Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Grintoire ma wiele dobrych myśli |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga dwunasta Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro tylko dowiedział się Grintoire, jak cała sprawa stoi i że szubienica i powróz zagrażały osobom tej komedyi, uznał za stosowne nie wdawać się w nią wcale. Truandowie, pomiędzy którymi pozostał ze względu, że są najlepszem towarzystwem w Paryżu, nie zapomnieli przecież o cygance. Zdawało mu się to bardzo naturalnem, albowiem ci ludzie nie galopowali po imaginacyjnych krajach na skrzydłach pegaza. Od nich potem dowiedział się, że jego tytularna małżonka uciekła do kościoła Panny Maryi i był o nią zupełnie spokojnym, nie mając pokuszeń odwiedzenia jej. Zresztą w dzień starał się o kawałek chleba, a wieczorem bazgrał satyry przeciwko rozmaitym osobom. Prócz tego komentował piękne dzieło Baudry-Czerwonego, biskupa Noyon, de Capa Petrarum, które go natchnęło szczególnem upodobaniem do architektury. Grintoire przeszedł z miłości idei do miłości formy tejże idei.
Pewnego dnia zatrzymał się przy Saint-Germain-l’Auxerrois, w rogu domu For-l’Eveque, stojącego wprost innego domu, nazwanego For-le-Roi. Przy tym For-l’Eveque była ładna kapliczka z czternastego wieku, wychodząca na ulicę, której ozdoby zewnętrzne Grintoire oglądał. Byłato dla niego jedna z tych chwil, w której człowiek kosztuje przyjemności samolubnej, wyłącznej, najwyższej, w której artysta widzi świat w sztuce, a sztukę w świecie. Nagle uczuł, jak ktoś ciężko położył mu na ramieniu rękę. Odwrócił się i poznał swego dawnego przyjaciela, mistrza, Klaudyusza Frollo.
Osłupiał; oddawna nie widział alchemika, a Klaudyusz należał do ludzi, których spotkanie zawsze narusza równowagę filozofów-sceptyków.
Alchemik przez kilka chwil patrzał na niego w milczeniu, więc Grintoire miał czas go obserwować. Znalazł go zmienionym, bladym, z oczami zapadłemi i włosami prawie białemi. Alchemik pierwszy przerwał milczenie, mówiąc tonem zimnym:
— Jak się masz, panie Piotrze?
— Co do mego zdrowia? — odrzekł — jako-tako. Wszak wiesz, mistrzu, środek zachowania zdrowia według Hipokratesa id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Zatem żadnych nie masz smutków, ani kłopotów, panie Piotrze? — zapytał alchemik, wlepiając wzrok w poetę.
— Na honor, chyba że nie mam.
— A co teraz robisz?
— Widzisz, mój mistrzu, że przypatruję się wykończeniu tej oto płaskorzeźby.
Alchemik uśmiechnął się, ale uśmiechem, który połowę tylko ust porusza.
— I to cię bawi?
— To dla mnie raj! — zawołał Grintoire. I, schylając się ku płaskorzeźbom z wyrazem wielkiego zajęcia rzekł: — Alboż, mistrzu, nie znajdujesz, że wykonanie tej płaskorzeźby zadziwia wielką zręcznością i cierpliwością! Przypatrz się tylko. Czy widziałeś kiedy liście u kapitela bardziej dłutem wypieszczone? To dzieło Jana Maillevin. Nie jestto, prawda, najlepsze dzieło tego artysty, ale widać w niem naiwność i łagodność, wesołość i swobodę postawy figur i lekkość draperyi.
— Nie przeczę — odrzekł alchemik.
— A gdybyś, mistrzu, widział wnętrze kaplicy? — zagadnął znowu poeta z zapałem gaduły. — Wszędzie rzeźby! napchano tego, jak liści w główce kapusty.
Klaudyusz przerwał.
— A więc jesteś szczęśliwym?
Grintoire odpowiedział z zapałem.
— Daję słowo, że jestem. — Najprzód kochałem kobiety, a potem zwierzątka. Teraz kocham kamienie. To równie zabawne jak pierwsze i drugie, a wierniejsze.
Alchemik potarł czoło. Byłto jego ruch zwyczajny.
— Czy doprawdy?
— Daję słowo! — odpowiedział Grintoire — sam osądź, co za rozkosze.
I wziął pod rękę alchemika, który się wieść pozwalał, i poprowadził go pod wieżyczkę For-l’Eveque.
— Oto schody, — mówił — które ilekroć oglądam, jestem szczęśliwy; sposób ich budowania najdogodniejszy i najrzadszy w Paryżu.
— I nie pragniesz nic więcej?
— Nic.
— I nie żałujesz niczego?
— Ani pragnę, ani żałuję. Uporządkowałem moje życie.
— Co znaczy ludzkie uporządkowanie, kiedy je los może znów rozstroić.
— Ja jestem filozofem pyrrońskim — odpowiedział Grintoire — i jestem za równowagą.
— A jak zarabiasz na życie?
— Jeszcze układam tragedye i epopeje; lecz największą korzyść przynosi mi mój przemysł, któryś sam, mistrzu, podziwiał.
— Zapodły, jak na filozofa.
— Lecz uzasadniony na równowadze — odpowiedział Grintoire. — Kto myśleć umie, ten wszędzie ją znajdzie.
— Wiem o tem — odpowiedział alchemik.
Po chwili milczenia, alchemik rzekł znowu:
— Ale mimo to, przecież nędznie jakoś koło ciebie.
— Nędznie, tak; ale nie nieszczęśliwie.
W tej chwili dał się słyszeć tentent koni i dwaj rozmawiający ujrzeli przechodzącą całą rotę łuczników królewskich z oficerem na czele. Kalwakata była świetna i wspaniale kroczyła po dudniącym bruku.
— Dziwnie się, mistrzu, patrzysz na tego oficera — rzekł Grintoire.
— Bo przypominam sobie, że chyba go znam.
— A jak się nazywa?
— Zdaje mi się, że Febus Châteaupers.
— Febus! ciekawe imię! Znałem dziewczynę, która przysięgała tylko na Febusa.
— Pójdźmy stąd! — rzekł alchemik — mam z tobą do pomówienia.
Od chwili przejścia łuczników wzruszenie przebijało się pod zimną powłoką alchemika. Zaczął postępować; Grintoire za nim, przyzwyczajony do posłuszeństwa. W milczeniu przyszli aż do Bernardyńskiej ulicy, która była dość pustą. Klaudyusz tu się zatrzymał.
— Cóż masz mi powiedzieć, mój mistrzu? — zapytał Grintoire.
— Czy nie znajdujesz, — odrzekł alchemik po chwili namysłu — że mundur łuczników piękniejszym jest od mojej i twojej sukni.
Grintoire potrząsnął głową.
— Na honor, — rzekł — wolę mój pajacowski spencerek, aniżeli tę żelazną łuskę i stal. Piękna mi przyjemność, idąc, trząść ziemią!
— Zatem nigdy nie zazdrościłeś tym strojnym chłopcom?
— Zazdrościć?... więcej warta moja swoboda, choć w łachmanach. Wolę być głową muchy, niż lwim ogonem.
— To szczególniejsze! — rzekł alchemik. — Jednak bogaty mundur pięknym jest.
Grintoire, widząc swojego mistrza zamyślonym, poszedł podziwiać bramę sąsiedniego domu. Wrócił, klaszcząc w ręce.
— Gdybyś się, mistrzu, — rzekł — mniej zastanawiał nad pięknością wojskowego stroju, prosiłbym cię, abyś obejrzał tę bramę. Zawsze to mówiłem, że dom pana Aubry ma bramę najpiękniejszą.
— Piotrze Grintoire, — zapytał alchemik — co zrobiłeś z ową tancerką cygańską?
— Esmeraldą?... ależ prędko zmieniasz, mistrzu, przedmiot rozmowy.
— Czyż nie była twoją żoną?
— Na cztery lata, za pomocą stłuczonego dzbanka. Apropos, — dodał Grintoire, wpatrując się z uśmiechem w twarz alchemika — więc, mistrzu, wciąż jeszcze o niej myślisz?
— A ty nie myślisz wcale?
— Mało... tyle mam zatrudnienia. Mój Boże! jakąż prześliczną miała kozę!
— Przecież ta cyganka ocaliła ci życie?
— Tak jest, zaprawdę.
— Cóż się z nią stało? co z nią zrobiłeś?
— Nie umiem ci, mistrzu, powiedzieć. Sądzę, że ją powiesili.
— Sądzisz?
— Nie wiem z pewnością. Kiedy widzę, że mają kogo wieszać, uciekam.
— Więc tyle tylko wiesz?
— Mówiono mi, że schroniła się do kościoła Panny Maryi, i że tam jest bezpieczną, co mocno mię cieszy, ale nie wiem czy koza jest przy niej.
— Ja więcej ci powiem — rzekł Klaudyusz, i głos jego, aż dotąd cichy, stał się grzmiącym. — W rzeczy samej schroniła się do kościoła Panny Maryi, ale za trzy dni sprawiedliwość ją odbierze i będzie powieszoną na placu de Grève. Jest już wyrok parlamentu.
— To źle — rzekł Grintoire.
Alchemik w mgnieniu oka ostygł i uspokoił się.
— A któż, u licha, — rzecze poeta — żądał jej wydania? czy nie można było, aby parlament zostawił ją w spokoju? co to komu szkodzi, że biedna dziewczyna kryje się razem z jaskółkami?
— Są szatani na świecie — odparł alchemik.
— To bardzo źle — zrobił uwagę Grintoire.
Alchemik odparł po chwili milczenia:
— Więc ona ocaliła ci życie?
— U poczciwych truandów. Czy tak, czy owak, byłbym powieszonym.
— A ty nic dla niej nie chcesz zrobić?
— Chętnie; ale boję się wmieszać w tę piekielną sprawę.
— Co ci to szkodzi?
— Co mi szkodzi? mój mistrzu, mnie miłe życie; a przytem dwa dzieła mam zaczęte.
Alchemik uderzył się w czoło. Mimo udanego spokoju, widać było wewnętrzną walkę.
— Jak ją ocalić?
Grintoire mu odpowiedział:
— Mój mistrzu, powiem ci: Bóg jest naszą nadzieją.
— Jak ją ocalić? — powtórzył zamyślony alchemik.
Grintoire zkolei uderzył się w czoło.
— Słuchaj, mój mistrzu, ja mam imaginacyę i poszukam sposobu. A gdyby króla prosić o ułaskawienie?
— Ludwika XI? to nadaremne!
Grintoire znowu zaczął myśleć.
— A gdybym — rzekł po chwili — podał prośbę do matron grodzkich, że jest ciężarną?
Ta myśl zaiskrzyła oczy alchemika.
— Ciężarną!... alboż ty co wiesz?
Grintoire przeraził się na widok twarzy swojego mistrza; pośpiesznie też rzekł:
— Nie ja, nie ja! nasze małżeństwo było prawdziwem foris maritagium; ale zresztą...
— Niedorzeczność!... milcz!...
— Czego się to gniewać? — mówił przez zęby Grintoire. — Czasem są kobiety stare, które lubią na młodych skorzystać. Cóżby komu szkodziło, żeby się wyjednało odroczenie, a biednym kobietom dało zarobić.
Alchemik nie słuchał.
— Jednak trzeba coś począć — mówił cicho. — Wyrok ma być wykonanym za trzy dni. Prócz tego ten Quasimodo!... ach! jakież kobiety mają gusta! — I wzniósł ramiona. — Panie Piotrze, dobrze rozważyłem i mówię, że jeden jest tylko środek jej ocalenia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchaj, panie Piotrze, i pamiętaj, że jej winieneś życie. Powiem ci szczerze myśl moją. Kościół jest dzień i noc strzeżonym i wypuszczają z niego tylko tych, których widzieli wchodzącymi. Możesz więc wejść; zaprowadzę cię do niej. Zamienicie z sobą suknie i...
— Dotąd bardzo dobrze, — zrobił uwagę filozof — a dalej?
— Dalej? ona wyjdzie w twojem ubraniu, a ty zostaniesz; może być, że ciebie powieszą, ale ona żyć będzie.
Grintoire podrapał się w głowę na propozycyę Klaudyusza; wesoła twarz poety zachmurzyła się nieco, jak piękny kraj włoski, gdy go nieprzyjazny wiatr owionie.
— No i cóż, Grintoirze? — rzekł Klaudyusz.
— Ja mówię, mój mistrzu, że nie być może, ale napewno mię powieszą.
— To już do mnie nie należy.
— Aha!
— Ależ ona ocaliła ci życie; jestto dług wielki.
— Dosyć ja mam długów, a nie myślę ich płacić.
— Ale powinieneś.
Alchemik mówił z powagą i rozkazująco.
— Słuchaj, mistrzu, — mówił poeta zmartwiony. — Uparłeś się, jak widzę; ale ja nie widzę potrzeby, żeby mię za kogo innego wieszano.
— Ciekawym, co cię tak wiąże do życia?
— Tysiące rzeczy.
— Jakich?
— Jakich? jakich? powietrze, niebo, ranek, wieczór, światło księżyca, moi przyjaciele truandzi, piękna architektura paryska, trzy księgi, które mam pisać, jedna przeciw młynom biskupim i t. d. i t. d. Anaxoras mówił, że żyje dla podziwiania słońca, a ja, oprócz tego, żyjąc z człowiekiem genialnym od rana do wieczora, to jest z sobą samym, mam tem ważniejszy łącznik z życiem.
— Ach! głowo pusta! — mówił cicho alchemik. — A powiedz, to przyjemne życie komu winieneś? komu winieneś, że oddychasz powietrzem, patrzysz na niebo i możesz się bawić głupstwami? Bez niej jużbyś nie żył. A teraz chcesz, aby ona umarła, ona tak młoda, tak piękna, tak czarująca, tak potrzebna dla wdzięku świata! wtedy, kiedy ty, półmędrek, waryat, coś wegetującego, co chodzi, je i pije, ty chcesz żyć życiem, które jej ukradłeś, życiem tak nieużytecznem, jak świeca w południe. No, Grintoirze, trzeba mieć litość, bądź sprawiedliwym!
Alchemik mówił z zapałem. Grintoire z początku słuchał niezdecydowany; później się rozczulił, skrzywił się tragicznie i rzekł:
— Rozczuliłeś mię, mistrzu! muszę się namyślić. Na honor, dziwaczne masz pomysły. Mimo to, kto wie, a może mię nie powieszą? Wszak nie każdy się żeni, kto się zaręcza. Kiedy mię znajdą w izdebce w spódnicy i czepku, może wybuchną śmiechem? Następnie, jeśli mię i powieszą, to i cóż? powróz — taka sama śmierć jak inne, a raczej inna, niż każda inna; nawet to śmierć uczonego, prawdziwego sceptyka, który się waha pomiędzy niebem a ziemię; śmierć filozofa, na którą wcześnie się przygotowałem. Prawda, to miło umierać tak, jak się żyło.
Alchemik przerwał.
— Więc zgoda?
— Alboż po śmierci wszystko utracę? — mówił z zapałem Grintoire. — Chwila cierpienia dobrze się opłaci. Kiedy ktoś zapytał Cercydasa, megalopolitańczyka, czyby chętnie umarł: „Dlaczego nie? odpowiedział, kiedy po śmierci ujrzę wszystkich wielkich ludzi: Pytagoresa pomiędzy filozofami, Hekateusa między historykami, Homera między poetami, Olimpa między muzykami“.
Alchemik podał mu rękę.
— Więc jutro przyjdziesz?
— Na honor, nie! — odrzekł — być powieszonym, jeszcze dobrowolnie, to dyablo głupio! Nie, nie chcę.
— Więc bywaj zdrów. — I alchemik dodał przez zęby. — Znajdę ja ciebie!
— Nie bardzo mam ochotę, aby ten dyabeł mię znalazł — pomyślał sobie Grintoire, i pobiegł za Klaudyuszem.
— Mistrzu, na co gniew pomiędzy przyjaciółmi! Bardzo dobrze, że się interesujesz tą dziewczyną, a moją żoną; prawda, wynalazłeś sposób na jej ocalenie; ale przyznam się, dla mnie nieprzyjemny. Gdybym miał inny!... Zaręczam ci, że za kilka minut doskonałe będę miał natchnienie. A gdybym też bez narażenia mojej szyi wynalazł sposób, cóżbyś na to powiedział? Czy koniecznie potrzeba postronka, aby cię zadowolnić?
Alchemik z niecierpliwości rwał guziki na sukni.
— Cóż za gaduła! No, ale powiedz mi, jakiż ten twój sposób?
— Tak, — mówił do siebie Grintoire, macając nos — tak, truandowie zuchy, pokolenie egipskie ją kocha. Nic łatwiejszego!... Na jeden wyraz wykradną ją!...
— No i cóż? — mówił alchemik.
— Pójdź, mistrzu, powiem ci zcicha. Jestto pomysł cudowny i obudwu nas wyrwie z kłopotu. Dalibóg, trzeba przyznać, że wcale nie jestem głupi.
Tu przerwał.
— A czy koza z nią jest?
— Jest; a niech cię dyabli porwą!
— I powiesiliby ją zapewne?
— A mnie co do kozy?
— Tak, powiesiliby ją. Przeszłego miesiąca powiesili pstrąga. Kat bardzo to lubi, bo później zjada podobnych wisielców. Szkoda mojej Dżali!
— Prawdziwym katem ty jesteś! — zawołał alchemik. — Ach! nim porodzisz twoją myśl, trzeba ją obcęgami dobywać.
— Natychmiast, mistrzu.
Grintoire schylił się do ucha alchemika i mówił bardzo cicho, rzucając niespokojne wokoło siebie spojrzenia, czy kto nie idzie. Gdy skończył, Klaudyusz wziął go za rękę i rzekł:
— Dobrze! do jutra.
— Do jutra — powtórzył Grintoire, i, kiedy alchemik szedł w jedną stronę, on poszedł w drugą, mówiąc półgłosem:
— Otóżto, prawda, panie Piotrze! nie trzeba sądzić, że człowiek mały czego wielkiego nie wykona. Biton na barkach podniósł wielkiego wolu, jaskółki przebywają ocean.