Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga szósta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Historia pewnego placka z kukurydzanej mąki
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Historja pewnego placka z kukurydzanej mąki.

W epoce, w której działy się rzeczy przez nas opowiadane, cela w Wieży Rolandowej była zajęta. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć, przez kogo, niech posłucha rozmowy trzech poczciwych kumoszek, które w chwili, kiedyśmy jego uwagę zatrzymali na Szczurzej Jamie, zmierzały właśnie w tę samą stronę, idąc wdłuż rzeki od Zamku ku Placowi Gréve.
Dwie z tych kobiet były ubrane na sposób porządnych mieszczanek paryskich. Ich cienkie białe kołnierzyki, spódniczki z pół wełnianej tkaniny w czerwone i niebieskie pasy, białe pończochy z kolorowemi wyszyciami, opięte na nodze, czworograniaste trzewiki z płowej skóry o czarnych podeszwach, a przedewszystkiem ich czepce w kształcie rogu pokrytego niezmierną ilością wstążek i koronek, czepce, jakie noszą jeszcze wieśniaczki w Szampanji i Grenadjerzy gwardji cesarskiej, świadczyły że należą one do tej klasy bogatych kupcowych, która zajmuje pośrednie miejsce między tem, co służba nazywa kobietą, a tem co zwie panią. Nie miały na sobie ani pierścieni, ani złotych krzyżyków; ale widocznem było, że przyczyną tego braku nie było ubóstwo, lecz prosta obawa kary. Strój niewiasty trzeciej niczem się prawie nie różnił od stroju jej towarzyszek; w postawie tylko i w ruchach jej było coś, co trąci żoną prowincjonalnego notarjusza. Jej zbyt podniesiona przepaska kazała się domyślać, że nie oddawna znajduje się w Paryżu. Dodajmy do tego zmięty kołnierzyk, kokardy ze wstążek na trzewikach, pasy sukni wszerz zamiast wdłuż, i tysiące innych drobiazgów uwłaczających dobremu smakowi.
Dwie pierwsze szły krokiem właściwym paryżankom, gdy pokazują Paryż swoim przyjaciółkom z prowincji. Parafjanka prowadziła za rękę tłustego malca, który trzymał w garści spory placek.
Jesteśmy zmuszeni dodać, że ze względu na chłodną katarową porę roku, język służył malcowi za chustkę.
Malec pozwalał się ciągnąć, non passibus aequis[1], jak mówi Wirgiljusz, i potykał się co chwila ku wielkiemu zmartwieniu swej matki. Prawda, że patrzał więcej na placek, niż na bruk. Zapewne jakaś ważna przyczyna przeszkadzała mu jeść, bo nie zbliżał placka do ust, tylko czule nań spoglądał. Właściwie mówiąc, matka powinnaby przysmak ów własnej powierzyć pieczy. Okrucieństwem było narażać tłuścioszka tego na męki Tantala.
Tymczasem trzy mieszczki (paniami nazywały się wówczas tylko szlachcianki) mówiły jednocześnie.
— Spieszmy się, panno Mahietto — mówiła najmłodsza i najgrubsza z trzech do parafjanki. — Lękam się, abyśmy nie przyszły za późno; w Zamku nam powiedziano, że go natychmiast poprowadzą pod pręgierz.
— E! co tam nam prawisz, Oudardo Musnier! — odparła druga paryżanka. — Przez dwie godziny pozostanie pod pręgierzem. Mamy dosyć czasu, Czy widziałaś kiedy stawianie pod pręgierz, kochana Mahietto?
— Widziałam — odrzekła parafjanka — w Reims.
— A ba! co tam wasz pręgierz w Reims! Stara jakaś klatka, w której samych tylko chłopów kręcą. Wielka rzecz!
— Tylko chłopów? — zawołała Mahietta — na sukienniczym Rynku? w Reims? Prawda to! Widywaliśmy tam bardzo pięknych zbrodniarzy, takich co to zabili ojca i matkę! Tylko chłopów! No proszę, co ty sobie o nas myślisz, Gerwazo?
Nie ulega wątpliwości, że parafjanka blizką była gniewu za honor swego pręgierza. Na szczęście, przezorna Oudarda Musnier w porę zmieniła temat rozmowy.
— Ale, ale, Mahietto, cóż mówisz o posłach flamandzkich? Czy widziałaś podobnie pięknych w Reims?
— Wyznaję — odpowiedziała Mahietta, — że tylko w Paryżu można widzieć takich Flamandczyków.
— Czy zauważyłaś między nimi tego wysokiego posła, który jest szewcem? — zapytała Oudarda.
— A jakże — odrzekła Mahietta — wygląda jak Saturn.
— I tego grubego, którego czoło ma wielkie podobieństwo do gołego kolana? — pytała dalej Gerwaza — albo tego znowu niskiego o małych oczkach, oprawnych w czerwone i obrzmiałe powieki, wykapana główka ostu.
— A co za śliczne konie, ubrane według mody ich kraju! — wtrąciła Oudarda.
— Ach! moja droga — przerwała parafjanka Mahietta, przybierając także ton pewnej wyższości — cóżbyście to dopiero pomyślały o koniach książąt i dworu królewskiego, gdybyście były w Reims w roku 61 (jest temu osiemnaście lat) podczas koronacji królewskiej? Najrozmaitsze rzędy i czapraki, jedne z adamaszku i złotogłowia, podbite sobolami, drugie z aksamitu, podbite gronostajami, inne znów wyszywane złotem i srebrem z takiemiż dzwoneczkami! Ile to wszystko pieniędzy kosztowało! A ile pięknych paziów na koniach!
— To nic nie znaczy — odparła sucho Oudarda — a pewną jest rzeczą, że Flamandczycy mają bardzo śliczne konie i że wczoraj byli na pysznej wieczerzy u burmistrza w Ratuszu, gdzie im dawano rozmaite cukry, grzane wino, korzenie i inne przedziwne łakocie.
— Ale gdzie tam, sąsiadko! — zawołała Gerwaza — Flamandczycy nie byli wcale na wieczerzy u burmistrza, ale u kardynała w małym pałacu Burbońskim.
— Nie prawda, w Ratuszu!
— Mylisz się, w pałacyku Burbońskim!
— Na dowód że to było rzeczywiście w Ratuszu — odrzekła cierpko Oudarda — mogę jeszcze dodać, iż doktór Secourable miał do nich mowę po łacinie, z której bardzo byli zadowoleni. Słyszałam to od mego męża, który jest księgarzem przysięgłym.
— A ja na dowód, że to było w pałacyku Burbońskim — odparła z niemniejszą żywością Gerwaza — powiem nawet, co im ofiarował pełnomocnik kardynalski: dwanaście podwójnych kwart białego, różowego i czerwonego grzanego wina; dwadzieścia cztery skrzynek lugduńskich złoconych marcepanów; tyleż dwufuntowych pochodni i sześć miar najlepszego wina z Beaune, białego i żółtoróżowego. Zdaje mi się, że to jasne; powiedział mi to mój mąż, który jest pięćdziesiętnikiem w izbie sądowej mieszczańskiej i który tego rana porównywał posłów flamandzkich z posłami księcia Jana oraz cesarza Trebizondy, co to za ostatniego króla przybyli do Paryża z Mezopotamji i mieli obrączki w uszach.
— A jednak prawdą jest, że byli na wieczerzy w Ratuszu — odrzekła mało wzruszona tym świetnym opisem Oudarda, nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsiwa i cukrów.
— Powiadam ci, że im usługiwał Le­‑Sec, pachołek z Ratusza, lecz w pałacyku Burbońskim, i to cię właśnie w błąd wprowadza.
— Ależ zapewniam cię, że w Ratuszu!
— W pałacu Burbońskim, moja kochana, w Burbońskim; nawet był tam oświetlony latarniami wyraz: „Nadzieja,“ znajdujący się nad główną bramą.
— W Ratuszu! w Ratuszu! boć nawet Husson le Voir grał na flecie.
— Powiadam ci, że nie!
— Powiadam ci, że tak!
— Otóż nie!
Poczciwa tłusta Oudarda zbierała się na nową odpowiedź i kłótnia doszłaby być może aż do czepców, gdyby Mahietta nie zawołała nagle:
— Czy widzicie tych ludzi, co stoją tam przy moście? Jest pośród nich coś, czemu się przypatrują.
— W samej rzeczy — rzekła Gerwaza — słyszę bębnienie. Zdaje mi się że to mała Esmeralda pokazuje swoje figle z kozą. Prędzej Mahietto! spiesz się i ciągnij chłopca. Przyjechałaś tu do nas dla widzenia osobliwości Paryża. Wczoraj widziałaś Flamandczyków, trzeba żebyś dzisiaj zobaczyła cygankę.
— Cygankę! — zawołała Mahietta, nagle się zwracając w przeciwną stronę i silnie chwytając za ramię swego synka. — A niech mię Bóg uchowa! Ukradnie mi jeszcze moje dziecko! Chodź, Eustaszku!
I to rzekłszy, podążyła szybko po nadbrzeżu w stronę Placu Gréve, zostawiając most daleko za sobą. Tymczasem dzieciak, którego silnie ciągnęła za rękę, poślizgnął się na kolana; zatrzymała się zadyszana. Oudarda i Gerwaza ją dopędziły.
— Ta cyganka miałaby ci ukraść dziecko? — rzekła Gerwaza. — Dziwne doprawdy masz urojenia!
Mahietta kiwnęła głową z miną zamyśloną.
— Dziwna rzecz — zauważyła Oudarda — że pustelnica tak samo lęka się cyganek.
— Cóż to za jedna ta pustelnica? — zapytała Mahieta.
— Siostra Gudula — odpowiedziała Oudarda.
— Cóż to za jedna ta siostra Gudula? — pytała dalej Mahietta.
— Widać zaraz, że jesteś z Reims; jakże można tego nie wiedzieć, — odparła Oudarda. — Jest to pokutnica ze Szczurzej Jamy.
— Jakto! — zawołała Mahietta — ta biedna kobieta, dla której niesiemy placek?
Oudarda potwierdziła ruchem głowy.
— Właśnie. Zaraz ją zobaczysz przez zakratowane okno wychodzące na Plac Gréve. Ona podobnie jak i ty zapatruje się na tych włóczęgów egipskich, którzy biją w bęben i wróżą publiczności. Nie wiadomo, skąd się u niej wziął ten wstręt do cyganów i Egipcjan. Ale ty Mahietto, dlaczego się tak boisz sam ego ich widoku?
— O! — rzekła Mahietta, tuląc ku sobie głowę dzieciaka — nie chcę, aby mię spotkało to co spotkało Paquette­‑la­‑Chantefleurie.
— A! musisz nam opowiedzieć tą historję, moja dobra Mahietto — zawołała Gerwaza biorąc ją pod rękę.
— Zgoda — odpowiedziała Mahietta — ale trzeba w samej rzeczy być paryżankami, żeby tego nie wiedzieć! Powiem więc wam (ale nie potrzebujemy się zatrzymywać dla tej historji), że Paquette­‑la­‑Chantefleurie była śliczną osiemnastoletnią dziewczyną w czasie, kiedy i ja nią byłam również, to jest będzie temu lat już osiemnaście, a jej to własna wina, że nie jest dzisiaj tak samo jak ja, poczciwą, pulchną i świeżą trzydziesto sześcioletnią matką, mającą męża i chłopaka. Trzeba zresztą wyznać, że zaledwie doszła do lat czternastu, już było po niewczasie! Otóż, była ona córką Guybertaut’a, minstrela na statkach w Reims, tego samego, który grał w obecności króla Karola VII podczas jego koronacji, gdy pospołu z panią Dziewicą Orleańską płynął po naszej rzecze Vesle od Sillery aż do Muison. Stary ojciec odumarł Paquette jeszcze dzieckiem; nie miała więc nikogo, oprócz swej matki, siostry sławetnego Pradona, ślusarza i kotlarza, który mieszkał w Paryżu przy ulicy Pazin­‑Garlin, a umarł w roku zeszłym. Widzicie, że należała do dobrej rodziny. Matka była poczciwą kobietą ale, na nieszczęście nie nauczyła Paquettę niczego, prócz dziecinnych zabawek, co wcale jej nie przeszkadzało rosnąć i być ubogą. Mieszkały obie w Reims, nad rzeką, przy ulicy Folie­‑Peine. Zauważcie to dobrze, bo sądzę, że okoliczność ta była właśnie przyczyną nieszczęść Paquetty.
W roku 61, a zatem w roku koronacji naszego króla Ludwika XI, którego niech Bóg ma w swej opiece! Paquette była tak ładną, i tak wesołą, że wszędzie ją nazywano Chantefleurie... Biedna dziewczyna!... Miała śliczne ząbki i chętnie śmiała się, żeby je pokazywać. Otóż dziewczyna, która się lubi śmiać, prostą drogą idzie do płaczu; ładne zęby gubią ładne oczy. Tak było i z Paquettą. Ona i jej matka ciężko pracowały na życie; Minstrel umierając zostawił je w nędzy; robienie zabawek przynosiło zaledwie sześć denarów tygodniowo, a to jest bardzo niewiele. Ani porównania do czasów, kiedy ojciec Guybertaut zarabiał w dnie koronacyjne po dwanaście soldów paryskich za jedną piosenkę.
Ku zimie (było to w tym samym 61 roku), gdy obie nie miały ani drew, ani chrustu, a na mróz się zbierało nadzwyczajny, chłody owe okryły naraz dziewczynę tak żywemi rumieńcami, że wszyscy mężczyźni zaczęli ją nazywać Różą, a inni Różyczką, i tak się biedna zgubiła... Eustaszku, niech cię tylko jeszcze raz zobaczę z plackiem w ustach!... Pewnej niedzieli, gdy Różyczka przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi, odrazu poznałyśmy, że już po niej!... W czternastym roku życia! Czy możecie sobie coś podobnego wyobrazić? Nasamprzód był to młody wicehrabia de Cormontreuil, który ma zamek o milkę od Reims, potem pan Henryk de Triancourt, koniuszy królewski, potem Chiart de Beaulion, figura mniej wybitna, bo tylko urzędnik dworski, potem schodząc coraz niżej i niżej, Guery Aubergeon, krajczy królewski; potem Mace de Frepus, golibroda Imci królewicza; potem Thevenin le Moine, kuchta królewski, potem wciąż tymże porządkiem z młodszego na mniej znacznego trafiając, zeszła aż do Wilhelma Racine, dudarza, i Thierry’ego de Mer, czyściciela lamp. W końcu biedna Perełka była już wspólną wszystkim; złotko jej wyczerpało się do ostatniego szeląga. Cóż wam jeszcze mam powiedzieć, moje kochane? Podczas koronacji, w tym samym 61 roku, ona to właśnie dzieliła łoże papieża błaznów... W tym samym roku!
Mahietta westchęła i otarła łzy spływające z oczu.
— Historja ta wcale nie nadzwyczajna — rzekła Gerwaza — i nie widzę w tem ani cyganów, ani dzieci.
— Cierpliwości — odparła Mahietta; — co do dziecka, będziecie je zaraz miały. W roku 66, lat temu blisko szesnaście, właśnie w dzień św. Pawła, Róża powiła dziewczynkę. Nieszczęsna! była to dla niej wielka radość; oddawna już chciała mieć dziecko. Jej matka, dobra kobieta ale do niczego, umarła. Róża nie miała odtąd nikogo na świecie ktoby ją kochał i ani kogoby kochała. Od lat pięciu, od dnia swego upadku, była też najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Sama, samiuteńka na świecie, wytykana była palcami, łajana publicznie, bita przez pachołków miejskich, wyśmiewana przez obdartusów ulicznych. Do tego miała już dwadzieścia lat, a dwadzieścia lat, to starość dla wszetecznic. Niecne rzemiosło przynosiło jej teraz zaledwie tyle, ile dawniej miała z robienia zabawek. Z każdą nową zmarszczką traciła dukata. Zima znów stawała się straszną; na kominku jej coraz częściej brakło polanka i coraz częściej chleba nie było w domu. Pracować już nie mogła, bo namiętnościom raz się oddawszy, stała się tem samem leniwą; cierpiała podwójnie, gdyż ze swej strony lenistwo czyniło ją jeszcze bardziej namiętną. W ten to przynajmniej sposób tłómaczy ksiądz proboszcz z Saint­‑Remy, dlaczego podobne kobiety, gdy się zestarzeją, czują biedaczki silniej niż inne, zimno i głód.
— Tak, dajmy na to — zauważyła Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— I Poczekajże chwilkę Gerwazo! — odezwała się Oudarda, której uwaga była mniej niecierpliwą. — Cóżby zostało na zakończenie, gdyby się wszystko znajdowało w początku? Proszę cię Mahietto, mów dalej. Biedna Perełka!
Mahietta znów zabrała głos.
— Była więc ona bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, schła, więdła i oczy sobie wypłakiwała. W tej atoli hańbie, w tem opuszczeniu i pogardzie, zdawało się jej, że byłaby mniej zhańbioną i pogardy godną i mniej opuszczoną, gdyby miała kogokolwiek, kogoby kochać mogła, i ktoby ją kochał. Na to trzeba było dziecka, bo tylko dziecko mogło być na tyle niewinnem. Przekonania tego nabrała Perełka, spróbowawszy kochać jakiegoś złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał wejść z nią w stosunki; po niejakim wszakże czasie spostrzegła, że złodziej nią pogardzał... Kobietom tym zatraconym potrzeba albo kochanka albo dziecka dla zapełnienia próżni w sercu. W każdym innym razie są one nieszczęśliwe. Nie mogąc posiadać kochanka, Róża oddała się całkiem pragnieniu dziecka, i ponieważ nie przestała być pobożną, jęła zasyłać o to do Boga gorące i ustawiczne modły. Dobry Bóg zlitował się nad nią i dał jej córeczkę. Nie będę wam mówiła o jej radości; był to wybuch pieszczot, łez i pocałunków. Sama karmiła swoje dziecię; z jedynego swego prześcieradła zrobiła mu pieluchy i nie czuła już ani zimna ani głodu. Aż odmłodniała z rozkoszy. Stara panna odzyskuje młodość stając się matką. Znów zaczęto skakać i mizdrzyć się koło niej odwiedzano ją i Perełka znalazła niebawem licznych konkurentów o swoje wdzięki; za to, co od nich zarobiła sporządzała pieluszki, czepeczki, fartuszki, koronkowe kaftaniczki, nie myśląc nawet o sprawieniu sobie nowego prześcieradła... Mój Eustachy, powiedziałam ci już raz żebyś nie jadł placka... Nie ulega wątpliwości, że mała Anielka — takie bowiem imię nadano dziecku na chrzcie świętym — imię, bo co się tyczy nazwiska, to Perełka oddawna takowe straciła... Nie ulega, mówię wątpliwości, że ta mała więcej na sobie miała rozmaitych haftów i koronek, niż córka królewska! Między innemi rzeczami posiadała parę trzewiczków tak ładnych, że pewno nawet król Ludwik XI nie nosił podobnych! Zrobiła je i wyszyła sama matka, a użyła ku temu całej swej umiejętności, tak, że wyglądały jak na obrazku złoconym. Były to rzeczywiście dwa najśliczniejsze trzewiczki jakie kiedykolwiek widziano. Ot takie, od mego palca nie większe i trzeba by oglądać nóżki dziewczęcia, żeby uwierzyć, iż mogły w nich się pomieścić. Prawda, że małe te nóżki były tak małe, tak ładniutkie, tak różowe! więcej różowe, niźli atłas trzewiczków... Gdy będziesz miała dzieci, Ondardo, przekonasz się, że nie ma nic piękniejszego nad małe te nóżki i małe rączki.
— Tego tylko pragnę — rzekła Oudarda z westchnieniem — ale i o tem podobnie jak we wszystkiem innem decyduje wola mistrza Jędrzeja Musnier, mego małżonka.
— Zresztą — mówiła dalej Mahietta — u dziecka Perełki nie same tylko nóżki były ładne. Widziałam dziewczynkę, kiedy miała zaledwie cztery miesiące; był to aniołek! Oczy większe od ust i najśliczniejsze czarne włoski, które już się zaczynały w kędziorki układać. Mogłaby z niej wyjść przepyszna brunetka w szesnastym roku! Matka szalała z miłości ku niej. Pieściła ją, całowała, myła, stroiła, pożerała! Odchodziła od zmysłów patrząc na nią, dziękczynne modły niebiosom składała... Szczególnie śliczne małe różowe jej nóżki były przedmiotem ciągłych zachwytów, zapamiętałych uniesień Perełki! Ust od nich nie]odrywała, nigdy dosyć nadziwić się im nie mogła. To wkładała trzewiczki to znów je zdejmowała, znów się drobnemi stopkami zachwycała, przyglądając się im pod światło litując się nad niemi, gdy przyszło małą uczyć chodzić po łóżku, chętnie byłaby całe życie spędziła na klęczkach przed niemi, niby... Panie odpuść grzechy... przed nóżkami Dzieciątka Jezus.
— Ładna to bardzo historja, nie przeczę — rzekła półgłosem Gerwaza — ale nie widzę w niej wcale cyganów.
— Zaraz zobaczysz — odparła Mahietta.
— Pewnego dnia przybyli do Reims jacyś dziwaczni jeźdźcy. Byli to złodzieje i włóczęgi, przeciągający po kraju pod przewodnictwem swego księcia i swoich komturów. Płeć mieli śniadą, włosy kędzierzawe i srebrne obrączki w uszach. Kobiety brzydsze jeszcze były od mężczyzn. Miały twarz ciemniejszą i zawsze odkrytą, nędzny kaftanik na grzbiecie, starą sznurkami skleconą szmatę na głowie i włosy w kształcie końskiego ogona. Tłukące się im pod nogami dzieci mogłyby przestraszyć nawet małpy. Słowem banda potępieńców. Wszystko to przybyło prostą drogą z Dolnego Egiptu do Reims przez Polskę. Mówiono, że papież ich spowiadał i kazał za pokutę chodzić po świecie przez siedem lat, zabroniwszy spać w łóżkach; dlatego też słusznie nazywano ich śmierdziuchami, a i zaprawdę nie pachło od nich. Wieść niesie, że kiedyś dawniej byli oni Saracenami, że więc wierzyli w Jowisza i że żądali od wszystkich biskupów, arcybiskupów i opatów, obdarzonych pastorałem i mitrą, po dziesięć liwrów turskich. Zrobiła im to bulla papieska. Do Reims przybył wróżyć, w imię króla algierskiego i cesarza Niemiec, co ma się rozumieć, było dostatecznym powodem, aby im wzbroniono wstępu do miasta. Wtedy cała banda, rada nierada, rozłożyła się obozem w bliskości bramy Braine, na wzgórzu, gdzie się znajduje młyn, obok dawnych kopalń glinki. Tam to mieszkańcy Reims na wyścigi biegli ich oglądać, a oni obmacywali dłonie i dziwne każdemu pletli przepowiednie. — Samemu Judaszowi zdolni byli wywróżyć że zostanie papieżem. Równocześnie obiegały po mieście straszliwe pogłoski o skradzionych dzieciach, o odciętych mieszkach, o jedzeniu ludzkiego ciała. Rozsądni mówili wartogłowom: — „Nie chodźcie tam“, — a sami tymczasem ukradkiem pod namioty zaglądali. Był to szał. Prawdą jest zresztą, że to, co tam słyszeli, nawet kardynała zadziwić mogło. Matki tryumfowały, bo cyganki wyczytywały na rękach ich dzieci najrozmaitsze cuda spisane w języku pogańskim i tureckim. Jedno miało być cesarzem, drugie papieżem, inne wodzem. Biedna Perełka uległa także pokusie; i ona zapragnęła wiedzieć, czyją jest matką, i czy czasami piękna jej córka nie będzie cesarzową Armenji, lub czemś w tym rodzaju. Poniosła więc je do cyganów, a cyganki dawajże się nią zachwycać, całować czarnemi swemi ustami, podziwiać jej małą rączkę, ku wielkiej niestety! radości matki. Wynosiły szczególnie małe jej nóżki i ładne trzewiczki. Dziewczynka nie miała jeszcze roku; ale już szczebiotała, śmiała się do matki, jak opętana, była okrąglutką, pulchniutką i robiła minki tak czarujące, że choć do rany przyłóż! Widok cyganek przestraszył i biedactwo się rozpłakało. Matka ucałowała dziecinę i odeszła uradowana z przyszłości, jaką wróżbiarki przepowiedziały jej Anielce. Przeznaczono jej było stać się pięknością nad pięknościami, wcieloną cnotą, królową. Perełka wróciła tedy do swojej chałupki przy ulicy Folle­‑Peine dumna, że wniosła do niej królową. Nazajutrz korzystając z chwili, kiedy dziecko spało na jej łóżku (bo sypiała zawsze z niem razem), zostawiła drzwi lekko przymknięte i pobiegła do sąsiadki, mieszkającej przy ulicy Sechesserie opowiedzieć, jak to przyjdzie dzień, w którym Anielce usługiwać będą u stołu król angielski i książę Etyopji, oraz wiele innych niespodzianek. Z powrotem, nie słysząc na schodach krzyku dziecka, pom yślała sobie: „Dobrze! mała się nie przebudziła“. Drzwi znalazła więcej rozwarte niźli je zostawiła; miała jednak dość siły biedna matka by próg przestąpić i podbiedz do łóżka... Dziecka na niem nie było. Po Anielce nie zostało nic, nic, okrom ładnego małego trzewiczka. Matka wypadła z pokoju, zbiegła ze schodów i zaczęła głową tłuc o ściany. „Moje dziecko! — wrzeszczała — u kogo moje dziecko? kto wziął moje dziecko?“ Ulica była pustą, dom odosobniony; nikt jej nie odpowiadał. Chodziła po mieście, przebiegała ulice dzień cały, szalona, nieprzytomna, straszna, wietrząc u drzwi i okien, jak dzikie zwierzę po stracie swych małych. Zadyszana, z rozpuszczonemi włosami, przerażająca, z oczami, w których ogień suszył jej łzy, zatrzymywała przechodniów, wołając. „Moja córka! moja córka! moja śliczna mała Anielka! będę niewolnicą tego, kto mi odda moją córkę, sługą jego psa, serce mu oddam na pożarcie; jeśli zechce“. Spotkawszy proboszcza z Saint­‑Remy, rzekła do niego: „Księże proboszczu będę paznogciami orała ziemię, ale wróć mi moje dziecko“. Był to rozdzierający widok, Oudardo. Widziałam człowieka bardzo twardego serca, prokuratora Lecabre’a, jak płakał rzewnemi łzami. Biedna matka!.. Wieczorem wróciła do siebie. Podczas jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała dwie cyganki, wchodzące ukradkiem do jej mieszkania z jakiemś zawiniątkiem w rękach; po chwili wyszły i spiesznie się oddaliły. Po tych odwiedzinach u Perełki dały się słyszeć krzyki dziecięce. Matka buchnęła śmiechem radosnym, wbiegła a raczej wleciała po schodach na górę, wywaliła drzwi i weszła... Strach pomyśleć, Oudardo! Zamiast jej ślicznej malej Anielki, tak zdrowej, tak świeżej, jakiś mały potwór odrażający, kulawy, ślepy, kaleka, czołgał się, piszcząc, po podłodze, Perełka z przestrachu zakryła sobie oczy. „O! — zawołała, — czyżby te czarownice przemieniły moją córkę w to straszliwe zwierzę“? Pośpieszono wynieść straszydło, bo mogło doprowadzić ją do wścieklizny. Było to dziecko którejś cyganki poczęte z djabłem. Zdawało się mieć około czterech lat i mówiło nieludzkim jakimś językiem... Perełka rzuciła się na mały trzewiczek, który jeden jej tylko został z tego wszystkiego, co kochała. Długo leżała na nim nieruchoma, niema, bez oddechu; sądzono, że umarła. Nagle zadrżała całem ciałem, wściekłemi pocałunkami pokryła drogą pamiątkę i zalała się tak obfitym potokiem łez, jakby jej serce pękło. Wierzcie mi, i mybyśmy wszystkie tak płakały. Mówiła: „O moja córko! moja ładna, mała Anielko, gdzieś ty teraz“? aż nam się wszystko we wnętrznościach przewracało. Dziś jeszcze łzy mi cieką na samo wspomnienie. Bo, widzicie, nasze dzieci, to szpik naszych kości... Mój biedny Eustaszku! Ślicznoto moja!... Gdybyście wiedziały, jaki on miły! Wczoraj mówił do mnie: „Ja koniecznie chcę być wojakiem“ O mój Eustaszku gdybym cię broń Boże straciła!.. Perełka nagle się podniosła i pobiegła przez miasto, krzycząc: „Do obozu cyganów! do obozu cyganów! Dajcie mi żołnierzy! spalić te czarownice“! Cyganie już byli daleko. Noc ciemna zapadła. Nie można było ich gonić. Nazajutrz o dwie mile od Reims, w zaroślach między Gueux a Tilloy, znaleziono resztki wielkiego ogniska, kilka wstążek, które należały do dziecka Perełki, ślady krwi i trochę gnoju koźlego. Działo się to akurat w sobotę. Nikt nie wątpił, że cyganie w tych zaroślach mieli z djabłem naradę i że pożarli dziecko w towarzystwie Belzebuba, jak się to praktykuje u mahometan. Perełka, gdy się dowiedziała o tych strasznych rzeczach, ani jednej już łzy nie wylała, tylko poruszyła ustami, jakby chciała coś mówić, ale nie mogła. Nazajutrz jej włosy były siwe. Na drugi dzień znikła.
— W samej rzeczy to okropna historja — rzekła Oudarda — nawet Burgundczyka do łez by wzruszyła!
— Teraz nie dziwię się, że tak się lękasz cyganów — dodała Gerwaza.
— I dobrześ robiła, tak uciekając przed chwilą razem z Eustaszkiem, bo ci cyganie są również z Polski.
— Wcale nie — odparła Gerwaza — ci przyszli z Hiszpanji i z Katalonji.
— Z Katalonji? Być może — odrzekła Oudarda. Polonja, Katalonja, Walonja; ile razy się mówi o tych trzech prowincjach, zawsze biorę jedną za drugą. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że są to cyganie.
— I mają zęby aż nadto długie, by pożerać małe dzieci — dodała Gerwaza. — Nie dziwiłabym się wcale gdyby i Esmeralda kosztowała czasami tej potrawy, pomimo swych małych ust. Jej mała koza jest zbyt mądrą, jak na zwierzę; musi w tem być coś nieczystego!
Mahietta szła milcząca, pogrążona w marzeniu, które jest niejako przedłużeniem każdego bolesnego opowiadania, i które ustaje dopiero, kiedy już przejmie i poruszy wszystkie struny i zakątki serca.
Po chwili Gerwaza odezwała się do niej:
— I nie można było dowiedzieć się, co się stało z Perełką?
Mahietta nic nie odpowiedziała. Gerwaza powtórzyła pytanie, potrząsając ją za rękę i nazywając po imieniu. Mahietta jakby się przebudziła z zamyślenia.
— Co się stało z Perełką? — rzekła, powtarzając machinalnie wyrazy, których wrażenie było zupełnie świeżem w jej uchu; a następnie, czyniąc wysiłek, ażeby zrozumieć znaczenie swych własnych słów, dodała z żywością:
— A to dla wszystkich pozostało tajemnicą.
Po krótkiej przerwie znów ciągnęła dalej:
— Jedni widzieli ją o zmroku wychodzącą z Reims przez bramę Flechembault; inni zaś powiadają że wyszła nad rankiem przez starą bramę Basee. Pewien żebrak znalazł jej złoty krzyżyk zawieszony na kamiennym krzyżu śród pola, gdzie się jarmark odbywa. Ten to właśnie klejnot był przyczyną jej zguby w roku 61. Pochodził od wicehrabiego de Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Nigdy przedtem, pomimo największej nędzy, Perełka nie chciała się go pozbyć. Ceniła go nad życie. To też kiedyśmy się do wiedziały o porzuceniu tego krzyżyka, domyśliłyśmy się wszystkie od razu, że pewnie umarła. Jednakże są ludzie w Cabaret­‑les­‑Vantes, którzy utrzymują, że widzieli ją idącą boso po zwirze na drodze do Paryża. Ale w takim razie musiałaby wyjść przez bramę Vesle; i jakże tu pogodzić te wszystkie tak różne zdania. Co do mnie, sądzę że rzeczywiście wyszła przez bramę Vesle w drogę na tamten świat.
— Nie rozumiem cię — rzekła Gerwaza.
— Vesle — odpowiedziała z westchnieniem Mahietta — to rzeka.
— Biedna Perełka! — wymówiła Oudarda z drżeniem — utopiła się.
— Tak, utonęła! — powtórzyła Mahietta, — i któżby to mógł powiedzieć ojcu Guybertaut’owi, kiedy przyśpiewując sobie przepływał w czółnie pod mostem Tinqueux, że przyjdzie dzień, w którym jego kochana mała Perełka przepłynie także pod tym samem mostem, ale bez czółna i bez pieśni?
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł razem z matką.
— Biedny mały trzewiczek! — westchnęła Oudarda.
Oudarda tłusta i czuła kobiecina, poprzestałaby chętnie na wzdychaniu w towarzystwie Mahietty; lecz ciekawsza od niej Gerwaza, nie wyczerpała jeszcze wszystkich swoich pytań.
— A potwór? — odezwała się nagle do Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potwór cygański, który czarownice zostawiły u Perełki wzamian za jej córkę. Coście z nim zrobiły? Spodziewam się, że utopiłyście go także.
— Bynajmniej — odrzekła Mahietta.
— Jakto! więc spaliłyście? Może to naw et było słuszniejsze. Dziecko czarownicy!
— Ani to, ani owo, Gerwazo. Arcybiskup ulitował się nad dzieckiem cyganki, wyegzorcyzmował je, pokropił święconą wodą, wypędził starannie djabła z jego ciała i posłał do Paryża z rozkazem wystawienia go na ławie przy kościele Notre­‑Dame, jako podrzutka.
— Oj, ci biskupi! — mruknęła Gerwaza. — Pod pozorem że są uczeni, wszystko robią nie tak jak inni. No, pytam cię, Oudardo, jakże można posłać djabła do domu podrzutków? bo nie ma wątpliwości, że mały ten potwór był djabłem. I cóż, Mahietto, co z nim zrobiono w Paryżu? Jestem przekonana, że żadna osoba miłosierna wziąć go nie chciała.
— Nie wiem, — odrzekła Mahietta — właśnie w tym czasie mój mąż kupił notarjuszowstwo w Beru, o dwie mile od miasta i więcej już nie zajmowaliśmy się tą sprawą; straciłam z oczu nawet wieże katedry Reimskiej, które się schowały za dwa pagórki Cernay znajdujące się przed Beru.
Tak rozprawiając, trzy poczciwe mieszczanki przyszły na Plac Greve. Zajęte rozmową, minęły nie zatrzymując się brewiarz publiczny Wieży Rolandowej, i kierowały się machinalnie ku pręgierzowi, około którego tłum się zwiększał co chwila. Prawdopodobnie widok jaki w tej chwili zajmował oczy całego tłumu, odwróciłby ich myśli od Szczurzej Jamy, i zamierzone przez nie odwiedziny nie miałyby miejsca, gdyby tłusty sześcioletni Eustaszek, którego Mahietta ciągnęła za rękę, nie przypomniał im celu ich wycieczki.
— Mamo! — zawołał, jak gdyby instykt go był uprzedził, że Szczurza Jama znajduje się tuż za nim — czy mogę teraz jeść już placek?
— Gdyby Eustaszek był nieco przezorniejszym, czyli właściwie mówiąc mniej łakomym, byłby zaczekał na powrót do domu do ojca Andrzeja Musnier przy ulicy Walencji, i wtedy dopiero, odgrodziwszy placek od Szczurzej Jamy dwoma ramionami Sekwany i pięcioma mostami Grodu, byłby śmielej wyrzekł nieśmiałe pytanie: „Mamo, czy mogę teraz jeść placek?“
Ale to samo pytanie bardzo nieroztropne postawione w chwili niewłaściwej, obudziło tylko uwagę Mahietty.
— Ale, ale — wykrzyknęła — zapominamy o pustelnicy. Pokażcież mi naszą Szczurzą Jamę, niechże położę tam placek.
— Zaraz, — odrzekła Oudarda — miłosierny to będzie uczynek.
Taki obrót rzeczy wcale nie zadawalał Eustaszka.
— Także! to mój placek — zawołał, dotykając uszami obu ramion, co w podobnym wypadku oznacza u dzieci największe niezadowolenie.
Kobiety zawróciły nazad, a gdy przystąpiły do Wieży Rolandowej, Oudarda rzekła do swoich towarzyszek:
— Nie zbliżajmy się wszystkie trzy naraz do otworu, aby nie przestraszyć pustelnicy. Udawajcie obie, że czytacie Dominus w brewiarzu; podczas gdy ja będę patrzała przez okienko, pustelnica zna mnie trochę. Uprzedzę was, kiedy będziemy mogły podejść.
Sama stanęła przy okienku. W chwili gdy wzrok jej przeniknął wewnątrz, głęboka litość zasępiła jej rysy, a wesoła ta i otwarta twarz tak nagle zmieniła swój zwykły wyraz i barwę, jak gdyby z pod promieni słonecznych znalazła się w świetle księżyca; oko zabiegło łzą, usta złożyły się jakby do płaczu. Po chwili skinęła na Mahiettę.
Mahietta zbliżyła się wzruszona, w milczeniu na palcach; rzekłbyś, że idzie do łóżka umierającego.
Widok przedstawiający się oczom dwóch kobiet, które nieruchome i nieme, patrzały przez zakratowane okienko Szczurzej Jamy, był w samej rzeczy smutnym.
Cela wąska, bardziej szeroka niż wysoka, sklepiona w ostrołuk, podobna była zupełnie do wnętrza wielkiej mitry biskupiej. W kącie na gołej kamiennej podłodze, siedziała skulona kobieta. Podbródek miała oparty na kolanach, które skrzyżowanemu rękami silnie przyciskała do piersi. Tak skurczona, ubrana w brunatny wór, którego szerokie fałdy ją całą okrywały, ze spadającemi aż do nóg włosami, przedstawiała na pierwszy rzut oka dziwną postać, występującą z cienia celki, rodzaj trójkąta, który promieniem dziennym wpadającym przez okienko przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetloną. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widzieć tylko w snach i na sławnem płótnie Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani kształt określony: była to postać, widzenie, w którem się mieszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jej włosami profil wychudły i surowy; jej okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołej stopy przyciśniętej do zimnej podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widzieć pod tą żałobną zasłoną przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod cienkim worem, w styczniu mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, której otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczem nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jej sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały, ale były tak martwe i tak machinalne, jak liście poruszane wiatrem.
Jednakże z jej zamglonych oczu wymykało się spojrzenie, spojrzenie dziwne, głębokie, ponure, niewzruszone, wciąż utkwione w niewidzialny z zewnątrz kąt celi: spojrzenie, które zdawało się przykuwać wszystkie czarne myśli tej duszy w rozpaczy, do jakiegoś tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą nazywano pustelnicą dla miejsca jej pobytu, a worecznicą dla jej odzieży.
Trzy kobiety — gdyż Gerwaza połączyła się niebawem z Mahiettą i Oudardą — patrzyły przez otwór. Chociaż ich głowy pozbawiały celę jej słabego światła, nieszczęśliwa istota nie zwracała na nic najmniejszej uwagi.
— Nie zakłócajmy jej spokoju — rzekła półgłosem Oudarda — jest teraz w swym zwykłym zachwycie, modli się.
Mahietta jednak z wzrastającem zajęciem wpatrywała się w tę twarz wynędzniałą i zwiędłą, a jej oczy napełniały się łzami.
— To byłoby nie do uwierzenia, — szeptała.
Nareszcie wychyliła głowę za kratę i rzuciła wzrokiem w kąt, ku któremu ciągle były skierowane oczy nieszczęśliwej.
Gdy się odwróciła od okienka, jej twarz była zalana łzami.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała.
Oudarda odrzekła: — Siostrą Gudulą.
— A ja — domówiła Mahietta — nazywam ją Różą Perełką.
I, kładąc palec na usta, dała znak zdumionej Oudardzie, aby wychyliła głowę za kratę.
Oudarda usłuchała i spostrzegła w kącie, gdzie w ponurym zachwycie tkwił wzrok pustelnicy, mały trzewiczek z różowego atłasu, pokryty złotemi i srebrnemi wyszyciami.
Po Oudardzie spojrzała Gerwaza i wtedy trzy kobiety, patrząc na nieszczęśliwą matkę, zaczęły płakać.
Wszakże ani ich spojrzenia, ani ich łzy nie wywiodły pustelnicy ze stanu w jakim się znajdowała. Jej ręce pozostały załamane na kolanach, usta nieme, oczy nieruchome; widok zaś tego małego trzewiczka zdolnym był przeszyć serce każdego, kto znał jego przeszłość.
Kobiety nie wymówiły ani słowa; lękały się odezwać, nawet po cichu. To wielkie milczenie, ta wielka boleść, to wielkie opuszczenie, w którem znikło wszystko, oprócz strasznego wspomnienia sprawiało na nich wrażenie, jakiegoby doznały przed wielkim ołtarzem w dzień Zmartwychwstania lub Bożego Narodzenia. Milczały, rozmyślały i były gotowe uklęknąć. Zdawało się im, że weszły do kościoła podczas rozpamiętywania Męki Pańskiej.
Nareszcie Gerwaza najciekawsza z trzech i wskutek tego najmniej czuła, spróbowała wejść w rozmowę z pustelnicą:
— Siostro! siostro Gudulo! Powtórzyła ten wykrzyknik aż trzy razy, podnosząc głos za każdym razem. Pustelnica nie poruszyła się; ani słowa, ani spojrzenia, ani westchnienia, ani znaku życia.
Po kolei i Oudarda, głosem słabszym i bardziej ujmującym, zawołała:
— Siostro! siostro święta, Gudulo!
Toż samo milczenie, ta sama nieruchomość.
— Dziwna kobieta! — wykrzyknęła Gerwaza — wystrzał z moździerza jej by nie poruszył.
— Ogłuchła może — rzekła Oudarda.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Lub też umarła — zauważyła Mahietta.
To pewne, że jeżeli dusza jeszcze nie porzuciła tego bezwładnego, uśpionego ciała, to w każdym razie skryła się w takich głębokościach, dokąd wrażenia organów zewnętrznych wcale nie dochodziły.
— Trzeba chyba będzie — rzekła Oudarda — zostawić placek na okienku; dzieciak go jaki weźmie. Jakby ją obudzić?
Eustaszek, którego uwaga była do tej chwili zajętą małym wózkiem ciągnionym przez dużego psa, spostrzegł nagle, że jego trzy przewodniczki przypatrywały się czemuś przez okno, a zdjęty także ciekawością, wskoczył na kamienny słupek, podniósł się na palcach i zbliżając swoją pulchną i różową twarzyczkę do otworu, zawołał:
— Mamo, niechże i ja zobaczę!
Na ten głos dziecięcy, świeży i dźwięczny, pustelnica drgnęła. Suchym i gwałtownym ruchem stalowej sprężyny odwróciła głowę, długiemi, wychudłemi rękoma odgarnęła włosy z czoła i utkwiła w dzieciaku wzrok zdziwiony, gorzki, zrozpaczony. Spojrzenie to było tylko błyskawicą.
— O mój Boże! — zawołała nagle, tuląc głowę do kolan, a głos jej był tak ochrypły, że zdawało się iż pierś jej rozsadzi — nie pokazujcież mi przynajmniej obcych...
— Dzień dobry pani — przemówił poważnie Eustaszek.
Wstrząśnienie to jednak ocknęło, że tak powiemy, pustelnicę. Długi dreszcz przebiegł po całem jej ciele od głowy do stóp; zęby jej dzwoniły; nieszczęśliwa na pół podniosła głowę i rzekła przyciskając łokcie do bioder, a rękami obejmując stopy, jakby dla ich rozgrzania.
— Och! jakże zimno!
— Biedna kobieto! — wymówiła litościwie Oudarda; — czy chcesz trochę ognia?
Pustelnica wstrząsnęła głową na znak odmowy.
A więc dodała Oudarda — oto grzane wino, które cię rozgrzeje; napij się.
Znowu wstrząsnęła głową, wpatrzyła się w Oudardę i rzekła:
— Wody.
Oudarda nastawała:
— Nie, siostro, woda nie jest napojem styczniowym. Trzeba wypić trochę wina i zjeść ten placek z kukurydzy, który upiekłyśmy dla ciebie.
Pustelnica odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała przez okno i rzekła:
— Chleba czarnego.
Gerwaza ulegając także litości zdjęta z siebie narzutkę wełnianą.
— Oto masz okrycie cieplejsze od twego — rzekła. — Zarzuć to na plecy.
Pustelnica odepchnęła płaszczyk, podobnie jak odepchnęła butelkę z winem i placek i odpowiedziała:
— Wór.
— Ależ musiałaś zauważyć — ciągnęła dobra Oudarda — że wczoraj było święto.
Zauważyłam to — odparła pustelnica — ale już od dwóch dni nie ma wody w mym dzbanku.
Po chwili milczenia dodała:
— Święto; zapominają o mnie. Dobrze robią. Dlaczegóżby świat miał o mnie pamiętać, kiedy ja o nim wcale nie myślę? Gdy węgiel zgaśnie, okrywa go stygnący popiół.
I jakby zmęczona tem co powiedziała, spuściła znowuż głowę na kolana. Prosta, a litościwa Oudarda, której się zdawało, że pustelnica w ostatnich swoich słowach, uskarżała się jeszcze na zimno, odrzekła prostodusznie:
— Może chcesz trochę ognia?
— Ognia! — rzekła dziwnym tonem pustelnica — a czy rozniecicie także ogień dla biednej małej, która od piętnastu lat spoczywa pod ziemią?
Wszystkie jej członki drgnęły, głos drżał, oczy błyszczały; nagle podniosła się na kolana, wyciągnęła swoją białą, wychudłą rękę ku dziecku, które spoglądało na nią ze zdziwieniem i wykrzyknęła:
— Weźcie stąd to dziecko. Cyganka idzie.
To powiedziawszy padła twarzą na ziemię, a czoło jej uderzając o podłogę, wydało odgłos kamienia spadającego na kamień. Kobiety sądziły że się zabiła. Po chwili jednak pustelnica poruszyła się; ujrzały ją pełzającą na kolanach do kąta, gdzie się znajdował mały trzewiczek. Teraz już brakło im odwagi patrzeć na nią dłużej; nie widziały jej, ale słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, zmięszane z roździerającemi krzykami i głuchemi uderzeniami, podobnemi do uderzeń głowy o mur; nareszcie, po jednem z takich uderzeń, tak silnem i gwałtownem, że wszystkie trzy zachwiały się na nogach, nic więcej nie usłyszały.
— Czyżby się zabiła? — rzekła Gerwaza, odważając się rzucić okiem przez okienko. — Siostro, siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Oudarda.
— Ach! mój Boże! nie rusza się! — ubolewała Gerwaza — może umarła! Gudulo! Gudulo!
Mahietta, z oddechem przytłumionym do tego stopnia, że nie mogła słowa wymówić, uczyniła wysiłek.
— Zaczekajcie — rzekła; poczem zbliżając się do okienka, zawołała: — Paquette! Paquette­‑la­‑Chantefleurie.
Dziecko dmuchające nierozważnie na źle zapalony lont bomby, która mu naraz pryska w oczy, mniejby się przestraszyło niespodziewanym wybuchem, niżeli Mahietta skutkiem, jaki wywarło imię to rzucone do celi siostry Guduli.
Pustelnica drgnęła całem ciałem, wyprostowała się na nogach i podskoczyła do otworu z oczami tak rozognionemi, że Mahietta z dzieckiem, Oudarda i Gerwaza odskoczyły, aż ku ogrodzeniu nad rzeką.
Ukazała się straszliwa twarz pustelnicy, przyparta do kraty otworu.
— O! o! — wykrzyknęła z okropnym śmiechem — cyganka mnie woła!
W tejże chwili jednak, scena odbywająca się u pręgierza, przykuła jej wzrok obłąkany. Czoło nieszczęśliwej zmarszczyło się, pod wpływem przerażenia i głosem podobnym do ryku zawołała:
— To jeszcze ty, córko Egiptu! to ty mię wołasz, złodziejko dzieci! A więc przeklętą bądź, przeklętą, przeklętą!





  1. Po łacinie: Nie równymi krokami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.