Kara Boża idzie przez oceany/Część III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział IV.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

— Oto, co za list w tej chwili dostałam! — mówiła w parę chwil potem Jadwiga do Szczepana — Przejrzyj to pan, zastanów się, osądź.
Szczepan wziął kopertę do ręki.
W środku znajdowały się dwa papiery: jeden był to przekaz na $1000, wystawiony przez bank w New Orleans na bank w sąsiedniem obok X. miasteczku, drugi — zbrukany duży arkusz papieru, na którym było nakreślonych fantastycznym charakterem pisma i jeszcze bardziej fantastyczną ortografią, słów kilkadziesiąt.
Oto owe wyrazy:

„....Dowiedziałem się dopiero w tej chwili, że paniuńcię 7 czy 8 miesięcy temu, w Cleveland napadli i obrabowali. To pewno on, czy tam jego ludzie.... Łotr!.... Niech ich paninńcia unika, niech paniuńcia ucieka ztąd daleko, niech paniuńcia da pokój temu całemu byznesowi. Już z tego nic nie będzie.... Posyłam paniuńci czek na tysiąc dolarów; to zwrot tych skradzionych. Nie chcę, żeby córka mojego kapitana, w dodatku do tego wszystkiego, głód jeszcze tu w Ameryce cierpiała. Proszę przyjąć te pieniądze.... koniecznie! Ale pod warunkiem, że paniuńcia nigdy tych pieniędzy nie użyje na to niepotrzebne poszukiwanie...nigdy!

Takie było to orędzie, które tak silne wywarło wrażenie na Jadwidze i skłoniło ją do dłuższego porachunku z sobą samą, a nawet widocznie łzy wywołało na oczy. Równie wielkie było wrażenie u Szczepana. Tem większe, że Jadwiga dodała po chwili:
— Przysięgłabym, że pismo to kreśliła ta sama ręka, która do mojego ojca w przedzień zgonu (nie mówiła „egzekucyi”, ale ciężka zmarszczka na czole i drżenie głosu świadczyło, że czuje dobrze, co mówi) napisała dwa listy ostrzegające. Tu nie może być żadnej wątpliwości; to pismo z przed lat 17tu nie zmienione ani na jotę....
— A więc to Miller!
— Ten sam.... ten, za którego śladami szłam z takim trudem aż do Cleveland; ten, którego wszelki ślad zaginął mi ze zgonem Cybikowej.
Zamilkła.
W tej chwili Szczepanowi zaświtała niespodziewanie nowa myśl. Przypomniał sobie, że to nieforemne pismo widział już gdzieś.... Gdzie? Już wie. To ta sama ręka, która skreśliła niekształtne litery nazwiska Morskiego na papierze, w jaki była owinięta miniatura, znaleziona w kieszeni kamizelki Homicza po owej pełnej wrażeń nocy w New Yorku. Homicz szybko zestawił fakta — i nawet znalazł odrazu prawdopodobne wytłumaczenie, dla czego kobieta na miniaturze była podobną do Jadwigi.
— Pani — rzekł — ten człowiek nazywa się teraz Morski.
— Zkąd pan wiesz?!
Nie wspominała mu nigdy o tem (czego się dowiedziała w Cieszynie), że takie było właściwe nazwisko Millera z przed 17tu lat z New Orleans; nie uważała tego za szczegół pierwszorzędnej wagi. Z drugiej strony on sądził dość surowo noc swego boomu z Morskim i dla tego nie opowiadał jej nigdy o nim; a miniaturę, przypominającą rysy Jadwigi, uważał za swą tajemnicę i skarb, któregoby nigdy nikomu nie powierzył. Łatwo tedy wyobrazić sobie ich zdziwienie, że oboje wiedzieli o tej dwoistości istnienia Millera.
— Tak, tak — powtarzał Szczepan — wiem i nietylko wiem, ale znam go osobiście.... Widziałem go na drugi dzień po przybyciu do Ameryki i bodaj potrafię znaleźć.
Jadwiga pochwyciła go za obie ręce i wołała:
— O, panie Szczepanie! powiedz, powiedz wszystko....
Opowiedział jej dzieje pierwszej swej nocy w New Yorku (zmilczawszy tylko o miniaturze). Dodał, że w kartce obecnej, z New Orleans nadesłanej, poznał charakterystyczne pismo Morskiego. Oświeciła ich teraz jasność.... Jawnem się im stało znaczenie sceny nad ranem, gdy Morski, pijany do nieprzytomności, widział przed sobą w lustrze jakieś postacie i ulegał dziwnym postrachom.... To postacie ofiar i katów z przed lat 17tu stawały mu przed oczyma; to jakaś straszna groźba wracała mu na pamięć. Sumienie, mimo że je głuszył hulanką i topił w winie, przemawiało....
Kara Boża za zły czyn zbliżała się do niego!
Szczepan i Jadwiga przystąpili do wyciągnięcia logicznych wniosków z faktów, których już znaczną posiadali ilość.
Wnioski były następujące:
Miller, który pisał dwie kartki do nieboszczyka jej ojca, do więzienia, żyje. Jest to Morski. Przesiał być dla nich legendową postacią, o której świadczyły tylko pożółkłe świstki papieru z przed lat 17tu, dziś nawet jej ukradzione; stał się człowiekiem z krwi i kości. Wiedzą, gdzie go ewentualnie znaleźć. Na nim teraz polega wszystko. On posiada klucz tajemnicy. Morski musiał być uczestnikiem zbrodni, albo przynajmniej znał dobrze zbrodniarza, miał może dowody jego zbrodni — i nie oświecił o tem sprawiedliwości. Uciekł, pozwoliwszy niewinnemu paść ofiarą omyłki sądowej, a raczej spisku nad uknutego. Co więcej, zapewne on, Morski, skorzystał i do dziś korzysta z owoców materyalnych zbrodni. Zkądżeby wziął pieniądze, któremi od lat tylu rzuca na wszystkie strony? Zkąd przekaz na $1,000, który przysłał tak niespodziewanie i z taką łatwością? (Na myśl, że w tym przekazie może być zawarta cząstka ceny za śmierć i hańbę jej ojca, Jadwidze przeszedł dreszcz przez plecy....)
Ten Morski, jak go teraz poznali, to postać ciekawa psychologicznie.
Jest to człowiek bez woli i moralności; człowiek, który biernie, pod pewnemi wpływami gotów popełnić nietylko czyn nieszlachetny, ale nawet zbrodnię, — lecz zaraz potem ulegać będzie wyrzutom sumienia; człowiek bez skrupułów tam, gdzie idzie o posiadanie w nieprawy sposób nabytego majątku; człowiek codzień zmieniający swe postanowienia; lecz wreszcie człowiek, któremu niekiedy nie obce są nieco szlachetniejsze impulsy, jak np. wdzięczność....
Czy na takiego człowieka można będzie wpłynąć o tyle, ażeby powiedział prawdę o tem, co się stało przed laty 17tu i dał twierdzeń swoich dowody?
Zapewne....
Trzeba do tego zresztą odpowiednich warunków i wpływów. Wszakże on sam przed laty chciał w jakiś sposób w przeddzień egzekucyi pomódz swemu kapitanowi, dla którego za uratowanie życia w bitwie czuł przecież wdzięczność, — a tylko w ostatniej chwili cofnął się z obawy czy też w obec okoliczności. Wszakże teraz, dowiedziawszy się o przybyciu córki skazanego do Ameryki i o obrabowaniu jej, wyraża jej sympatyę w sposób sobie właściwy — przekazem na $1,000. Wprawdzie cofa się teraz od wyjaśnień i prosi o zarzucenie sprawy, ale cóż ztąd?.. Jutro pod innym wpływem postąpi sobie inaczej. Zresztą liczyć trzeba na jego silny rozstrój nerwowy i na wrażenie, gdy ujrzy Jadwigę, gdy głos z poza grobu zapyta go jej usty:
— Kto tu Kainem? Jaką była twoja rola w tej ponurej sprawie?
Morski będzie też mógł chyba udzielić jakichś wskazówek co do sprawców napadu na Jadwigę w Cleveland.
Ten napad, jak to wynika choćby z niejasnych wyrażeń jego listu, nie był przypadkowy: został on urządzony dla tego, ażeby Jadwigę pozbawić broni, z którą przyjechała. Ci, którzy spełnili zbrodnię przed laty, chcieli w ten sposób zapobiedz wznowieniu śledztwa, choćby przy pomocy nowej zbrodni. Ale kto oni?....
To właśnie powie Morski.
Wniosek ztąd ostateczny: najpierw i ostatecznie znaleźć wypada Morskiego.
Co do sposobu, w jaki to uczynić, Homicz miał już radę gotową. Radził Jadwidze udać się niezwłocznie do New Yorku. Sam z nią pojedzie, jeśli potrzeba dla jej bezpieczeństwa. W każdym razie poleci ją opiece Gryzińskiego. Ten stary wyga przyda się w sprawie podobnej.... Zbiorą najpierw wszelkie informacye. Przecież człowiek taki, jak Morski, to nie słomka w powietrzu. Pozostawia po sobie ślady....
Ale Jadwiga mu przerwała.
— Tak.... Dobrze pan radzi — rzekła — ale zkąd na to wszystko wziąć pieniędzy?
Szczepan spojrzał na nią zdziwiony.
— Są przecież.... — i wskazał na leżący na stoliku przekaz.
— Te pieniądze nie są moją własnością. To nie zwrot ukradzionej mi własności; prawdopodobnie jest to jałmużna z ręki złodzieja lub uczestnika kradzieży.... Tych pieniędzy użyć nie mogę i nie mam prawa.
Szczepanowi wzgląd ten na myśl nie przychodził. Wprost nie myślał o tem. Rozumiał rzecz w ten sposób, iż sumę skradzioną Jadwidze zwracają — kto? — mniejsza o to.... Restytucya jest słuszna — i niema nic prostszego. Dopiero delikatniejszy umysł Jadwigi doszedł do innego wniosku — i wyjaśnił sobie, że uczciwe ręce dotykać się tych pieniędzy nie powinny. I on to teraz zrozumiał.
— Ach! — rzekł i zamilkł.
Byli przed chwilą na drodze najlepszej. Zdawało mu się, że list, otrzymany z New Orleans, odsłonił połowę tajemnic, tkwiących w sprawie dramatu przed lat 17tu i daje środki do odkrycia prawdy.... Marzył już o chwili, gdy Morski wyzna wszystko. Gdy oto gmach tych marzeń runął.
— I co pani myśli robić z tymi pieniędzmi? — zapytał.
— Nie wiem jeszcze.... W każdym razie nie użyję ich na dalsze poszukiwania w mojej sprawie, na dalszą walkę.... choćby dla tego, że ten, kto mi je ofiarował, stan o wczem zastrzeżeniem tego zabrania. Wszak to napisano w liście?
— Istotnie.... A więc?
Jadwiga była teraz bardzo poważna. Brwi ściągnęła — i mówiła powoli:
— A więc... zobaczę. Widzi pan, panie Szczepanie, to kwestya honoru, to kwestya ważna. Lekkomyślnie traktować jej niepodobna. Jutro.... pójdę do naszego kościółka, pomodlić się. Znasz pan naszego proboszcza, kochanego księdza Balińskiego. Jeśli idzie o sprawy sumienia, ten cichy i skromny staruszek stoi wysoko, wyżej po nad nami wszystkimi. Od kilku miesięcy, jak tu mieszkamy, przywykłam czerpać z jego jasnej i przeczystej duszy natchnienia podniosłe i wielkie. On był moim pocieszycielem w rozpaczy, on mi dawał ulgę w smutku. Jego poproszę o radę i jak on poradzi, uczynię...
Szczepan pochylił głowę.
— Pani zawsze z każdej sprawy znajdzie właściwe wyjście.... Pani ma racyę!
A ona po chwili kończyła swą myśl:
— Wtedy czas będzie postanowić, co czynić dalej.... Mamy już teraz o co się zaczepić, o fakta — a nawet z małymi środkami pójdziemy naprzód, gdy wiemy to, co wiemy.
Na tem zakończyła się ich rozmowa.
{kropki-hr}} Zapadł wieczór.
Goście Połubajtysów poszli Bobie. Woń kwiatów i drzew wpadała ze wszystkich stron w szeroko otwarte okna. Jadwiga siedziała nazewnątrz pod krzakiem bzu pod oknem, zamyślona, czy też rozmarzona. Mania krzątała się w kuchni około kolacyi.
Szczepan i Litwin usadowili się pod oknem w pokoju, paląc jeden fajkę, drugi papierosa — i przerzucając się od czasu do czasu jakiems krótkiem słowem.
— A więc jakże, Szczepku — pytał Połołubajtys — pójść na ten mityng?
— Nie.
— I nie pójdę.... Walenty także da pokój. To musi być głupstwo i kręcicielstwo.
You bet...
Zamilkli. Po chwili zaczął Szczepan:
— Wiesz, że dziś o 10ej muszę iść do roboty (Homicz w departamencie elektrycznym pracował prawie zawsze na noc i miał tylko co trzecią niedzielę wolną)... Odprowadzisz mnie?
— Dla czego nie?
— Mam z tobą do gadania.... Wyjdziemy wcześniej i przespacerujemy się. Zgoda?
Litwin skinął głową.
W tej chwili wybiegła z kuchni wesolutka Mania.
— Panie i panowie! — zawołała wesołym, dźwięcznym głosikiem — proszę na kolacyę... Pierwszy i ostatni dzwonek! Min poważnych nie robić, o strajkach i innych okropnościach nie myśleć.... Do kolącyi! Będą delicye.... strawberries (poziomki) i piwo także.... a jakże!
Wszystkich ta wiadomość zainteresowała.
A Połubajtys przy tej sposobności gorąco ucałował czerwieńszego, niż strawberries, buziaka swej ukochanej „pieszczoty”, jak ją nazywał.
Kolącya przeszła dość wesoło.
Po kolacyi Homicz udał się na górę, ażeby przywdziać roboczą odzież. Potem on i Jan, pożegnawszy się z kobietami, wyszli....
Na dworze zapadł już mrok. Dwaj mężczyźni szli obok siebie w milczeniu.
Osada była bardzo kiepsko oświetlona. Kilka wysoko zawieszonych latarń elektrycznych rozlewało błękitnawe światło z góry na domki i krzewy. Lampy wyglądały, jak gdyby wielkie gwiazdy zamglone... Na dole, szczególniej w punktach bardziej oddalonych od lamp elektrycznych, panował półmrok, rozjaśniany tylko światłem w oknach. Opodal czerniała potężna masa lasu, a nad nią unosiła się czerwona łuna od fabryk. Wieczór był piękny, krzewy i trawy wydawały upajającą woń. Mieszkańcy domków, głównie kobiety i dzieci, powychodzili na ganki, usadowili się na schodach i oddychali w milczeniu świeżem powietrzem.... Wyglądali, jak plamy na tle mroku. Wszędzie panowała cisza; tylko z paru domków biło światło i buchał gwar; huczała Muzyka i odzywały się niesforne śpiewy.
Przechodniów prawie nie było.
Zrzadka z któregoś z domków ukazywała się ciemna postać męzka, której rysów nie było podobna odróżnić, oglądała się w koło ostrożnie — i znikała w jednej z poprzecznych uliczek.
— To do karczmy Jenkinsa — zrobił półgłosem uwagę Homicz.
— Zapewne — odrzekł Litwin — czy o tem chciałeś mówić ze mną?
Przez chwilę znów panowało milczenie, wreszcie Szczepan zaczął na nowo:
— Wiesz.... pannie Jadwidze zagraża znowu poważne niebezpieczeństwo.
— Jakie?
— Nie wiem sam dobrze.... przeczuwam je tylko. Mam zresztą do tego powód. Mówiłeś mi dziś rano, że widziałeś owego Bolo L. Kaliskiego czy też kogoś, który jest do niego podobny. To on sam. Jestem tego pewny....
— Przypuśćmy... cóż ztąd? — próbował oponować Połubajtys.
— Właśnie chcę ci powiedzieć. Ów p. Kaliski jest to łotr z pod ciemnej gwiazdy. Pod elegancką skórą arystokratycznego papinka ukrywa się w nim bandyta najgorszego gatunku. Jest to człowiek bez narodowości, żyd polski czy moskiewski, na pół zniemczony, na pół zamerykanizowany. Nie ma on żadnych ideałów narodowych; o moralności już nie mówię. Dość dodać, że należy do sfory szpiegów politycznych, którą Moskale uszczęśliwiają wszystkie części świata.
— Ba.... ba.... Czyż to podobna?! — pytał zdumiony Połubajtys.
— To fakt..... Spytaj się Polaków w New Yorku. Przez lata całe kręcił się on między nimi, przybywał, znikał, odjeżdżał do Europy i wracał, prowadził różne interesa i machinacye.... Lubiono go nawet. Aż oto pewnego razu traf zwykły — przez zapomnienie pozostawiony gdzieś, w knajpie, zwitek papierów — zrzucił Nowojorczanom łuskę z oczu.... Przekonali się, kogo mają pomiędzy sobą. Owe papiery były to raporty o stosunkach polskich i innych w Ameryce, pisane w ten sposób, że nie mogły być przeznaczone dla nikogo innego, jak tylko dla konsula lub agenta carskiego. Przyparto wtedy pana brata do muru. Groziło mu, jeśli nie co gorszego, to porządne wytatarowanie skóry.... Wykręcił się przecież. Z niesłychaną bezczelnością okłamał oskarżycieli, że owe papiery to notatki czy też materyały do dramatu, jaki zamierza pisać. Obiecał pokazać im inne już napisane części tego utworu; bił się w piersi i przysięgał.... Wypuścili go na chwilę, ażeby się udał do swego mieszkania po rękopism dramatu... Naturaluie, nie pokazał się więcej. Nie słyszeli o nim kawał czasu, aż znów wypłynął...
Połubajtys słuchał z uwagą i dziwił się.
— Zkąd jednak to wszystko wiesz? — pytał.
— Zkąd?... Ze źródła najpewniejszego. Lecz o tem później.... Posłuchaj dalszej historyi tego ptaszka. Wypłynął on znów w New Yorku, ale nie pośród Polaków. Do naszych zbliżał się zdaleka, myśląc, że może już zapomnieli o tamtej sprawie. Gdy pokazało się, że pamiętali ją aż zanadto dobrze, prysnął znowu.... Było to coś przed 3ma laty. Od tego czasu pokazywał się, rzecz prosta pod różnemi nazwiskami, w Ameryce, w koloniach polskich, słowackich, litewskich i rusińskich. A gdzie tylko się pokazał, wszędzie coś się stało. To zaburzenie parafialne, to jakaś awantura, to strajk nieoczekiwany i do wygrania niemożebny.....
— Aha.... strajk — mruknął pod nosem Połubajtys.
— Wreszcie poznano się na nim wszędzie. Groziły mu grube nieprzyjemności. Pojechał się odświeżyć do Europy. Bawił tam kilka miesięcy. Wrócił odnowiony i ubrylantowany, jak nigdy przedtem, a losy — ten wyraz Szczepan podkreślił w mowie — losy sprawiły, że z nami się spotkał i nawet poznajomił na okręcie....
Połubajtys znów rzucił pytające spojrzenie na Homicza.
— I to jeszcze nie wszystko.... te same „losy” zrządziły, że panna Jadwiga zaraz na peronie kolejowym w Cleveland po wyjściu z pociągu spotkała zacnego pana Bolo L. Kaliskiego. Czy ty nie myślisz, że te zrządzenia „losowe” są wprost podejrzane?
— Hm..hm... czy ja wiem?
— A ja tak myślę. Co więcej, mniemam, Że sprawcą napadu na pannę Jadwigę w Cleveland, sprawcą moralnym, a może nawet i jednym z czynnych jego uczestników był tenże szlachetny p. Bolo. Gdym dowiedział się jeszcze w Cleveland o całej tej sprawie ze wszystkiemi szczegółami i skoro usłyszałem o niespodziewanem spotkaniu Jadwigi z Kaliskim, przyszło mi to zaraz do głowy. Miałem już pewną podstawę do mniemania, że jest to człowiek podejrzany, bo gdym podczas parodniowego pobytu w New Yorku wspomniał raz jego nazwisko, już wtedy nazwano mi go szpiegiem... Tego nie było mi zresztą dosyć. Należało stwierdzić moje przypuszczenia. Na pisałem do Gryzińskiego, prosząc go o kompletne informacye o owym „szpiclu”. Na koszta ewentualnego śledztwa posłałem 10 dolarów. Gryziński ma dość węchu i sprytu, ażeby się wywiedzieć o wszystkiem; niektórych zajść był zresztą świadkiem sam. Przysłał mi w parę tygodni, o ile można kompletną historyę p. Bola L. Kaliskiego, z nazwiskami świadków, z kopią owego raportu, który szpiega w swoim czasie skompromitował, a którego oryginał znajduje się w pewnem ręku w New Yorku, słowem ze wszystkiem. Posiadam także kopię listów, które pisano o Kaliskim z Berlina, Paryża i Petersburga do New Yorku, w odpowiedzi na zapytania. Mam więc pewność co do charakteru tego człowieka....
— I co ztąd wnioskujesz?
— To, że jest on zdolny do wszystkiego. Jadwiga, jak wiesz, przybyła tu z pewną tajemniczą misyą. Celem jej jest odkryć nieznanych sprawców zbrodni z przed lat wielu; ci sprawcy lub ich agenci widocznie śledzili ją od chwili wyjazdu z Poznania i zaraz pierwszego dnia po przybyciu do Cleveland zadali jej cios. Czy jednym z tych agentów, a może i samym sprawcą zbrodni z przed lat nie mógł być Kaliski? Sądząc z jego przeszłości — jest to prawdopodobne. Sądząc z obecnego zachowania się — tem bardziej. Dowiadywałem się szczegółowo o to, co robił w Cleveland i czy uwierzysz, że nie zostawił tam żadnych śladów? Jak wiesz, razem z panną Jadwigą, jednym omnibusem, przybył on do hotelu „National“, pozornie z zamiarem zatrzymania się tam. Ale sam w hotelu wcale nie stanął. Świadczą o tem regestra hotelowe. Zakręcił się po salach hotelowych i widocznie wyszedł. Nie stanął też w żadnym innym hotelu, któryby odpowiadał jego pozornej elegancyi i pozornym środkom. Kaliski zniknął jednem słowem; za to nazajutrz po napadzie, około godz. 2ej po południu, czyli akurat w godzinę po przybyciu pociągu z Cleveland, w banku nowojorskim odebrał pieniądze ze zrabowanego pannie Jadwidze przekazu na 250 dol. jegomość bardzo na Kaliskiego wyglądający... Opis tego człowieka dał Gryzińskiemu, na jego prośbę, kasyer, który przekaz wypłacał. Przypadkowo zwrócił on uwagę na owego odbiorcę, a na drugi dzień telegram policyjny zakwestyonował wypłacony już, na nieszczęście, ten przekaz.... I co ty na to wszystko?
— Hm.... poszlaki są, ale dowodów stanowczych, prawnych brak.
— Zgoda. Czyż jednak w obec tak wyjaśnionych faktów nie należy uważać przybycia Kaliskiego do naszej osady za niebezpieczeństwo dla panny Jadwigi?
— Tak — odrzekł po namyśle, Jan.
— Widzisz tedy, że zgodziliśmy się na to, co było punktem wyjścia naszej rozmowy. A teraz wynik jej praktyczny....Czy nie sądzisz, że naszym, jako mężczyzn, obowiązkiem jest strzedz przed niebezpieczeństwem tę istotę, tak szlachetną i dzielną, a przytem tak nieszczęśliwą?
Głos jego drżał w tem miejscu. Litwin odpowiedział mu krótko:
— Tak, to nasz obowiązek.
I podał Homiczowi rękę. — Uścisk dłoni dwóch przyjaciół starczył za pakt przyjęty i podpisany.
Teraz Szczepan objaśnił pokrótce Litwinowi, w jaki sposób postępować należy, aby ustrzedz Jadwigę od ewentualnego niebezpieczeństwa. Oni obydwaj pracowali w fabryce na zmianę tak, że rzadko razem bywali w domu. Każdy więc powinien dawać specyalną baczność podczas nieobecności drugiego, szczególniej w nocy, kiedy Homicz prawie zawsze był w zajęciu. Jadwigi samej na teraz niema po co alarmować, gdy brak jeszcze faktów stanowczych. Zresztą jutro rano, on, Szczepan, uda się w okolice hotelu i sprawdzi, jak to naprawdę stoi rzecz z tym Kaliskim....
Na tem rzecz wyczerpano.
Godzina nocnej zmiany w fabryce zbliżała się. Szczepan i Połubajtys znajdowali się teraz w pobliżu lasku i stacyi kolejki linowej, przewożącej robotników na górę....
Było tu widniej.
Nieopodal, na skraju lasu wznosiła się jedna z ogromnych lamp elektrycznych, zawieszonych na szczycie pewnego rodzaju ażurowej żelaznej piramidy. Dokoła lampy tańczyły w górze wielkie żółte owady, a błękitne jej światło kładło się po trawie i piasku wielkiemi ruchomemi kołami i wywoływało niezwykłe efekta u góry śród zieleni...
Opodal widniały latarnie stojących na skraju lasu wagoników. Zaczęły już też ukazywać się z różnych stron sylwetki robotników, podążających na nocną zmianę do roboty.
— No, wracaj teraz do domu; czas na ciebie i na mnie — rzekł wreszcie Szczepan do Połubajtysa i podał mu rękę.
Ale Jan nie odpowiadał.
Przy mglistem świetle elektryczności Homicz spojrzał na jego twarz i ujrzał ją dziwnie zmienioną. Źrenice były szeroko rozwarte; twarz pobladła, a wargi wykrzywiły się. Zaciekła jakaś nienawiść wybiła się na tej twarzy.
— Co ci jest, Jaśku? — pytał zatrwożony, a Litwin pochwycił go za rękę, ścisnął ją, jak w żelaznych kleszczach i głosem chrapliwym, jak gdyby go kto albo coś za gardło dusiło, rzekł:
— Patrz.... patrz.... — i wskazywał mu ręką w stronę zarośli.
Szczepan szedł wzrokiem w kierunku, gdzie mu wskazywano. Nie ujrzał nic niezwykłego. W błękitnawem świetle elektycznośyi, na szmaragdowem tle zieleni, widać było jakieś dwa cienie, zagłębiające się pomiędzy drzewa. Jeden był to mężczyzna barczysty i wysoki, drugi jakiś frant nizki, mały, zwinny. Twarze obydwu znajdowały się w tej chwili w cieniu.
Byli dość daleko.
Naraz twarz niższego ukazała się w błękitnem kole światła elek tyczu ego. Była to twarz młodego chłopaka jakichś lat 27miu. Blada, otoczona długiemi splotami czarnych włosów, ozdobiona była czarną maleńką bródką i takiemiż wąsikami; w kątach ust błyskał zły i szyderczy uśmiech. Kapelusz fantazyjny, miękki, odwinięty na bok uzupełniał całości. To wszystko dawało tej niewielkiej postaci jakąś artystyczno-złowieszczą cechę.... Homicz nie znał tego człowieka wcale.
Na Połubajtysa twarz owa wywarła niesłychane wrażenie.
Wyciągnął szyję — i rozszerzonemi źrenicami patrzył w przestrzeń, jak gdyby odtwarzając sobie w umyśle twarz owego franta.
— To on.... to on.... — zawołał wreszcie — O, nikczemnik!
I rzucił się naprzód; potykając się o kępy trawy, korzenie drzew i kamienie, rwał naprzód. Sylwetki dwóch obcych zaginęły pomiędzy drzewami, a on biegł.... Szczepan stał zdziwiony — i pytał sam siebie:
— Zwaryował czy co?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.