiechu, w całym wyrazie pięknej twarzy była jakaś dziwna melancholia, jakaś na wszystko zrezygnowana tęsknota duszy silnej, zdrowej a wierzącej, lecz mimo to nieszczęśliwej. Cała postać, mimo wieku wyraźnego, gibka, elastyczna i ruchliwa, zdradzała człowieka, który przeszedłszy przez różne nieszczęścia, boleści, burze moralne, nie złamał się w nich, a żyjąc na łonie natury, zachował czerstwość, siły i zdrowie żelazne.
Rozweselony naszem przybyciem, rozradowany widocznie tem, że słyszy wkoło siebie mowę ojczystą, odżył, twarz mu się rozchmurzyła i zdawał się być młodzieńcem prawie, młodzieńczy ogień mu w oczach płonął, młodzieńczy zapał drżał w głosie, tylko białe jak śnieg włosy wiek podeszły zdradzały.
— Niech pan co mówi — prosił, — zwracając się do mnie. — O! mów pan, mówiące po polsku, robi pan dobry uczynek — tak jakbyś pan dał najbiedniejszemu żebrakowi jałmużnę hojną — proszę, nie śmiejcie się ze mnie, że ja jak dziecko małe waszemi słowami się bawię — ja tak dawno słów takich nie słyszałem — i może znowu, kto wié, jak długo, do śmierci może nie usłyszę ich już.
Wicek przerwał rzewne słowa starca, odwołując go w celu poradzenia się w jakiejś kulinarnej kwestyi — o wieczerzę chodziło, którą już warzyć zaczęli przy drugiem, świeżo roznieconem ognisku.
— Co to może być? co to za starzec? — pytał mnie rozciekawiony Enemuk — to nie chłop, nie pasterz zwyczajny, i postać i mowa zdradzają, że ocierał się gdzieś w życiu pomiędzy oświeceńszemi ludźmi.
— Zbieg zapewne z Podola, zbrodniarz może ukrywający się tu w głuchych stepach przed ręką sprawiedliwości — odparłem bezmyślnie prawie.
— On! nie, ręczę ci, że to nie zbrodniarz, uczciwie z oczu mu patrzy, a tak smutnie zarazem. Chciałbym dowiedzieć się o jego przeszłych losach, co go tu w dzikie pola zagnało, zapytać go może?
— Nie wiem, czy zechce opowiadać — odrzekłem, snując sam w wyobraźni historyę tego dziwnego starca — zdaje się, że z niedowierzaniem spoglądał na twój mundur; wątpię, by chciał nam opowiadać.
— Ha! przeklęty mundur. Słuchaj, opowiedz mu, kto ja jestem, on tobie zaufa, w tobie poznał odrazu pobratymca. Zresztą człowiek, gdy po latach wielu usłyszy dźwięk ojczystej mowy, to taki chętny do zwierzeń, że duszę radby otworzyć i w niej dać bratu czytać. Boże! czy ja jeszcze kiedy w życiu usłyszę słowo w ojczystym języku? czy jeszcze kiedy przy stepowem ognisku będę się wsłuchiwał w opowiadania, w baśnie czarodziejów?
— Wieczerza gotowa! — wołał, przerywając nam rozmowę rozweselony starzec — gotowa! dawajcie ją tu! dla panów w miskach, a wy chłopcy i na deskach możecie zjeść; pieczeń barania na pierwsze danie, po niej ryba odgotowana, na ostatek winograd i wina kto wiele wypije. Co, nie poumieracie z głodu panowie?
W ślad za starcem ukazał się Wicek, niosąc w ręku olbrzymi udziec barani, cały popiołem gorącym i gliną oblepiony.
— Nie obawiajcie się! to nie, że tak brzydko wygląda tam pod tą skorupą mięso smaczne, umyślnie gliną się oblepia, bo w ogniu spaliłoby się mięso na węgiel — i odbiwszy glinianą skorupę, począł krajać.
Zapach świeżo upieczonego mięsa po całodziennem polowaniu i potężnem przegłodzeniu się wydawał się nam rajską wonią, i nie pamiętam, by mi gdzie i kiedy jaka uczta wykwintna, jaki obiad wystawny tak smakował, jak ta pierwotna wieczerza stepowa, gościnną dłonią na wpół zdziczałego starca podana.
Prosiłem go, żeby usiadł i jadł z nami, ale odmówił, mówiąc, że jest już po wieczerzy, a pod noc nie zwykł jadać, — usiadł jednak obok nas i powoli, powoli rozmowa się ożywiła.
Ja mu opowiadałem, co zacz jestem i co robię na świecie.
— Ojca pańskiego widywałem przed laty — powiedział po chwilowym namyśle, tak, to on musiał być.
— Jakto, znałeś pan mego ojca? — zawołałem zdziwiony i uradowany równocześnie —opowiadaj mi o nim.
— Czyżem powiedział, że go znałem? — odparł powoli i z namysłem — wieluż to ludzi widuje się na świecie, nie znając ich, i ojca pańskiego widywałem, w domu pułkownika Korwina. — Słowa te mówił powoli, z widocznym namysłem, a równocześnie wzrok z wyrazem pytającym przenosił ze mnie na Enemuka.
Zrozumiałem odrazu przyczynę wachanią. Opowiedziałem mu w krótkości historye Enemuka i wytłumaczyłem, co go w ten mundur odziało. — Słuchając mego opowiadania, starzec jeszcze bardziej się ożywił, odetchnął swobodniej, jakby mu ciężar jaki spadł z piersi.
— To dlatego pan wina nie pije! — przemówił swobodnym, żartobliwym tonem — może i dobrze Wasz prorok postanowił, że tego trunku zabronił, nam wiele on złego zrobił.
Wieczerza kończyła się. Posileni mięsem i rybą, rozkoszowaliśmy się doskonałym winogradem. Ognisko niepodniecane tlało blado, ale za to na wschodzie czerwieniło się niebo krwawo, za chwilę purpurowy, stepowy księżyc się ukaże.
— Starcze! — przemówił nagle Enemuk — nam zaufać możesz, nie zdradzimy cię pewno; spać mi się nie chcę, a lubię słuchać starych dziejów przy blasku stepowego ogniska, ojczyznę mi to moją przypomina i dnie dzieciństwa. Tyś zapewne nie zawsze krowy pasał, poznaliśmy to odrazu. Prosimy, opowiedz nam koleje twego życia, opowiedz: co cię tu na step zagnało?
— Pragniesz książę moje dzieje usłyszeć? Ha! nie ciekawego, nic ciekawego; zobaczysz trochę biedy, trochę nędzy, wiele nieszczęścia i boleści, ot i wszystko; zwykłe to w naszej ojczyznie sprawy. Jeżeli taka wola waszej książęcej mości, to opowiem; obawiać się mogłem, wstydzić się nie mam przyczyny. Poczekajcie panowie — przerwał, powstając — zobaczę, co wasi ludzie robią? czy najedli się do woli? dam siana dla koni i pokażę, gdzie mają je na nocleg przywiązać, a wróciwszy, jeżeli słuchać zechcecie, to i owszem, opowiem; komuż opowiadać będę? wnuków nie mam, oh! nie mam.
Starca dość długo nie było, tylko głos jego słyszeliśmy, jak wskazywal chłopcom słupy, do których mieli wiązać konie.
Księżyce tymczasem wyłaniał się powoli z zarumienionych oparów Prutowych i wznosił się poważnie na ciemnoszafirowem tle południowego nieba, wznosił się straszny jakiś, krwawo-czerwony, suchym, ponurym blaskiem świecący, jak kula ognista zawisł nad głuchym, niemym stepem.
Stary wrócił wreszcie.
Usiadł obok nas, milczał chwilę, niby namyślając się, w końcu przemówił:
— Pragniecie panowie, żebym wam opowiedział, czem na świecie przedtem byłem? co mnie w stepy na pastucha bydła zagnało? Zawiedziecie się, myśląc, że to jakaś nadzwyczajna historya; nie, nie, to zwykłe dzieje.
Tu zamyślił się głęboko, czoło na dłoni oparł i westchnął ciężko.
— Nazywam się Peretyatkowicz — mówił po chwili, podnosząc głowę i patrząc na nas — słuch i gawęda taka u nas w rodzinie była, że przodkowie nasi ponoś kniaziami na Rusi bywali, ale to musiało być bardzo, bardzo dawno, później zbiednieli zupełnie, ziemi swojej nie mieli i po służbach u wielkich panów chodzili.
Mój ojciec służył u pułkownika Korwina, był marszałkiem dworu, a choć to służba była, ale tak jak nie służba, lubili się starzy jak bracia. Stary Jakób był ważną osobą u pułkownika, całą bowiem młodość razem na wojnach dalekich spędzili, a jak zaczęli sobie przypominać dawne wojskowe zdarzenia, to końca tym opowiadaniom nie było.
Ojciec miał mnie jednego i pan pułkownik miał jednego tylko syna, pana Karola, późno się obaj pożenili.
Z panem Karolem od dziecka rośliśmy razem, w rygorze wielkim trzymani; uczył nas pan Kiersza łaciny, arytmetyki, historyi. Do pana Karola był jeszcze Francuz, ale mnie nie pozwolił pan pułkownik po francuzku uczyć, nie bardzom na to narzekał. Uczyliśmy się wspólnie, dopóki pan Karol nie skończył szesnastu lat, potem wyprawił go pan pułkownik do Krakowa do akademii, a później do cudzych krajów za granicę, zwyczajnie jak wielkiego pana, żeby się w świecie ocierał, a mnie poduczonego trochę oddano do gospodarstwa.
Lata płynęły, a pan pułkownik jak stanął na miejscu, tak na włos się nie posunął, zawsze taki sam wyprostowany, surowy, pracy wymagał od siebie i od drugich; zaspać gruszek w popiele przy nim nie można było, pracować trzeba było ciężko, ale praca dokuczliwą nie była, bo ład panował wojskowy, wszystko szło jak z płatka, a wszystko robiło się rozumem i wolą starego pana.
Po latach dziesięciu różnych nauk i wojażów, pan Karol do domu powrócił. Oddał mu ojciec jeden folwark i tak go pułkownik z moim ojcem doglądali, jak mnie w początkach.
Ja już wówczas byłem żonatym od lat kilka i miał mię pan pułkownik przy sobie; z rozporządzenia jego dozorowałem wszystkie folwarki — kontrolorem mię zwano. — Życie szło spokojnie i wygodnie, dostatek miałem, żonę poczciwą i kilkoletnią jedyną córeczkę — Hania się nazywała, więcej dzieci Bóg nie dał.
Przerwał stary na chwilę, bolesne snać wspomnienia głos mu zatamowały, łzy do oczu cisnęły, bo milcząc przez chwilę, twarz od nas odwrócił i ręką nieznacznie łzę z powieki otarł.
— Hania ją nazywali, — ale mniejsza z tem — ciągnął dalej — nie o to chodzi. Jakoś czwartego roku, po powrocie do domu, gdy mu już trzydziesty rok dochodził — pan Karol się ożenił.
Po żonę aż do Wielkopolski jeździł. — Ponoś upatrzył ją sobie w czasie swojej wędrówki po świecie, gdy dzieckiem jeszcze była, — doczekał aż dorosła i po nią wrócił.
Pan pułkownik, choć nie mówił, bo chwalić nie lubił, ale kontent widocznie z synowej był — wąs tylko siwy gładził. Na przenosiny sprosił panów z trzech gubernij i nam oficyalistom z tego powodu niejedno się dostało... podarunki od pana i pani.
Młoda pani wszystkich odrazu za serce chwyciła, anielskiej bo dobroci była, i wszyscy, w całych rozległych dobrach, oficyaliści, służba i szlachta czynszowa — chłopi nawet byliby za nią w ogień poszli. — Z wielkiej ponoś hrabskiej familii była, a mimo tego taka przystępna, że małe nawet chłopskie dziecko do niej bez bojaźni się zbliżało.
W okolicy pomiędzy drobniejszymi panami szeptano sobie cichaczem, że choć to hrabianka, ale pan Karol za żoną nie nie wziął oprócz wyprawy; ale ta była co się zowie pańska i aż do Lwowa posyłaliśmy furmanki po nią. Co nam tam był majątek, my oficyaliści śmialiśmy się z tego gadania, co dla pana Karola znaczył majątek? Jedynak u pułkownika, a pan pułkownik był najbogatszym panem w całym kraju — dobytek rósł jak na drożdżach, co roku nowe dobra kupował, a stad koni, bydła, owiec, na krocieby narachował.
Bóg we wszystkiem błogosławił; nim rok od ślubu minął, powiła pani synka, którego na cześć pułkownika Stanisławem nazwano.
Lata płynęły szcześliwie. Mnie Bóg więcej dzieci nie dał, tylko Hania jedynaczka zdrowo rosła, dziewczyna nad wiek się rozwijała; w pałacu za to co rok to prorok... po Stasiu rok po roku porodziły się dwie panienki Jadwinia i Henrysia, i znowu...
Tymczasem na szerokim świecie źle się dziać poczynało.
Straszne nas wieści dochodziły, chłopstwo po całej imperyi buntować się zaczynało, nie stało żelaznej ręki cesarza Mikołaja, o zniesieniu pańszczyzny głośno mówiono.
Między nami oficyalistami zagotowało się na te wieści; zdawało się nam, że to będzie już koniec świata; jak tu będzie można gospodarować bez pańszczyznianej robocizny? kto pola obrobi?
Doszła do pana pułkownika wiadomość o naszem oburzeniu, zwołał nas wszystkich i powiedział, że to będzie sprawiedliwiej i lepiej i wygodniej nawet dla dworu, zapłacić robotnikowi co on sobie zarobi, niż być ciagle jego opiekunem, myśleć o nim jak o małoletnim, podatki za niego płacić, o chudobie pamiętać.
— Niech i oni bedą już ludźmi samoistnymi — mówił pułkownik — niech myślą o sobie.
Panu uwierzyliśmy wszyscy, tak nam jasno to wytłumaczył. Zresztą u nas ubytek pańszczyzny niczem strasznem nie groził, oddawna już ciągłej robocizny chłopskiej nie używaliśmy, chyba na dostawy zboża; w polu robiło się wszystko dworskim sprzężajem, tylko pieszego robotnika mieliśmy pańszczyznianego a i tego nie wystarczało, do buraków i w żniwa musieliśmy donajmywać.
Pan Karol i w tym czasie dużo jeździlł czasem całemi tygodniami w domu go nie było, a pani sama smutna siedziała, aż pułkownika to gniewało.
Bywało, jak z takiej przejażdżki powróci, to zaraz do niego biegnie ksiądz Konstanty, Kapucyn, nasz kapelan i tam czasem całemi godzinami coś szepczą, nad czemś się naradzają.
Pewnego wieczora saniami z Kowalówki nadjechał jakiś nieznajomy pan, młody człowiek. Długo z panem Karolem w nocy rozmawiał i przed świtem jeszcze stajennemi końmi odwiózł go Dynyś do Zahajpola.
Rano pani wyszła zapłakana, a pan Karol to bladł, to czerwieniał, trząsł się cały i tylko pięści zaciskał.
Tego dnia koło południa przyszedłem do niego z zapytaniem: wiele z młodych koni i jakiej maści zostawić dla pani do cugu?
— A daj mi też pokój z twemi końmi — odparł opryskliwie, choć nie zwykł był tak mówić — jak ci się podoba, komu tam teraz konie do cugu w głowie? Wiesz, co się w Warszawie dzieje?
— Nie wiem! — odpowiedziałem.
— Do ludu, do ludu bezbronnego, do ludu modlącego się strzelali, krew, krew, rzeki krwi popłynęły. Boże! Boże! i Ty nam to znosić każesz, kiedyż godzina pomsty przyjdzie?
Księdza Konstantego od rana we dworze nie było, jeszcze na dodniówkę wyjechał i tego dnia objechał całe dobra i okolicę, był u wszystkich oficyalistów, u obywateli sąsiednich, u szlachty czynszowej.
Pan Karol kazał wyrąbać w lesie dęba olbrzymiego i tego samego dnia jeszcze krzyż z niego wyciosać i na cmentarz zwieźć; nim słońce zaszło, krzyż już leżał na cmentarzu.
Na drugi dzień od rana, niby na odpust jaki, ściągnął się naród do Korwinowa i karetami, i saniami, i konno, i pieszo, jak kto mógł, a cały cmentarz zajęli, szpilki nie było gdzie wetknąć.
O dziewiątej godzinie ksiądz Konstanty w żałobnym ornacie ze mszą wyszedł; chociaż nikt głośno nie mówił, naród wiedział cały, za czyjeto dusze msza.
Przez całą mszę cisza była głucha, choć makiem siać.
Dopiero przy egzekwiach pani Karolowa pierwsza wybuchnęła płaczem wielkim, przede drzwiami kaplicy na śniegu uklękła i łkała, że aż serce krajało się słuchać, a za nią tłum cały, i panowie, i szlachta, i chłopi, kto żył to zawodził; nawet księdzu przed katafalkiem łzy gradem z oczu pociekły.
Po egzekwiach zakopaliśmy przygotowany dębowy krzyż, ksiądz poświęcił, i znowu tłum cały klęczał i bił się w piersi, i modlił się gorąco, choć nie wiedział dobrze, za co się modli i o co Boga błaga.
Nagle, dotąd nie wiadomo, kto zaczął, ale ktoś w tłumie zaintonował pieśń, którą tego dnia po raz pierwszy w życiu słyszałem; za tym pierwszym głosem cały tłum poszedł, i za chwilę wszyscyśmy śpiewali:
»Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej....«
— O, panie! długie lata upłynęły, a ja tej chwili nie zapomnę, pókim żyw. Pieśń ta odrazu była wszędzie, i nad nami i pod nami i w nas samych; ogień jakiś w krew nam wlała, żaru pod serce nasypała, krew wzburzona do głowy buchnęła i żądzę zemsty zrodziła, zrodziła żądzę krwi wroga, paznogciami, zębami bylibyśmy go szarpali, krew jego pili, a takiego z naszych, coby nas wstrzymywał, mianem zdrajcy byśmy zhańbili; nie, to była pieśń straszna, dziś to widzę pieśń nie chrześcijańska, zemsty, krwi i ognia żądna.
Od tego nabożeństwa rozpoczęło się inne życie w okolicy. Nastało jakieś nieme porozumienie; bez słów rozumieli się wszyscy doskonale, każdy wiedział już, do czego to zmierza.
Ksiądz bez ustanku tylko jeździł, ludzi jakichś nieznanych to przywoził, to odwoził; paki, nieraz bardzo duże i ciężkie, nocą zwożono i skrywano tak, że nawet nikt z naszych nie wiedział, co zawierały i gdzie były ukryte.
Głuche, a coraz straszniejsze wieści pomiędzy nami chodziły: że w Warszawie rzezie, że brankę urządzili, że już się bronią, że powstanie wybuchło i Langiewicz jest naczelnym wodzem. Czas uchodził, czekaliśmy niecierpliwie, p. Karol najbardziej, gorączka go trawiła, posmutniał, wychudł i zgorzkniał.
Jesień nadeszła, a u nas cicho.
Pamiętam, pod koniec września, czekałem w pierwszym pokoju obok kancelaryi pana pułkownika na jutrzejsze dyspozycye; wieczór już był późny, gdy nagle wszedł pan Karol, był rozgorączkowany i wzburzony, w ręku trzymał jakiś cienki, zmięty papierek. Wstałem, gdy wszedł.
— Zostań tu! — powiedział, patrząc mi badawczo w oczy — za chwilę będziesz mi potrzebnym.
I po tych słowach wszedł do kancelaryi, nie zamykając drzwi za sobą, tak, że wszystko widziałem i słyszałem, co tam się działo.
Gdy pan Karol wszedł, taki wzburzony cały, pułkownik wstał od sekretarzyka i popatrzył nań długo, przeciągle, tak, jak tylko on patrzeć umiał, iż zdawało się, że do dna duszy dojrzy.
— Co ci to dziś Karolu! — zapytał troskliwie, ale uśmiech nieznaczny a smutny zdradzał, że on już wiedział i tylko pragnął, żeby syn pierwszy rozpoczął zwierzenie, — czyś chory? masz gorączkę, co ci jest?
— Ha! co mi jest? co mi jest? — zawołał gwałtownie, rzucając przed ojcem na sekretarzyk trzymany w ręku papierek, — niech ojciec czyta, hańba i wstyd nam! komitet wykonawczy piętnuje nas za tchórzostwo, za brak patryotyzmu, za to, że gdy cały naród się bije za wolność i wiarę, my wówczas za piecem siedzimy — nie! nie! ja dłużej nie wytrzymam.
— Hola! poczekaj! powoli! — przerwał mu surowo ojciec — powiadasz, że komitet piętnuje nas, za tchórzostwo, komitet? co to za komitet?
— No! nasi, komitet wykonawczy naszego województwa.
— A któż ten komitet naznaczał, czy wybierał? z jakich ludzi on się składa? wiesz ty, co to za jedni?
— A cóż mię to obchodzić może? wiem, że patryoci — o więcej nie pytam.
— Ah! a... a... ja wiem, i tobie powiem — mówił starzec powoli, dobitnie, słowo po słowie — bo każdy człowiek, nim czyich rozkazów słuchać zacznie, nim się przewodnictwu podda, powinien wiedzieć, kto je sprawuje, i ja wiem, kto składa nasz komitet, choć nie wiem, zkąd on się wziął. — I zaczął po kolei wymieniać nazwiska różnych znajomych ludzi, przechodząc każdego z nich czyny i charakter. — Nie, nie, Karolu, — zakończył ten smutny przegląd — wyście chyba poszaleli!
— Ojcze! ojcze! — zawołał pan Karol z boleścią — po co te perswazye? po co to wszystko! ja ojca nie rozumiem, dziś gdy cały naród krew za wolność, za niepodległość, za wiarę przelewa, wówczas my...
— Przestań! przestań! — krzyknął już zapalając się starzec — przestań! nie bluźń! cały naród... ha! ha!.. cały naród... kto? tam w Warszawie zerwała się garstka półgłówków, wielkiemi frazesami miotająca, a tu stek lekkomyślnych naśladuje ich; słów wielkich nie kalajcie, ojczyzna, wolność, nie nadużywajcie, nie róbcie z nich sztandaru do szalonej roboty, bo Bóg was skarze.
— Ależ duchowieństwo ojcze z nami — wołał syn — duchowieństwo naród, lud cały prowadzi, duchowieństwo ma instrukcye z góry, cały katolicki świat nam sprzyja — ksiądz Konstanty mówi...
— A dajże mi pokój z podobnemi błazeństwami — przerwał gniewnie pułkownik — koniec świata! koniec świata! wiarę świętą na płaszczyk do spisków rewolucyjnych użyliście, religią, obrzędami świętemi okrywacie się, i tym pozorem maluczkich nieświadomych za sobą ciągniecie. Ksiądz Konstanty — znam ja już robotę tego mnicha, stary Jakób mi wszystko powiedział; gdzież on jest, ten ksiądz, wołać mi zaraz księdza kapelana.
Wybiegłem przywołać Kapucyna; niedługo szukać go potrzebowałem. Przechadzał się wzdłuż dziedzińca, spoglądając w okna mieszkania pana pułkownika. Zdawał się oczekiwać powrotu pana Karola; powiedziałem mu, że pan go wzywa do siebie.
Poszedł i on do kancelaryi, a ja znowu w antykamerze zostałem. Ksiądz, wchodząc, nisko skłonił się przed panem i stanął wyprostowany, patrząc mu śmiało w oczy.
— Księże! czy to prawda? — zawołał, zwracając się doń pułkownik — czy to prawda? że ty sługa Boży, sługa ołtarza, pomiędzy moimi oficyalistami, między szlachtą czynszową rewolucyjną propagandę szerzysz, do powstania ich nakłaniasz?
— Prawda! — odrzekł ksiądz śmiało, nie spuszczając oczu.
— Ah! księże, co mówisz? czyż to twoja rola? czyż to rola przewodnika duchownego, pasterza, sługi Boga prowadzić lud do krwi rozlewu, do mordu, do pożogi... Księże, to nie Chrystusowa droga!
— Przebrała się miarka nieprawości — odpowiedział uroczyście ksiądz — wypełniła się cierpliwość Pańska, dzień sądu nadchodzi — mówił coraz donośniej — zsyła Pan ogień i miecz na niepoprawne grzeszniki, a my najnędzniejsi słudzy Jego za narzędzia Mu służyć będziemy! nie my, a On zwycięży, naszemi słabemi dłońmi.
— Księże! księże! co ci jest? — wołał starzec zaperzony cały i gniewem już buchający — hej! zły duch cię chyba opętał; każ się egzorcyzmować! ty bluźnisz! co wam wszystkim się stało? jam w stu bitwach był, wiem co wojna. Z czem pójdziecie? bez broni, bez wodzów, z czem, z kijami?
— Z krzyżem świętym i z wiarą w sercu.
— Ależ nie pleć mi bzdurstw, których aż wstrętnie słuchać; tego rodzaju nadużywanie ufności w łaskę Boską grzechem śmiertelnym jest, a ty grzech ten na siebie bierzesz, i tych półgłówków powiedziesz na rzeź, na jatki, na śmierć pewną. Księże opamiętaj się! odwołaj swe słowa, nakłoń ich do rozsądku.
— Nie w mojej to mocy. Pan tak rozkazuje, a myśmy tylko ślepem narzędziem w Jego dłoni, narzędziem do złamania potęgi i pychy szatana.
— Ojcze! ojcze! — przemówił nagle błagalnym głosem pan Karol — a ty, coś całe życie robił? czyś krwi swej, mienia, życia nie niósł zagrożonej ojczyźnie? czyś nie chwytał się najsłabszego cienia prawdopodobieństwa? nie gniewaj się! zrozum mnie, nas, pobłogosław lepiej — tu padł przed nim na kolana — pobłogosław! my jutro już wychodzimy.
Na te słowa starzec skamieniał, twarz mu dziwnie zbladła, usta drżały, po chwili dopiero zdołał złamanym głosem przemówić:
— Synu! jeżeli rad doświadczonych, jeżeli rozkazów ojca nie słuchasz, to usłuchaj prośby, błagania starca. Życie na walkach beznadziejnych, na konspiracyach, na spiskach strawiłem. Nieraz dusza się wzdrygała, a lazłem w to błoto, sądząc, że tą ofiarą do zbawienia, do wskrzeszenia naszej świętej przyczynię się. Po ostatnim nadludzkim a bezmyślnym wysiłku przejrzeliśmy, zrozumieliśmy, że takie szarpanie się do niczego nas nie doprowadzi; praca tylko wytrwała, lad i porządek mogą nam kiedyś z czasem dać zwycieztwo, i pracowaliśmy w czoła pocie przez lat trzydzieści, na to, żebyście wy, nasi synowie, w kilka dni zmarnowali wszystko. Ha! straszliwie nas Bóg za nasze dawne grzechy karze, karze naszą własną dłonią, dłonią synów własnych. Więc znowu pożogi, knut i szubienica, więc znowu Sybir i katorga, więc znowu mord i niewinnej krwi rozlanie. Księże! księże! pokarze Bóg i Kościół ten swój, i tych sług swoich, bo od prawdziwej służby odstąpili i zakon zaniedbali, i trawą zarosną ścieżki do domów Bożych, i znowu ołtarze zostaną bez sług, bo wyście zapomnieli o nich i zajęli się sprawami światowemi, szatan pychy, żądza władania w was osiadła. Biada! wam biada! biada! nam z wami.
Tyś Karolu pełnoletni — kończył zwracając się do syna, a siłą woli tłumił tak wzruszenie, że tylko po drżeniu głosu ja je odczuwałem — ja proszę, błagam, radzę, nie idź — zrób jak osądzisz.
— Ojcze! ojcze! pobłogosław, muszę! muszę!
Ha! niech ci Bóg przebacza i dopomaga. —
Odwrócił się i wyszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi za sobą.
Za chwilę, pan Karol skinąwszy na mnie, wyszedł zaraz z księdzem na dziedziniec.
— Wielu jest gotowych? — pytał patrząc na mnie, a ja odrazu zrozumiałem zapytanie, choć nigdy przedtem słowa o tem nie mówiliśmy — wielu jutro w nocy może wyjść ze mną?
— Sześćdziesięciu mniej więcej, broń, konie i ludzie gotowi na każde skinienie, czekają niecierpliwie.
— Więc jutro o jedenastej w nocy w Czarnym lesie przy Jastrzębim brodzie, niech wszyscy będą! ztamtąd ruszymy — i poszedł do żony i dzieci.
Następny dzień całe rozległe dobra w gorączce przeżyły, choć głośno nie mówiło się o tem i wszystko w głębokiej tajemnicy robiono, mimo tego cały świat już wiedział, że w nocy ruszamy.
Kobiety zamężne szlochały jawnie, dziewczęta popłakiwały skrycie, ten i ów się żegnał, na wieki!
Fantazya jednak była dobra, ksiądz wiarę głęboką wlał w powodzenie sprawy, wlał w nas wszystkich. O dziesiątej w nocy wszyscyśmy już byli na wyznaczonem miejscu, ostatni przyjechał wózkiem pan Karol, żona do lasu go odprowadziła, przodem przyprowadzono jego konia, skarogniadego Osmana.
Pani na kraju lasu pozostała, on pieszo sam przyszedł, milcząco szeregi zlustrował, ksiądz modlitwę odmówił, chorągiew przez panią wyhaftowaną poświęcił, i ruszyliśmy.
Noc jesienna taka jasna była, jak dzisiaj, lekki wschodni wietrzyk schnącym liściem szeleścił, konie wesoło prychały, i otucha jakaś w sercu rosła; nie wiedzieliśmy ślepi, że na śmierć pewną, na niewolę, nie na tryumfy spieszymy.
Z początku szło nam nieźle, nikt się nie spodziewał zbrojnego ruchu w naszej okolicy, rząd nie był na to przygotowanym. W lasy wielkie weszliśmy, po drodze kilka nieuprzedzonych o nas posterunków kozackich rozbili, jednego łotra stanowego i dwóch szpiegów powiesili. Nawet za Latyczowem większy transport wojskowy i kasa pułkowa w nasze ręce wpadły.
Po tym ostatnim tryumfie szczęście się zmieniło, widać dowiedzieli się o nas dokładnie, bo ścigać nas poczęto. W dodatku słoty jesienne rozpoczęły się, lało jak z wiadra dzień i noc; odzież, buty gniły na człowieku, ludzie na febry zapadali, a na koniach z trudu, głodu i chłodu sierść najeżyła się i gruda rzucać się zaczęła.
Z drugiej strony jednak, codziennie po kilku uzbrojonych ochotników przybywało. Rozgłos o naszym oddziele poszedł, więc wyrywali się tu i ówdzie co gorętsi i spieszyli łączyć sie z nami; do czterech tygodni oddział urósł do stu koni, tylko piechoty nie mieliśmy zupełnie.
Pan Karol, którego teraz naczelnikiem nazywaliśmy, prowadził nas ostrożnie i rozważnie, kierując się na północ do Bugu, by tam z większemi oddziałami połączyć się.
Pomimo słoty i chorób, udało się nam dość szczęśliwie obejść Stary Konstantynów; weszliśmy w olbrzymie szpilkowe lasy do Szepetówki, należycie i tam ślady za sobą na jakiś czas zatarłszy, dni kilka wypoczęliśmy.
Po połowie października ruszyliśmy dalej ku zachodowi, starając się obejść Równo. Kozacy już nam na karku siedzieli, ale w lasach dojść nas nie mogli, miejsca na bitwę nie było.
Chwili wytchnienia jednak nam już nie dawali, krok w krok śledzili za nami, a przez pobereźników i leśniczych książęcych dochodziły nas słuchy, że i piechota za nami ciągnie.
Pięć długich dni trwała ta gonitwa, to wielkie polowanie na nas, aż szóstego dnia lasy skończyły się. Nad wieczorem stanęliśmy na skraju, a okiem można było dojrzeć placówki kozackie, tu i owdzie strzelaliśmy do siebie, ale bez szkody. Nie atakowali nas jednak, zdaje się, że mieli nadzieję, że gdy osaczą nas na wszystkie strony — poddamy się bez oporu.
W rzeczy samej położenie było straszne, bez wyjścia prawie. Zajmowaliśmy nieduży, kilkusetmorgowy brzozowy lasek, stojący na skraju niezmierzonych sosnowych borów, zajętych już zupełnie przez ścigającego nas nieprzyjaciela; cofać się z powrotem w lasy, było już niemożliwem. Przed nami, w odległości trzech wiorst może, widniała w dole wioska, a do niej pas czarniawo piasczystej roli, coraz bardziej ku wsi zwężający się; z jednej strony tej roli roztaczały się bagna nieprzebyte, po drugiej stronie niedostępne dla koni gliniaste urwiska. Ze stanowiska przez nas zajmowanego tylko tym paskiem ziemi, przez tę wieś mogliśmy się z osaczenia wydobyć.
Krótki dzień październikowy miał się już ku końcowi. Przed samym zachodem słońce, cały dzień ukryte za szaremi, ołowianemi chmurami, błysnęło na chwilę jasno, jakby nas pożegnać chciało.
Oddział rozłożył się na nocleg. Naczelnik, skinąwszy na księdza i na mnie, obchodził warty, wokoło obozu rozstawione.
Od borów sosnowych dochodził do naszych uszów odgłos gwarów biwakowych; ognie w różnych, dość oddalonych od siebie miejscach płonęły.
Gdyśmy się zwrócili w stronę północną, ku wsi, pan Karol stanął, rozglądając się po okolicy, położenie i teren pilnie badając. Droga była jeszcze wolna, ale oddział znużony kroku dalej nie mógł zrobić.
Wkrótce jednak na krętej drożynie, która z gliniastych urwisk, aż do wsi dochodzących, na równinę prowadziła, ukazali się jeźdzcy, dwójkami stępo idący; spisy jasno w blasku zachodzącego słońca migotały — poznaliśmy odrazu, to kozacy drogę do wsi nam przecinali.
Staliśmy, patrząc w milczeniu; widać ich było, jak na dłoni; do wsi nie wchodzili, lecz koło wrót skręcili na lewo i na równinie między wsią a brzeziną na nocleg się rozłożyli; dwie sotnie ich było.
Stało się, zostaliśmy obsaczeni i zamknięci.
Ksiądz stał blady i milczący, naczelnik zaś nie tracił fantazyi, podkręcając wąsa, rzekł prawie wesoło:
— Chwała Bogu, że to kozacy i tylko dwie sotnie, nauczymy my ich dodnia, jak to gwizdać po kościele i tak dawno już bitwyśmy nie mieli; nabierze oddział i koni świeżych i broni.
Ksiądz stał ciągle jak wryty na miejscu, wpatrzony w kozactwo, które rozkładało się szerokim taborem, na pikietę podsuniętą ku nam nie dalej jak na wiorstę.
Nagle dreszcz go jakiś przeszedł, wstrząsnął się cały i zwracając się do naczelnika, do nóg mu się rzucił, łkając głośno.
— Zgrzeszylem panie! — wołał szlochając. — O! Boże! stary pan miał racyę, śmierć, śmierć tylu ludzi, tylu wiernych katolików. O! panie, jeszcze czas, nie gub niewinnych, poddaj się! jeszcze czas, nim krew popłynie.
— Co? co? księże! ja mam się poddać? ja mam się poddawać dziś, w przededniu pewnego zwycięstwa? nie twoja rzecz wojna.
— Panie! poddajmy się, śmierć widzę dla wszystkich, krew, krew, kałuże, strumienie, rzeki całe krwi. I to ja zrobiłem i na mnie, na moje sumienie, na moją duszę krew ta spadnie, — i bił czołem o rozmokłą ziemię i wołał głosem strasznej boleści — ja niegodny sługa Pański, ja pasterz zły i niedbały. O! Boże, Boże miłosierdzia wielkiego, przebacz nędznemu robakowi, który w pysze srogiej zapragnął Twoje czyny prostować, za Twoje krzywdy pomstę brać.
Nagle przerwał, powstał, twarz jego przyoblekła się dawną surowa powagą i groźnie prawie zawołał:
— Panie naczelniku, chrześcianinem jesteś, nie masz prawa dusz ludzkich gubić, nie masz prawa wieść bliźnich na śmierć pewną, nie masz prawa kusić miłosierdzia Bożego, ja kapłan, ja sługa Pański rozkazuję ci: poddaj się!
— Daj mi księże pokój z takiem kazaniem! — wybuchnął gniewnie pan Karol — jeżeli się boisz śmierci, to wymknij się w nocy z obozu, lepiej zrobisz, niż gdy będziesz tu psuł ducha, wojna snać nie twoja rzecz, wracaj do brewiarza!
Ksiądz zarumienił się gwałtownie na słowa naczelnika, krew strumieniami do głowy mu uderzyła, chwil kilka nie mógł przemówić, język w ustach strętwiał mu — wreszcie opanował wzruszenie.
— Ha! swoje zrobiłem — mówił pokornie już teraz — swoje zrobiłem, prosiłem, błagałem, niech się dzieje wola Boska, nie moja tu władza stanowi, a wasza panie naczelniku, idę ludzi na śmierć dysponować, a jutro przekonacie się, czy zginąć potrafię? — i odszedł w stronę obozu.
— Może ksiądz ma racyę — przemówił po chwili smutnie naczelnik — ale żebym śmierć pewną widział, to nie poddam się, hańby nie wezmę na siebie, zawsze na śmierć trzeba być przygotowanym, — tu wyjął z kieszeni pugilares i z niego powydobywał jakieś papiery i przyłożywszy zapałkę podpalił — no teraz — mówił — choć znajdą trupa, nie dojdą kto ja taki, żonie i dzieciom dadzą spokój.
— Janie! Janie — szepnął po chwili głębokiej zadumy — ja zginę, ty wyjdziesz żyw, słuchaj! masz tu dwa pierścionki, ślubny i zaręczynowy, oddaj je pani i powiedz, że o niej, w ostatniej godzinie myślałem, że z jej imieniem na ustach umarłem.
— Co też pan dziś wygaduje? — odparłem opryskliwie, a dziwny smutek w duszy uczułem i przeczuwałem, że on przyszłość odgadywał — kto wié kto z kraju? — mówiłem, pocieszając go — komu pierwej sądzono?
Nie słuchając mojej mowy, zwrócił się naczelnik i szedł do środka obozu, ja szedłem za nim; gdyśmy stanęli w samym środku, naczelnik zwołał wszystkich koło siebie i donośnym, uroczystym głosem przemówił:
— Bracia! jutro bitwa, uniknąć jej nie możemy, poddawać się ja nie myślę, nie umiem, zresztą mam wszelką na dzieję zwycięztwa, tylko dwie sotnie kozaków mamy przed sobą. Mówię wam otwarcie, aby każdy wedle swej woli z Bogiem się pojednał, nikt nie może wiedzieć, kiedy jego godzina wybije? kto bitwy się lęka — dodał po chwilowym przestanku, — niech z otaczających lasów korzysta i ucieczką się ratuje. Teraz rozejdźcie się, każdy na swoje stanowisko.
Zostali tylko we dwóch z księdzem. Zdaleka widziałem, jak obok księdza ukląkł, pierwszy się spowiadał i bił w piersi, po nim cały oddział po kolei do spowiedzi przystępował.

Noc była ciemna, straszna i ponura. Księżyc wówczas na nowiu wcześnie się skrył, chmury czarne, ciężkie świat przysłoniły, deszcz drobny, gęsty siekł bez przestanku. W obozie cisza była jak makiem siał, każdy robił rachunek sumienia i po kolei do spowiedzi szli.
O czwartej zrana, przy blasku czterech smolnych kagańców, ksiądz mszę świętą odprawił. Oddział klęcząc na mokrem liściu, pochyliwszy nisko czoła, gdy ksiądz przy podniesieniu wzniósł oczy w górę — to zdawał mi się być istotą nie z tego świata; w tem migotliwem czerwonem świetle płonących kagańców, wyglądał tak, jak ci przez malarzy na obrazach przedstawiani święci męczennicy, na stosach płonący.
Po mszy świętej przystąpił oddział do komunii, biła się wiara w piersi, niejedno ciężkie westchnienie z piersi się wydobyło, bo choć młodzi i zdrowi, niejednemu jednak pośród nas przeczucie mówiło, że ta komunia, to już wijatyk na drogę do lepszego świata.
Gdy ostatni z nas przyjął Ciało i Krew Pańską, ksiądz odmówił litanię do Najświętszej Panny, a potem zaintonował pieśń, nie tamtą, co to krew w żyłach w nas na płomień zmienia, ale inną, cichą, pokorną, zmiłowania Pańskiego proszącą. Brzask blady na wschodzie rodzić się poczynał, gdy echo pomiędzy drzewami powtarzało ostatnie słowa pieśni.
Powstali wszyscy, naczelnik przejrzał szeregi, nikogo nie brakowało. Ksiądz z krzyżem w ręku stanął obok naczelnika. Konie w nocy były już posiodłane, teraz tylko popręgi poprzyciągano.
— Na koń! — zagrzmiała po chwili komenda, i w kilka minut sformował się oddział czwórkami na polanie.
— Baczność! naprzód stępo, marsz! — i ruszyliśmy na skraj lasu. Ksiądz ciągle obok naczelnika jechał wzniósłszy krzyż wysoko, tak, że go każdy mógł widzieć, głowę miał nie przykrytą, siwemi włosami wiatr igrał.
Gdyśmy wyszli już z lasu, uszykował nas naczelnik w cztery szeregi, teraz rzuciłem okiem przed siebie.
Chmury ciężkie, ołowiane okrywały smutne niebiosa, tumany mgły gęstej ścieliły się tuż po nad rozmokłą ziemią, dzień szary, żałosny, jesienny robić się zaczynał. W dali przed nami umykały pospiesznie kozackie placówki, a w dolinie formowały się pospiesznie, niespokojnie dwie sotnie w szyk bojowy, widocznie zdziwieni byli naszem wystąpieniem, spodziewali się na pewno — poddania. Odetchnąłem swobodniej, z nimi damy sobie radę. — Baczność! konie w cugle! czwałem naprzód marsz! marsz! — jak grom doniosły rozległa się komenda.
Ruszyliśmy, jak stado dzikich, rozjuszonych byków, rola jęknęła pod nami, a ziemia czarna, rozmokła, bryzgająca z pod końskich kopyt, błotem nas w jednej chwili okryła. Ksiądz na starym białym arabie pędził pierwszy.
Nie dotrzymali placu kozacy, nim doszliśmy, rozprysnęli się na wszystkie strony — jak zeschłe liście przed wiatrem północnym, ale w tejże chwili ujrzeliśmy nowego nieprzyjaciela, szara niema piechota ze wsi się wysunęła, w linię bojową rozwinięta drogę nam zastąpiła, jak tama nieruchoma.
Konie szły już takim pędem, że powstrzymać ich nikt już nie zdołał, gnaliśmy na wroga, jak pędzi latem groźna chmura gradowa, i zgnietliśmy i tych jeszcze, raz tylko zdołali wystrzelić, kilku z nas padło, i już konie spięły się przedniemi kopytami na las bagnetów, pierwszy szereg nieprzyjacielski runął i po piechocie, w błoto wmiesiliśmy cały batalion, kopytami stratowaliśmy — odetchnąłem.
Wtem nagle ujrzałem w kołowrocie wsi trzy długie błyszczące rury — armaty! — szepnąłem i mróz mnie przejął — koniec! jęknął ksiądz, jadący tuż przy mnie.
W tej chwili puszkarze przytknęli zapalone lonty, ujrzałem przed sobą blask i... skończyło się! — co dalej było, nie pamiętam, w oczach mi pociemniało, koń się zwalił podemną — skończyło się.
Starzec przerwał na chwilę opowiadanie, głowę żałośnie na piersi opuścił i zaledwo dosłyszalnym głosem powtarzał: Skończyło się! skończyło się!
Popatrzyłem w tej chwili na Enemuk-Hana, księżyc tak jasno świecił, że widziałem jakby w dzień każdy rys jego twarzy: siedział, wzniósłszy górną część ciała, naprzód zlekka pochylony, w małych, żywych oczach dziwne blaski migotały, jakiś ponury ogień płonął, a twarz cała przybrała wyraz zwierzęcej prawie zaciekłości; drżącą ręką ściskał konwulsyjnie głownię jatagana, który miał zawsze u boku.
— Taki sam koniec! taki sam! — szeptał bezwiednie prawie — i mnie, gdym dzieckiem na kolanach matki igrał, opowiadała mi ona, że dziad mój tak ginął — jazdę zgniótł, piechotę podruzgotał, aż w ogniu armatnim zginął, przeklęta, tchórzowska broń. Cóż dalej? starcze — ozwał się głośno — opowiadaj dalej! nie przerywam.
— Ha! cóż? — odparł starzec, budząc się z głębokiej zadumy — myśleli, żem zabity, tak jak i inni, zostawili mię na pobojowisku, żeby psy, wilki i wrony z nami się uporały.
Cały dzień musiałem martwy, bez życia przeleżeć; obudziło mię lizanie psa po twarzy. Otworzyłem oczy: dwa psy chłopskie, kudłate kundle stały nademną, skomląc żałośnie; gdym popatrzył na nie, uradowały się widocznie, bo przestawszy wyć, zaczęły biegać wkoło mnie, podskakując wesoło i kręcąc ogonami.
Próbuję podnieść się, idzie jakoś, usiadłem na ziemi, macam, członki całe, tylko dotknąwszy się lewego ramienia, ból dotkliwy uczułem, a rękaw i cała lewa strona czuhaja były krwią skrzepłą okryte.
Próbuję wstawać, i to się udało; obejrzałem się wkoło, niebo się wyjaśniło, mrozik brał, a na niebie miesiąc na młodziku świecił jasno po wschodniej stronie, a na ziemi dokoła trupy i trupy, martwe ciała ludzi i koni porwane, poszarpane kartaczami, a pomiędzy temi psów gromady wznosiły okrwawione pyski, wyjąc żałośnie, stada wron i kruków zrywały się za mojem zbliżeniem, kracząc złowrogo, wilków nie było, nie zbiegły się jeszcze na ucztę.
Postąpiłem kilka kroków i utknąłem na jakiejś przeszkodzie, patrzę, biały koń nieżywy, a pod nim z twarzą do góry wzniesioną leżał trup księdza Konstantego, oczy miał zamknięte, a twarz biała, jakby z wosku kościelnego ulana, skamieniała z tym samym wyrazem, który miał wówczas, gdy nam ostatnią pieśń zaintonował. W tem głos jakiś dziwnie żałosny, niby jęk, niby charczenie przedśmiertelne doszedł moich uszu, skierowałem się w stronę, z której dochodził, i ujrzałem: skarogniadego Osmana z rozprutym brzuchem, z wypuszczonemi wnętrznościami leżał, żył jeszcze, oczy miał otwarte, a w nich błagalny wyraz, stękał jak człowiek, o dwa kroki od konia leżał pan Karol bez życia; wódz nasz miał piersi rozszarpane kartaczem, musiał odrazu zginąć bez męki. Koń, ujrzawszy mnie, podniósł głowę i zarżał tak żałośnie, że mię aż coś w sercu zabolało, choć było ono skrzepłe i twarde jak kamień, zlitowałem się, dorżnąłem konia, szablę po tej ostatniej posłudze rzuciłem i skierowałem się w stronę lasu.
— I koniec! koniec! — mówił starzec po chwilowej przerwie — skryłem się w lasach, poczciwi ludziska wygoili, przechowali, przekarmili. Całą zimę na cudzym chlebie przeżyłem, nie ciężył mi on, bo poczciwą ręką był podany. Z wiosną, jak dziki zwierz, kryjąc się po lasach, debrach i jarach, w swoje strony się dowlókłem.
I tam żałoba na mnie czekała. Starowina mój ojciec zmarł zaraz po naszem wyjściu, po nim żonisko gryzło się, w tyfus nareszcie wpadło i dwóch tygodni nie przeżywszy, na początku adwentu umarło. Córkę, moją Hanię, te łotry niby do śledztwa zabrali; łotr Worpanow, stanowy, zdawna na nią czychał, wpadła mu w oko.
— Szelmy! złodzieje! gwałtowniki! — wołał stary, a głos mu drżał bólem i rozpaczą i zemstą bezsilną — żeby ziemia święta pod nimi gorzała, żeby żywcem ich pochłonęła, żeby im chleb powszedni kością w gardle stanął! Zabrali, męczyli, pohańbili, i nie swoją śmiercią umarła, wstydu nie mogła przeżyć.
Cóż było robić? lada chwila mogli mię pochwycić i w katorgę zagnać, nie było czego doczekiwać. Pani oddałem pierścionki, panu pułkownikowi zdałem sprawę z naszej wyprawy, o śmierci syna opowiedziałem, i opatrzony przez niego w świat ruszyłem, do mołdawskiej granicy kierując się.
Gdym przeszedł Dniestr, inny świat mię otoczył. Chociaż ludzi spotykałem, nikt mię jednak nie spytał nawet: co zacz jestem? ani zkąd i dokąd idę? Tu każda ręka droga i do pracy się zda, a kiedym aż na te Cecorskie pola zaszedł, spotkał mię objeżdżający swe łany i pastwiska obszerne stary bojar Hormudżaki; zacny to był człowiek, odrazu poznał com ja za jeden i zkąd idę? pierwszy przemówił, uspokoił, żebym się nie lękał, powiedział dalej, że on niejednego, za którym szukali nawet, za Prut przeprawił, mnie jednak radził nie iść dalej, służbę dał i od wszelkiej napaści ochronić obiecał.
I dotrzymał słowa stary bojar, świeć Panie nad jego duszą. Chciał mi inne zajęcie dawać, chciał bym mu gospodarstwa doglądał, prawytelem[8] był, folwarkami, wielkiemi odojami rządził; nie chciałem tego, ludzie mi byli zbrzydli, tu na stepie koło hetmanowej mogiły najlepiej mi było, najswobodniejszy się czułem.
I dwadzieścia lat już minęło jak tu siedzę. Poczciwe mołdawiany, dobrzy ludziska, wiosną na Jura spędzą mi tamazłyk[9], na wypas i aż po św. Pokrowie po nią się schodzą, — nie dokuczają.
Ja to im czasem dokuczę; przez lato poprzezywam im krowy po naszemu: to kraśna, to jagoda, to kalina, i bydlęta tak się przyzwyczają, że na inne, dawne miano już do rąk nie idą, przychodzą więc do mnie ciż właściciele i proszą, żeby im powiedzieć, jak się teraz ich krowy zowią i wymawiać się uczą obce słowa; ja ich uczę, i choć czasem polskie słowo wymówię i usłyszę.
Siedzieliśmy zadumani, milczący, w opowiadającego wpatrzeni. Starzec ten z całą prostotą i dobrodusznością wspaniałym był i wielkością swych nieszczęść, i łagodną rezygnacyą, i poddaniem się woli Bożej, krzyż swój dźwigał uczciwie. Patrzałem nań, nie mogąc zdecydować się, jakiem słowem doń przemówić. On spostrzegł moje zmieszanie i przeczuwając przyczynę, pierwszy przerwał milczenie, swobodnym tonem mówiąc:
— A co? prawda? nic ciekawego, mówiłem, że nic ciekawego, zwykłe, zwykłe u nas dzieje. Ot! lepiej niech mi pan powié — rzekł zwracając się do mnie — co się z panem pułkownikiem dzieje? z jego wnukami?
— Hm! cóż? pułkownik majątek w ziemi uratował, kapitałami poforsował, przekupił urzędników i dali mu pokój; żył jeszcze potem z dziesięć lat, pamiętam młodym chłopakiem będąc, widywałem go.
— A wnuki? wnuki? — pytał niecierpliwie starzec — jacy oni?
— Jacy? a Bóg to raczy wiedzieć? — odpowiedziałem niepewnym głosem i w pamięci stanęły mi sztywne, zimne postacie dwóch młodych hrabiów Korwinów — no cóż? dobrze się rządzą, majątku przysparzają, cukrownie budują, z nimi nie miałby pułkownik trudności, usłuchaliby z łatwością rozsądnej rady — i mimowolnie odcień ironii zadźwięczał w moim głosie. Starzec odczuł to zaraz, a snać zabolało go to, bo natychmiast gorąco zaprotestował:
— Oh! nie mów pan tak, oni już z rodu niby na oko zimni, ale krew tam jest, musi być, o! jest i jaka jeszcze? pracują, hamują się, skorupą z lodu okrywają, ale żeby tylko zaszła tego prawdziwa potrzeba, żeby tam coś koło serca połaskotało, zobaczyłby pan, gdzieby oni byli, czy daliby się komu wyprzedzić? ani krwi, ani mienia nie szczędziliby. Oh! znam ja ich, na panu Karolu przekonałem się dowodnie.
Od strony zagrody z bydłem ryk przeciągły dawał się słyszeć, stary zerwał się, usłyszawszy — i mówił z rzewnym uśmiechem: — Ha! całą noc się przegadało, może ostatni raz w życiu, teraz »Malwina« dopomina się, żeby ją już na pastwisko wypuszczać — o ona, najwcześniejszy to ptak — całe stado budzi.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, w rzeczy samej gwiazdy już pobladły, a na wschodzie po nad mgłą rzeczną brzask jakowyś rodzić się poczynał — świt się zbliżał.
Stary wstał i poszedł rozbudzić pomocników, by trzodę na pastwisko wyganiali — a i Wicek przemawiał już z mazurska do towarzyszy, żeby wstawali brać się do czyszczenia koni.



Dnieć już na dobre zaczynało. Wstałem rozglądnąć się po okolicy. Noc przepędziliśmy u stóp wysokiej mogiły, na szczycie której stał mały dębowy krzyżyk, mchem tu i owdzie już porośnięty, poniżej nas w niewielkiem zagłębieniu lśniła gładka powierzchnia dość długiego stawku, a na prawo powyżej stawu rozciągały się daleko, hen po za mogiłę, równie niskie trzęsawiska, trzciną i sitowiem porosłe; na lewo opodal na wysokiej płaszczyźnie sterczały rozorane już tu i owdzie resztki okopów — to obóz ongi przez hetmana Zamoyskiego wzniesiony, przez Żółkiewskiego poprawiony — a po za okopami w odległości mniej więcej dwu werst majaczyła wspaniała wstęga Prutu.
Mgły skłębione unosiły się ponad zwierciadlaną tonią, a rodząca się jasność świtu w tęczowe je barwy zdobiła.
Step, jak li oko zasięgnąć zdoła, zasnuty był delikatną przędzą białej pajęczyny, na której rosa drobnemi, mikroskopijnemi perełkami skrysztaliła się — niezrównane to w piękności klejnoty przyrody.
Ryk bydła uciszał się z przeciągłym krzykiem żórawi, które, szykując się do dalszej na południe wędrówki, olbrzymiem stadem trzęsawiska obsiadły, a obadwa te odgłosy głuszyło chwilami radosne rżenie tekińskiego bieguna, wronego Dżiryta, Enemukowego wierzchowca, który ciekawie rozglądał się wokoło po stepie, i myśląc, że to może jego rodzinny, wesołym witał go głosem.
Stary vacâr powrócił tymczasem; po wyrazie jego wymownej twarzy poznałem, że miał coś na sercu, że pragnął o coś nas prosić, lecz nie miał odwagi.
Ośmieliłem go.
— Czy chcecie nam co powiedzieć, panie Janie? — zapytałem — mówcie śmiało, jeżeli można, to zrobimy, wywdzięczając się za przyjęcie i opowieść waszą; jesteśmy waszymi dłużnikami przecież.
— Mam ja prośbę do pana, ale nie wiem, jak to powiedzieć? — mówił zakłopotany — między panami zdawna już różnie tam bywało, ale już powiem. Widzi pan, jest tam dwóch ludzi katolików: Maks i Wicek, no i pan sam katolik, może, możebyśmy, panie, razem pacierz zmówili, tak dawno słów modlitwy nie słyszałem, a dziś toby tak było prawie jak w kościele.
— Z największą chęcią, mój Janie — odpowiedziałem pospiesznie, uradowany, że tym sposobem zrobię przyjemność starcowi; zresztą starowina jakby myśli moje odgadł był. To miejsce z tylu bojów sławne, poranek ten cudowny, bolesna opowieść starca wreszcie, do modlitwy mię usposabiały; czułem gorącą chęć westchnienia do Boga.
Stary wyrazem oczu podziękował mi za moją zgodę na jego propozycyę, i wskazując mi niemym gestem krzyż na mogile, sam pobiegł za Maksem i Wickiem.
Zacząłem wdrapywać się na szczyt wysokiej mogiły; Enemuk, milcząc, postępował za mną, za chwilę był już i stary z chłopcami, uklękliśmy wszyscy, starzec rozpoczął odmawiać słowa pacierza, powoli, uroczyście, dobitnie. Tatar tylko stał na boku, ręce skrzyżował na piersi, a tęskny, smętny wzrok skierował na wschód, patrzył tam niemy i zadumany.
Na słowa modlitwy, przez starca wymawiane, chórem odpowiadaliśmy. Z każdem słowem twarz starego coraz bardziej rozrzewniała się, jakichś blasków duchowych nabierała, głos mu drżeć zaczynał, a w drżeniu tem odbijało się tysiące uczuć, które długo, długo na dnie duszy w uśpieniu leżały, zamierały już może.
Po pacierzu codziennym rozpoczął litanię do Matki Boskiej. Starzec zapalał się coraz bardziej własnemi słowami, głos jego brzmiał coraz donośniej, po szerokim stepie się rozchodząc. Przy ostatnich słowach łzy w oczach mu błysnęły; może żal mu było, że już skończył. Żal ten we wzroku mu się odmalował, gdy spojrzał na nas, a oprócz żalu było tam i wahanie się jakoweś. Po chwili badawczego patrzenia, widząc nas w głębokiej modlitwie pogrążonych, westchnął, wzniósł później głowę w górę i głosem silnym a pewnym zaintonował:

Boże coś Polskę przez tak długie wieki.

Zawtórowaliśmy mu, i pieśń z serca popłynęła, rozchodząc się daleko po rosie.

Głos pieśni drżał w powietrzu, żurawie przestały krzyczeć, postawały na jednej nodze, szyje powyciągały, przysłuchując się ciekawie; konie uszy w górę wzniosły, grzebiąc od czasu do czasu w takt pieśni nerwowo przedniemi kopytami czarną, tłustą ziemię; Enemuk słuchał niemy, ciągle w dal na wschód zapatrzony, twarz mu się mieniła, z oczu promienie tryskały, wreszcie zwolna ukląkł i głos swój złączył z naszym:

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić Panie!

Grzmiały już, huczały słowa pieśni, głosy złączone ku hetmańskim okopom, po równinie, płynęły i odbiwszy się od nich, ku nam wracały, by skonać u stóp mogiły.
Pieśń się skończyła, i echo przebrzmiało w końcu. Starzec powstał, zwiędła twarz jego, cała łzami zroszona, wyraz szczęścia prawdziwego przybrała, a tak był wzruszonym, że z trudnością mówić mógł, po chwili dopiero przemówił, ściskając mię serdecznie za rękę.
— Niech Bóg was stokrotnie wynagrodzi, teraz i śmierć mi lżejsza będzie — wié pan? tę pieśń, tę samą śpiewał ksiądz Konstanty przed ostatnią bitwą.
— Maks dawaj kobyłę! — zawołałem na chłopca, i odwróciłem twarz, bo bałem się, że sam się rozpłaczę.
— Jeszcze chwilkę — prosił stary — poczekajcie minut parę, jeszcze jednę mam prośbę do pana — i pobiegł do ziemianki.
Za chwilę powrócił, niosąc coś w ręku.
— Jeszcze o jednę łaskę pana poproszę — mówił, wciskając mi jakiś dość ciężki przedmiot w rękę — tu jest trzy rulony, każdy po dziesięć dukatów, w pocie czoła zarobiłem, zostawić nie mam komu, niech to na chwałę Bożą idzie, niech pan zawiezie do Matki Boskiej ormiańskiej w Kamieńcu, do Tynnej, do Pana Jezusa latyczowskiego, niech księża odprawią żałobne nabożeństwo za poległych dnia 26 października, i za duszę Hani, mojej córki, może Bóg się nad jej duszą zmiłuje. Przestał mówić i odwrócił twarz, aby łzy ukryć; po chwili zwracając się jeszcze do mnie, podał mi pakiet papierów pożółkłych i pierścień jakiś.
Wziąłem pierścień do ręki, przypatrując mu się ciekawie. Na owalnej krwawnikowej tarczy w dziwne zygzaki był wyryty jakiś nieznany mi ruski czy litewski herb.
— To nasze heroldyjne papiery i nasz sygnet herbowy — tłómaczył mi starzec — na nic mi dziś one — dzieci nie mam, ale gdzieś tam w dobrach ks. Sanguszki powinni być synowie mojego brata stryjecznego. Jeżeli ich pan zdoła odszukać, to proszę im to oddać — może się im zda na co.
— Bywajcie mi zdrowi, panie Janie! — zawołałem serdecznie i wziąłem starego w objęcia — w ramię go ucałowałem.
— Niech was Bóg prowadzi! — niech wami się opiekuje — niech dopomaga — byście dalej zaszli, jak my.
I Enemuk-han ściskał starca, rozrzewniony, a potem zawołał głosem komendy:
— Konie podawać! On chciał się znaleść prędzej na siodle, aby wzruszenie ukryć, rozwiać w szerokim stepie.
— Na koń! — i z konia skinąłem ręką jeszcze raz — na pożegnanie.



Ruszyliśmy z miejsca stępo. Przed nami roztaczała się niezmierzona równina, nieznacznie, niepostrzeżenie pochylająca się ku południowemu wschodowi, ku morzu Czarnemu, ku bagnom Dobruczy. Jak oko dojrzeć zdoła, bujne pastwiska, gdzieniegdzie tylko na niewielkich łankach świeżo zebrana kukurudza stała rzędami w wysokie kopce poskładana, niby na mioty jasne.
Z ciężkiem sercem odjeżdżałem. Żal mi było starca, który tu na pustyni, zdala od ojczyzny, zdala od swoich miał wieku dożywać i śmierci czekać. Obejrzałem się po za siebie i ujrzałem go jeszcze, klęczał pod krzyżem na mogile, wiatr igrał swobodnie z białemi włosami.
— Cmentarnik — szepnąłem — opiekun rycerskich grobów, stróż mogilnych posterunków zmarłej Rzeczypospolitej.
Chłopcy rozjechali się szeroką linią, ja jechałem ciągle obok Enemuk-hana, blisko, tak blisko, że czasem strzemiona uderzały o siebie i jęknęły ponuro. Popatrzyłem nań, siedział naprzód pochylony, głowę zwiesił, nie zwracając zupełnie uwagi na otaczający nas krajobraz, widocznie zamyślił się nad czemś głęboko.
— Popatrz Muhamedzie! — przerwałem mu zadumę — popatrz na te równiny, na ten step głuchy, krwawy, to ongi był majdan, pole bojów klasycznych, przed wiekami rozgrywał się tu dramat straszliwy, przodkowie nasi staczali tu bitwy zażarte, ziemia pod kopytami licznej jazdy drżała, krew się lała strumieniami, a pomimo to myśmy dzisiaj przyjaciółmi, w jedno jarzmo wprzężeni.
— Hm! inne to były boje — odparł, niechętnie głowę podnosząc, widocznie nie rad, że mu dumanie przerwałem — inne boje, zwykłe sąsiedzkie zatargi, chęć łupu, drapieżność wreszcie na pół dzikich jeszcze, sąsiadujących z sobą plemion. Nikt jednak narodów całych w jarzmo nie wprzęgał, nikt ojczyzny, wolności milionom licznym nie odbierał, nikt nie deptał umyślnie tego, co najdroższe narodom tym. Aż oni!
Tu przerwał, z nietajoną zawziętością na północ spojrzał.
— Tak! aż oni — mówił znowu — pająk ohydny, polip sturamienny, hydra tysiącgłowa. Jak lawina rozsuwa się to na wszystkie strony i pożera, niszczy, co tylko na drodze napotka.
— Walczyliśmy przecież z tą hydrą — odparłem — walczymy do dziś dnia, i ja nie wątpię w możność zwycięztwa.
— Tak! walczyliśmy — mówił znowu smutnie bardzo — wy i dziś walczycie jeszcze, dziś może lepiej niż dawniej, walczycie na całej linii bojowej, walczycie na śmierć i życie, choć bez miecza w dłoni. Wiesz! — mówił, ożywiając się nagle — dzisiejsza noc wiele rzeczy mi odkryła, z opowiadania tego dziada ważną naukę zaczerpnąłem. Dziś tak dla was, jak i dla nas jedynym sposobem walki, jedyną deską zbawienia jest taktyka przez starego pułkownika wskazywana. Tak walczmy noc i dzień o każdy kawał ziemi, o wspomnienia i pamiątki przeszłości, o tradycyę. My przewodnicy winniśmy budzić poczucie obowiązku twardego, poczucie patryotyzmu prawdziwego, a wszystkie narody w ten sposób wzmocnione, może doczekają się chwili...
— Hejże go! ha! — rozlekł się w tej chwili radosny krzyk Dżordżi, który upatrzywszy myszkującego pomiędzy kukurudzą lisa, puścił ową coconicę ze smyczy i parł za mikitą galopem.
Enemuk silną dłonią starał się powstrzymać rwącego się gwałtownie za lisem Dziryta, i chciał zdania dokończyć.
— Puszczaj! — wołałem — później dopowiesz, szkoda lisa i zabawy, wszak to jedno, co nam z dawnego rycerstwa pozostało.
— Hejże go! — krzyknąłem nad uchem kobyle.
— Hejże go! ho! ho! — rozległo się równocześnie po całej linii, i wnet psy wszystkie wyciągnęły się jak struny, a my za niemi pełnym galopem pędziliśmy za lisem.



We dwa miesiące później udało się Enemuk-hanowi, za pomocą świadectw przekupionych lekarzy, uzyskać dymisyę wracał do Azyi. Wyjeżdżając już, wstąpił do mnie i dni kilka przepędziliśmy jeszcze razem. Długie godziny schodziły nam na poufnej rozmowie, spowiadał się ze swoich projektów; piękna twarz jego, odziedziczona snać po matkach i babkach, brankach Polski i Kaukazu, jaśniała wesołością, w małych tylko tatarskich oczach ponury ogień zawziętości płonął.
Pełen był najświetniejszych nadziei, żegnał mię słowami: do zobaczenia w lepszych, szczęśliwszych czasach.
Dzwonek jęknął żałośnie, trójka pocztowa pomknęła z przed ganku i znikł mi z oczu, nie słyszałem o nim więcej.
Gdzieżeś ty dziś, gdzie, Enemuk-Hanie? czy spotkamy się jeszcze kiedy? czy spotkamy się w dniu zwyciestwa? w dniu, w którym podeptane, ujarzmione ludy Zachodu i Wschodu odetchną swobodniej. Czy dożyjemy dnia tego radosnego?
Dziś pragnąłbym tylko, by głos mój, głos wspomnienia serdecznego doleciał cię aż tam, na równinach Amu-Daryi, by ci on otuchy dodał, do dalszej wytrwałej walki wzmocnił.

Pisałem w marcu 1889 roku w Przewłoce.







  1. Vacâr (wymawiaj Wakar) w ludowem narzeczu używany w ro­syjskiej Bessarabii, oznacza pastucha bydła.
  2. Domnula: panie.
  3. Coconica: pani.
  4. Hutara: granica.
  5. Odaja: folwark, dwór i zabudowania gospodarskie.
  6. Terło: zagroda, gdzie przez lato całe bydło nocuje pod gołem niebem.
  7. Bajda: miara długości, mniej więcej mila geograficzna.
  8. Prawytel, zarządzający majątkiem.
  9. Tamazłyk, trzoda spędzona przez chłopów na wypas, za którą płacą lub odrabiają.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.