Kara Boża idzie przez oceany/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział III.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Mieszkają tu już prawie od ośmiu miesięcy — i z nimi mieszka, na pozór przynajmniej, spokój.
Osada górnicza X (tak ją nazwiemy) jest istotnie uroczem miejscem.... Zaległa sobie w ustronnej dolinie, jak gdyby od świata deskami zabitej; sama w sobie jest całością.
Nie zgadłbyś, widząc te białe domki, te ciche drzewa i krzewy i kwiaty, przytulające się do domostw, że kąt tak uroczy jest uzupełnieniem innego, potężnego i ponurego świata, że o pół mili ztąd są piece, fabryki, ogniska, że tam zaraz za laskiem zmienia się scenerya: powstaje kamienna ściana stoku nagiej, a niewysokiej góry, że za załamem tam dalej ukazują się szeregi potężnych pieców koksowych, wznoszą się kupy ogromne węgla, ścielą się ku niebiosom czarne dymy i huczą młoty; że tam istnieje, jeden z najpotężniejszych w tym Stanie, kompleks zakładów przemysłowych.
A jednak tak jest.
U stóp kamienno-węglowej góry huczy stroma, ponura, dymem i węglem zabarwiona rzeka.
Po drugiej stronie skały, wszędzie tu i tam dymy.... Nad brzegiem cały szereg to drewnianych, to murowanych budynków. Kształty ich często dziwne. To jak gdyby olbrzymie ule; to niby ogromne kadzie, ustawione wysoko na palach do góry dnem; to jakieś wieże żelazne; to potworne windy, wiecznie poruszające ogromnemi ramiony, ciągle w ruchu, ciągle szemrzące... Obok kominy wznoszą się długie, wysmukłe formy i ciskają olbrzymiemi dymami w niebiosy. Tu i owdzie szeregi drutów poplątanych przecinają powietrze; rumocą żelazne kosze kolejek napowietrznych; parowce, stojące na ponurej wodzie rzeki, toną w mgłach obcych i własnych dymów — i nabierają węgiel i wodę, jęcząc żałobnemi piskami swych kominów. A tam wysoko w środku tych długich, wysokich szop murowanych, o ponurych, zakopconych oknach — tysiące ogni, tysiące huków, tysiące rąk pracujących.
„Excelsior Coke, Iron & Steel Works” — oto nazwa tych kuźni piekielnych.
Wyrabiają tam wszystko: arkady do mostów żelaznych, płyty dla pancerników, szyny stalowe, pługi, armaty, lokomotywy i potężne części potężniejszych jeszcze machin, oskardy żelazne i kotwice dla parowców oceanowych i Bóg wie nie jakie jeszcze stalowe i żelazne potwory. Tu pracuje 10,000 ludzi, na trzy zmiany w ciągu doby. To jest serce olbrzymie, ogniste i dymem zakopcone, które żywi cały organizm, szereg kopalń, dziesiątek osad górniczych, rozrzuconych dokoła, tu i za rzeką. A niechby ruch w tym olbrzymim organizmie zatrzymał się, niech przestaną furkotać wielkie koła machin i spadać na dół potężne młoty — to jednocześnie ustanie dźwięk kilofów w kopalniach, a w osadach górniczych, którym daje jeść, pić i żyć ten kolos, zapanuje nędza i głód.
W osadach mieszkają przeważnie robotnicy, zatrudnieni w olbrzymiej fabryce. Nie byłoby dla nich miejsca tam na czarnych i wiecznie dymiących skałach, u wybrzeża tej, jak gdyby zastygłej w pyle węglowym rzeki. Rozsadzono ich w dolinach, śród drzew, po za lasem zielonym, który obsiadł podnóża węglowych i żelaznych gór. Po stoku góry, do wierzchołka ogniem machin ziejącego, toczą się kolejki linowe. Temi kolejkami rzesza robotnicza trzy razy na dobę wspina się ku górze, do pracy — i trzy razy schodzi spracowana do swoich schronień w białych domkach w dolinie.
Osada X., gdzie właśnie zamieszkało czworo naszych znajomych, była jedną z tych oaz, dostarczających ludu roboczego olbrzymim zakładom, rozłożonym na górze.
Domki tu przeważnie kompaniczne; dzierżawione są tylko przez robotników, choć ci, którzy tego sobie życzą, mogą je nabywać od kompanii na niewielkie spłaty.
W domku, który oglądaliśmy, już od ośmiu miesięcy zamieszkują Połubajtysowie. Na dole to ich królestwo. Jan pracuje, jako pomocnik głównego maszynisty przy jednej z machin parowych, trzy dni nadzień, a trzy dni na noc. Poznajomił się o tyle z językiem, a przynajmniej z technicznemi wyrażeniami, że nie ma trudności w pracy. Zarabia dobrze; potrafi nawet odkładać pieniądze i myśli o zakupieniu na siebie domku, w którym mieszka.
Jego Mania, którą olbrzym litewski swojem ubóstwieniem jeszcze bardziej rozpieścił, pracuje także: prowadzą do spółki z Jadwigą pracownię krawiecką — i wiedzie im się dobrze.
Jadwiga odnajmuje od nich pokoik, a właściwie bedroom z oknem na dole.
Homicz wreszcie zamieszkuje pokoik z sypialnią na pierwszem piętrze, a właściwie na facyatce. Do jego mieszkanka prowadzą oddzielne schody z zewnątrz....Porządku tu mało... Wielki stół stoi pod oknem, a na nim jakieś dziwne przyrządy, flaszeczki z płynami, druty, kawałki metalu, książki, gazety, broszury, rysunki. Na ziemi i na paru krzesełkach także książki. Są to książki polskie, niemieckie, nawet angielskie.
Trzeba wiedzieć, że Szczepan, pomimo, iż wygląda, jak każdy inny robotnik, zajmuje w fabryce stanowisko nieco wybitniejsze.
Posłużyły mu do tego praca, zdolność, a po części i przypadek.
Już podczas poprzedniego pobytu w Clevelandzie i Pittsburgu pracował bardzo wiele nad językami angielskim i niemieckim; przed przeniesieniem się do X., gdzie miał robić przy elektryczności, postarał się o poznajomienie się z terminami technicznymi angielskimi i z amerykańskim systemem pracy. Przyszedł więc do departamentu światła elektrycznego w „Excelsior Works” już, nie jako nowicyusz, ale pracownik doświadczony — i mający o rzeczy pojęcie. Dzięki wrodzonemu sprytowi, poznajomił się wkrótce praktycznie ze wszystkiem, co mu było obcem — i stał się jednym z najużyteczniejszych ludzi w swoim wydziale. Wypadek zdążył, iż coś w miesiąc po rozpoczęciu pracy Szczepan z narażeniem własnego życia zapobiegł fatalnemu splątaniu się drutów naelektryzowanych, zkąd mógłby wyniknąć pożar i wielkie nieszczęście. Superintendent przedstawił go do nagrody, a główny kierownik techniczny olbrzymich zakładów kazał powołać przed siebie.
Szczepan szedł prawie ze drżeniem przed oblicze tego potentata.
P. Andrew J. Mallory, znakomity przemysłowiec i inżynier, przed którym stanął w jego olbrzymim i wspaniałym gabinecie nasz bohater, była to istotnie postać niezwykła, Mógł mieć lat 50. Figurę miał ogromną, o szerokich barkach i wielkich kończynach, twarz kwadratową prawie, starannie wygoloną; z pod siwych brwi patrzyły rozkazująco oczy stalowe, nieprzebłagane. Była to istotnie potęga. Jednem skinieniem palca mógł on wprawić w ruch lub zatrzymać wszystkie kolosalne części olbrzymich zakładów przemysłowych; skierować wolę i pracę tysięcy ludzi w tym lub innym kierunku; narzucić im takie lub inne warunki pracy; wreszcie dać chleb lub odebrać go tysiącom mężczyzn, kobiet i dzieci, osiadłych tam w dolinach.
Na tle gabinetu, obitego od góry do dołu ciemnym safianem, z olbrzymiemi biurkami, kandelabrami i piramidami ksiąg, potentat przemysłowy wydał się Szczepanowi raczej jakiemś bóstwem kamiennem, aniżeli człowiekiem.
To bóstwo zresztą wyszło wnet ze swej nieruchomości.
How do you do, Mr. Homitsch? — rzekło — zapewne rozumiesz pan już teraz cokolwiek po angielsku?
Szczepan spojrzał zdziwiony. Ten potentat go znał. Zkąd? — nie był w stanie zdać sobie sprawy.... W każdym razie pochylił nizko głowę na znak twierdzenia.
„Boss” widział tymczasem jego zdziwienie. Lekki uśmiech, niezwykły gość na tej kamiennej twarzy, rozchylił jego wargi.
Yes — rzekł — pan mnie nie poznajesz.... Ale ja pana znam. Jechaliśmy razem bremeńskim okrętem, na którym pan tak dzielnie broniłeś swej rodaczki przed napadem tego cranka.
— Ach! — rzekł tylko Homicz i zarumienił się.
— Pan jesteś dzielny chłopiec — ciągnął dalej przemysłowiec — i bardzo mi przyjemnie, że pan pracujesz tam u mnie — wskazał ręką na szeregi gmachów i kominów, owinięte w dymy — pański record jest w porządku.... a wczoraj oto zrobiłeś pan naszym zakładom elektrycznym przysługę. Gdyby nie pan, moglibyśmy mieć z $10,000 szkody.... nie licząc niedogodności. Oto skromne wynagrodzenie dla pana: książeczka banku oszczędności na pańskie imię na $50.... for start (na początek).
Szczepan nie wiedział, co ze sobą robić. Chciał coś rzec, ale „boss” nie dopuścił go do słowa.
— No... no, tylko bez głupstw, jak na okręcie z tą „purse”. Tam co innego.... Tu jesteś pan Amerykaninem, a nie „grynhornem”. Powinieneś wiedzieć, co to dolar. Oszczędziłeś pan fabryce wydatku, fabryka pana wynagradza. To nie faramuszki z ratowaniem kobiet.... Zresztą musisz pan wiedzieć, że u mnie jest jedna reguła: słuchać i pełnić, co każę — albo iść precz....
Mówił to już wprost szorstko.
Skinął ręką na znak, że audyencya skończona. Szczepan wziął książeczkę bankową z jego ręki, skłonił się i wyszedł. Istotnie od czasu pobytu na tym zaoceanowym lądzie zmieniło się wiele jego wyobrażeń i pojęć. Zrozumiał, że nagroda za praktyczną przysługę może być wyrażoną — w dolarach.
Od tego widzenia z panem Mallory, szczęściło się jakoś w fabryce Szczepanowi.
Superintendent był mu bardzo przychylnym. Dawano mu sposobność wykazania swych uzdolnień; powierzano czynności bardziej skomplikowane i poważniejsze; podwyższono wreszcie zarobek. On sam pracował, jak Murzyn — i jednocześnie uczył się namiętnie. Sypiał zaledwo po parę godzin na dobę.
Cały poświęcił się teraz elektryczności.
Za oszczędności, jakie potrafił robić na swych zarobkach, kupował książki, modele, przyrządy. Bawić się z koleżkami przestał, choć ich nie brakło w „Excelsior Works” i w osadzie X., nawet i Polaków.... Nie pił i nie hulał.
W owym czasie rozlegała się na wszystkie strony po Ameryce i po świecie całym sława Edisona, chłopca amerykańskiego prawie bez wykształcenia, a ostatecznie milionera-wynalazcy. Szczepan dostał zkądś jego życiorys — i po przeczytaniu czuł się, jak gdyby oszołomionym. Mędrcem (Wizard) zwały tego człowieka gazety; świat cały niósł mu cześć i miliony.
— I czemużbym ja nie mógł stać się jemu równym?! — pytał sam siebie.
I pracował — i męczył się — i ślepiał nad swemi przyrządami. Doskonalił się w swojej gałęzi wiedzy — i marzył o jakimś wielkim wynalazku, któryby zreformował ludzkość. Niekiedy już, zdawało się, miał go w palcach; aż oto wielki wynalazek... znikał, ulatał w przestrzeń, niedościgniony. Swoją drogą, w pracy trafiało się Szczepanowi robić ważne, choć drobne, odkrycia i ulepszenia praktyczne. Nie pozostawały one bez wpływu na jego karyerę w fabryce.
Stawiały go coraz wyżej....
W taki to sposób w tłumie pracujących przebijał sobie drogę nasz bohater. Uśmiech Jadwigi, rzadko zresztą się ukazujący, blask jej oczu, dźwięk jej głosu były mu drogowskazami, za którymi szedł naprzód.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawiliśmy w ową niedzielę wiosenną naszych czworo znajomych — przy obiedzie.
W półtorej godziny potem, troje z nich siedzi w uprzątniętej już jadalni czy tam pracowni.
Są to Połubajtys, Mania i Homicz.
Dwoje młodych małżonków, odcyfrowawszy przy pomocy Szczepana list od adwokata z Pittsburga, z którego dowiedzieli się, że sprawa ich o połowę spadku po ś. p. Walentym idzie jak najlepiej i że nawet trafiono na pewne ślady oszusta-adwokata Langa aż gdzieś w Colorado, bawią się teraz czytaniem listów od rodziny z Europy.
Jest to istotna zabawka.
Śmieszków przy tem co niemiara. Nic w tych listach bardzo ważnego; najwięcej uścisków i pozdrowień. Mania opowiada Jankowi o swoich, on jej o swoich. Czasem przy tej sposobności przyjdzie pomiędzy nimi do krótkiego sporu, a częściej jeszcze — do pieszczot.
— Mama posyła każdemu z nas po sto całusów — mówi Mania.
— To oddaj mi moje sto — proponuje z powagą Jan.
— Ty, niedźwiedziu....
A tu niedźwiedź już nadstawia szerokiej, uśmiechniętej gęby.
Obecność Szczepana bynajmniej ich nie żenuje.
On siadł przy oknie zadumany. Trzyma jakąś książkę, ale jej nie czyta; spuścił ją ku ziemi razem z ręką. Przed nim na oknie leży list „dra” Gryzińskiego z New Yorku, jak zwykle, „gałgańskim” jakimś humorem i wesołym cynizmem tryskający. Zawsze Szczepan czytywał listy starego z zajęciem.
Teraz i to go nie bawi.
Gryziński donosi: że książkę, na którą mu Szczepan przesłał pieniądze, zakupił i wysłał; że wszyscy w New Yorku hulają i zgrywają się w karty, jak szewcy; że Piotrek Cierzan zwaryował i wybiera się na gwałt gdzieś do Pennsylvanii, gdzie z jakąś wędrowną trupą aktorów czy „minstrelów” podobno ma bawić jego Stefka („a nie spotkaj jej tam gdzie” — przestrzegał w liście stary adwokat „i nie zakochaj się na nowo... bo będzie bieda”); że on, Gryziński, dostał niedawno ni ztąd ni zowąd („zapewne z pijaństwa!” słowa listu) jakiejś gorączki i przeleżał z tydzień w szpitalu; że w tym czasie, jak się dowiedział po wyjściu ze szpitala, był w New Yorku stary Morski, przyleciał, jak wicher, dopytywać się o niego, Gryzińskiego i Homicza — i potem, jak wicher, odleciał itd. itd. Gryziński mocno żałuje, że się z nim nie widział....
Kiedy indziej Szczepana list taki zainteresowałby mocno. Czytałby go kilkakrotnie. Szczególniej interesującą byłaby dlań wzmianka o Morskim.
Pytał się już nieraz Gryzińskiego listownie o starego hulakę; ale do tego czasu Morski nie odwiedzał New Yorku.
Teraz przecież inne myśli zajmują Homicza.
Niepokoi go Jadwiga. O ile jego interesa szły pomyślnie naprzód, o tyle jej sprawy się plątały.... Biedne dziewczę martwi się, coraz jest smutniejsze, marnieje mu niemal w oczach. On wie, co tego powodem — i nie jest w stanie na to pomódz, Jadwigę morduje bezczynność.... Od dziewięciu miesięcy nie posunęła się naprzód w swych poszukiwaniach prawie ani o krok. Brak funduszów i troska o chleb powszedni stoją tu na przeszkodzie. To ją męczy, a z nią i Szczepana. Jadwiga teraz niechętnie nawet rozmawia o całej sprawie.
W tej chwili np. zaledwo otworzyła list, otrzymany z New Orleans, zaledwo przeczytała parę wierszy — podniosła się z miejsca i wyszła, milcząc, do swego pokoju.
Znajduje się tam już od kwadransa.
Szczepanowi zrobiło się przykro. Wszak od czasu rozmowy w Cleveland był jej powiernikiem. W pierwszych szczególniej miesiącach powracali nieraz do jej sprawy. Omawiali ją razem — i szukali środków wyjścia. Szczepan miał nawet swoją własną teoryę, zarówno co do zbrodni przed laty spełnionej, jak i co do napadu w Cleveland; ale była to teorya zbyt śmiała, ażeby mógł ją komunikować Jadwidze. Z jego to porady Jadwiga skomunikowała się z jednem z biur detektywów w New Orleans — i oczekiwała właśnie ztamtąd odpowiedzi. List, odebrany przez nią, prawdopodobnie tę odpowiedź zawierał.
— Nie pokazała mi listu.... a więc mi już nie ufa! — myślał Szczepan i chmura smutku nasuwała się mu na czoło.
W tej chwili właśnie w drugim kącie pokoiku ustały śmiechy z powodu owych przysłanych z Europy „stu całusów” — i Mania stanowczo zaproponowała mężowi, aby zajęli się czemś „poważniejszem”.
— Zgoda — odrzekł Jan i zapaliwszy fajkę, zaczął jej opowiadać różne nowiny.
Jan dziś rano wychodził, jak mówi z powagą, „na miasto”, był nawet w hotelu (jest to najpiękniejszy saloon i główne miejsce gdzie się zgromadzali miejscowi „notable”) — i ma nowin pełny worek. A więc do szmelcarni przyjdzie nowy dyrektor; fabryka dostała obstalunek na płyty pancerne do okrętów wojennych aż z Rosyi; Jachimiaczka, ta z dużym nosem, pobiła się z mężem i zaskarżyła go do „skwajera” („czekaj, czekaj!” szepce w tem miejscu Mania „i ja ci tak samo zrobię!” — i wygraża mu małą piąstką); przyjechali jacyś aktorzy i aktorki, biali i Murzyni, i będą pokazywali sztuki w hali hotelowej....
W tem miejscu Połubajtys przerwał — i zwrócił się do Homicza.
— Ale.... ale — rzekł — posłuchaj-no, Szczepek.
— Co takiego?
— Zdaje mi się, że spotkałem niedaleko hotelu kogoś, nam wspólnie znajomego... zresztą nie jestem pewny.
— I któż to taki?
— Ten niby żydek z okrętu... co to nam zawracał głowy.
— Pan Bolo L. Kaliski? — zapytała Mania.
— Tak.... tak.... ten sam. Nie pamiętałem dobrze jego nazwiska.
Wiadomość ta, na pozór nic nie znacząca, na Szczepanie zrobiła pewne wrażenie.
— Kaliski! — powtórzył, a przez plecy przyszedł mu, jak gdyby dreszcz.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w teoryi, jaką sobie wytworzył Szczepan o sprawie Jadwigi, wykwintny pasażer klasy 2ej z bremeńskiego okrętu p. Bolo L. Kaliski grał pewną rolę i to dość wybitną.
To też Homicz pytał dalej Litwina:
— I jakże, rozmawiałeś z nim?
— E, nie.... Otarliśmy się o siebie, ale albo mnie nie poznał....
— A może poznać nie chciał? — mruknął Szczepan.
— A kat go tam wie... albo może to ja się omyliłem i wziąłem kogo innego za Kaliskiego.
— Może.... — dorzucił Szczepan i to przypuszczenie mu ulżyło.
W tej chwili zastukano do drzwi z tyłu, od kuchni.
Mania pobiegła otworzyć; ukazało się parę osób. Były to najpierw dwie „kostumerki” (kiijentki) pani „krawczki”, polska kobieta o dorodnej postaci, w chustce zarzuconej na głowę i młoda dziewczyna Słowaczka, a z niemi jakiś kolega Jana, robotnik od machin parowych.
Ten przyszedł do Litwina.
Mania usadziła obie kobiety przy stole — i zaczęła z nimi rozmowę. „Kostumerki”, głównie robotnice, w dzień powszedni zajęte, przyjmowała także i w niedzielę.
Przybyły robotnik zaproponował Połubajtysowi, ażeby poszedł do saloonu na „jednego”, bo ma z nim pogadać, — ale Litwin odmówił.
— Moja kobiecina mi zabrania — rzekł z uśmiechem — ale poczekajcie-no... Skoczę ja z „pajntem” (naczynie blaszane), to zaraz tu będzie piwo.
Tak też zrobił.
Tymczasem Mania wyrozumiała już od kobiet, że Polka, dawna jej klijentka, przyprowadziła nową, Słowaczkę. Przyniosły ze sobą materyał. Zaczęło się oglądanie materyału i wzorów mód, dyskusya nad „przystawkami”, falbankami, formą rękawów, guziczkami itp. Słowaczka pytała o cenę. Wreszcie, gdy wszystkie sprawy zostały omówione dostatecznie, należało wziąć miarę.
To była już sprawa Jadwigi, jako głównej krójczyni.
Mania pobiegła do jej pokoiku i zastukała.
— Jadzieczku, jest tu do ciebie interes.
Za chwilę Jadwiga ukazała się na progu... Oczy miała trochę czerwone i twarz poważną. Usiłowała ją teraz przystroić w konwencyonalny uśmiech byznesowej uprzejmości.
Tymczasem Litwin wrócił z piwem.
Trzej mężczyźni ustąpili do kuchni, aby nie przeszkadzać; nalano szklanki — i Jan zaczął:
— No, i coście chcieli gadać, Walenty?... mówcie!
Robotnik od początku z podełba jakoś spoglądał na Homicza, Widocznie nierad był jego obecności. I teraz odpowiedział Litwinowi tylko znaczącem spojrzeniem. Szczepan dorozumiał się — i chciał wstać; ale przeszkodził temu Połubajtys.
— To nasz brat i dzielny zuch — rzekł do przybyłego — możecie przy nim gadać wszystko... Ja i on to jedno.
Walenty spojrzał jeszcze podejrzliwie na Homicza, wreszcie machnął ręką.
— Ano.... niech ta będzie. Choć Bogiem a prawdą, niema ta nic tak bardzo ważnego do gadania — tu zatrzymał się i po chwili dopiero zapytał wprost Litwina: — No, i co też wy myślicie o tych tam strajkach, o których ludzie tak teraz plotą?
Pytanie było nieoczekiwane, a zbyt ogólne, to też Litwin nie wiedział, co właściwie ma odpowiedzieć.
— Niby wedle czego to mówicie?.... — odrzekł.
I Walenty sam rozumiał, że nie dość jasno postawił kwestyę.
Rozgadał się obszerniej.... Chodzi teraz i po fabrykach i po okolicy taka między ludźmi gadka, że kompania za mało płaci, a ludzi okropnie uciemięża. Obcinają ci psie juchy, „pejdę” prawie co nie tydzień; każą robić na sztukę i dają taką robotę, że człowiek nie obstoi; „bossy” i „formany” wymyślają narodowi od pogańskich wyrazów, a jak nie, to nieraz i pięścią między oczy inną; za wszystko płać „sztrafy”; a jak komu rękę albo i nogę urwie, to się żadnej sprawiedliwości doprosić nie można, ino ci biedaka, jak psa z domu i z wszelkiej roboty wyrzucą, niech ich, psia kość, wciórności!. Jednem słowem z robotą coraz gorzej i gorzej....
Połubajtys teraz zrozumiał.
Istotnie, od pewnego czasu śród robotników w niektórych departamentach wielkich zakładów fabrycznych, panowało dość silne, a nawet i usprawiedliwione rozdrażnienie. Zarząd „Excelsior Works” zmuszony był, przyjąć jakieś milionowe zamówienie za pół darmo) powodem tego była konkurencya z Europą), a teraz obcinał pensye, gdzie mógł. Ludzie, najmniej płatni, cierpieli najwięcej na tych zniżkach. W kołach robotniczych mówiono o tem wiele.... Przybyło zkądś paru agitatorów robotniczych — i mówili jedni o strajku, drudzy o zorganizowaniu się robotników w Unie.
Słowem panował w tych gromadach pewien ruch.
W sprawy te Litwin nie mieszał się, zadowolony ze swego szczęścia domowego, ale ponieważ był on jednym z lepszych i inteligentniejszych robotników, przeto postanowiono go wciągnąć w ruch, a ewentualnie zapytać o zdanie.
Yes, yes! — rzekł teraz — przykre to i bardzo.... Ale co robić? Czy my ich zmożemy? I jak?
— Ta... ja też nie wiem — odrzekł ostrożny Walenty — Ale przecież sposób na nich być musi! Kupa nas jest tutaj... przeciebyśmy ich, poganów, przemogli! — i patrzał z pod oka na Homicza, którego uważano niejako za należącego do arystokracyi robotniczej i dla tego obawiano się. — Bo to widzita — ciągnął po chwili — jak to jeszcze ja albo wy, to pół biedy.... Nam przy maszynie, a temu paniczowi przy elektryce, to dzieje się niczego. Ale weźcie ino to biedactwo, co się przy piecach smarzy, albo ciężary nosi — oj, oj! na tych to już nasze „bossy” jadą, jak na łysej kobyle. A nędza u nich w domu aż piszczy.... Dzieci kupa, jeść co niema, długów moc. I tu im jeszcze coraz coś obetną,... „Polskie i Hungarskie bydło”, mówią te pogany, „to się nie śmie buntować!”
Zatrzymał się i spoglądał pytająco na Litwina.
— Tak, tak.... — odrzekł trochę zakłopotany Połubajtys — ale co ja wam na to poradzę?
— A no, wyście człowiek uczeńszy od innych, tobyście niejako powinni innym przodować.....
Znów się zatrzymał — i sięgnął do kieszeni.
— Jakem dziś wracał z kościoła, tak mi jakieś chłopaczysko do ręki tę oto czerwoną kartkę wcisnęło. Przeczytajcie no, bo mnie to z czytaniem trudno....
Połubajtys zaczął głośno czytać.
Była to wydrukowana na bibulastym świstku jakaś niebardzo mądra, ale za to bardzo krwiożercza odezwa. Drukowana była ćwieczkami, lichą polszczyzną, z błędami. Piorunowała na kapitalistów, nazywała ich złodziejami, podlecami i „świniami“ (sic), tuczącemi się krwią i potem robotnika. Wzywała do wymordowania ich, ukamienowania, zdynamitowania. Radziła strajk i tymczasowo tajne zorganizowanie się robotnika. W rezultacie wzywała wszystkich „dobrze myślących“ do zgromadzenia się na „mityng“ przy saloonie Jenkinsa (była to stara rudera pod lasem, niebardzo dobrej używająca sławy) wieczorem o godz. 7ej tego samego dnia. Podpisany był pod tem: — Komitet.
Walenty słuchał uważnie czytania. Widać było zreszą, że tekst odezwy już zna.
— No i jakże?! — zapytał — pójdzieta?
Połubajtys sam nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale za to Homicz zabrał teraz głos:
— Ja nie pójdę, a i wam także obydwom chodzić nie radzę. A dla tego nie radzę, bo jesteście uczciwi ludzie i dzielni robotnicy. Najpierw sama odezwa mi się nie podoba. Ten, kto ją pisał, nie musiał to być ani człowiek mądry, ani poczciwy chrzęści]anin. Rozumiem ja to dobrze, że praca musi walczyć z kapitałem, i że kapitał ciężko nas nieraz uciska. Rozumiem i to, że robotnicy muszą występować jeden za drugiego, solidarnie, razem, choćby z własną szkodą i narażeniem życia — i jeśli będzie potrzeba, gdy nadejdzie czas, obaczycie, będę z wami.... Ale uczciwi robotnicy nie tą powinni iść drogą, która w tej odezwie wskazana. Nie o mordowaniu swych bliźnich powinni gadać i pisać, nie o nożach, kamieniach i dynamicie!
Szczepan uniósł się trochę, a tamci dwaj uważnie go słuchali.
— Ho, ho.... — zrobił uwagę Walenty — gadacie, nikiej nasz ksiądz Baliński z ambony.
A Homicz, który w ostatnich czasach wiele czytał i myślał o sprawie robotniczej, ciągnął dalej:
— Chcemy walczyć z kapitałem, walczmy, ale prawnie i rozumnie.... Nie o nożach gadajmy, ale się organizujmy poważnie i spokojnie, choćby nawet po cichu. Ma być strajk, niech będzie, ale spokojny, bez gwałtu.... I najpierw rozważyć trzeba, czy strajk do wygrania? Zła jest bieda obecna, ale jak strajk przegramy, co będzie?.... Śmierć głodowa — i wszystkie okropności. Zresztą niech zaczynają to nasi, swoi, ci, którzy sami pracują i wiedzą dobrze, co ich boli, a nie jakieś przybłędy obcy, których nie znamy i nie wiemy, co mają za cel. Kto zaprasza na „mityng” w karczmie Jenkinsa? czyja wiem? albo wy, Walenty wiecie?.... A może to właśnie jakaś zdrada?!
Walenty już od paru chwil drapał się w głowę.
— Ha — rzekł wreszcie na pół przekonany — może i mata racyę....
Od paru już sekund weszły do kuchni kobiety i, trafiwszy właśnie na dyskusyę w sprawie strajków, słuchały gorących wyrazów Homicza. W tej chwili jedna z nich, gruba Polka w chustce, wystąpiła naprzód, ujęła się w boki — i rzekła:
— Oj, że mają panicz racyjom, to mają... Albo to jo nie wiem, co je strajk.... Oj, najadliśwa się onego strajku, jak mieszkaliśwa w Szenandorach. Dwoje robaków nam wtedy umarło, a ja sama nikej szczapa wyglądałam... Chodziliśwa naonczas po lasach i korzonków szukaliśwa, bo jeść nic nie było. I co się stało? Oto strajk przegraliśmy.... „Ajryszów” (Irlandczyków) wzięni potem do roboty, a my poszli na cztery wiatry.... Hungarów i Polaków wyszczuli psami won.... I tyla!
Na to żałosne wspomnienie, aż się o mało co nie popłakało kobiecisko.
I nowa „kostumerka” Mani, Słowaczka, dziewczyna niezgrabna, ciężka od pracy, ale o twarzyczce miłej i przystojnej, uwieńczonej masą blond włosów, uważała za właściwe coś od siebie dorzucić.
— Jo.... jo... — rzekła — i moja matula podczas strajku w Scottdalach pomerli....
Zaczęła się rozmowa. Mania zaproponowała swoim „kostumerkom“ po szklance piwa. Przystały. Tymczasem Jadwiga, nie przyjmująca udziału w tej rozmowie i ciągle smutna, skinęła na Szczepana.
Zbliżył się do niej.
— Mam coś ważnego panu powiedzieć.... coś bardzo ważnego. Pójdźmy do „parloru”.
Jasność słoneczna rozświeciła teraz twarz Szczepana. Pozostawili resztę czworo w kuchni — i poszli do frontowego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.