Kara Boża idzie przez oceany/Część III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział V.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Hotel w osadzie X., tak zwany powszechnie „Papa’s Hotel”, była to instytucya wielkiej, społecznej nawet, że się tak wyrazić należy, doniosłości.
Hotel był utrzymywany przez „Papę“ Cummingsa.
Nie trzeba mniemać, że obywatel ten nazwany został „papą” od znacznej ilości dzieci; przeciwnie nie był nietylko dzietnym, ale i żonatym (o ile sam wiedział). Nazwę „Papy” nadano mu, ze względu na wiek i na to, że był jednym z najstarszych w osadzie obywateli. Był to stary mulat z ogromną łysiną i dużemi kępami siwych włosów zamiast brwi nad oczyma, z nieodstępną fajką georgijakiego tytuniu w gębie i psem zwanym Bud przy boku. Urodził się on jeszcze kiedyś niewolnikiem, walczył potem podczas wojny domowej w szeregach Południowców, był następnie wędrownym „minstrelem”, wreszcie osiadł tutaj w górach pennsylvańskich i powoli dorobił się „hotelu”. Ów hotel był to jeden z najparadniejszych, a w każdym razie największy w osadzie budynek, ba! — większy nawet od sąsiedniego ratusza wiejskiego (Town hall), odznaczającego się tem, że miał na froncie kopułkę, a w niej dzwonek na ewentualne alarmy ogniowe.
Zresztą owe alarmy zdarzały się tutaj bardzo rzadko, prawie tak rzadko, jak obcy goście w hotelu „Papy” Cummingsa.
Ów ratusz wiejski, zarówno jak i hotel stały przy jedynym „byznesowym” placyku osady X., zwanym krótko „Square”. — Obok skupiły się i inne „byznesy”, jak np. szewc, który jednocześnie sprzedawał kapelusze, „ice cream” (lody) i gwoździe do podków; dwie grocernie, w których można było kupić literalnie wszystko; jeszcze jeden „saloon”; „sztor” krawiecki, gdzie również można było dostać „patentowanych medycyn”; drukareńka, będąca także składem starzyzny; dalej t. z. „generał store“ itd. Hotel był dla tych byznesistów i byznesów niejako ogniskiem życia politycznego i umysłowego. Była to razem giełda i klub. Naturalnie, tranzakcye i wymiana opinii odbywały się zawsze przy „barze“ (bufecie) papy Cummiugsa.
Ztąd właśnie wielka popularność starego mulata, wielkiego poczciwca i wielkiego gaduły.
W poniedziałek rano około godz. 10ej — dzieli ten, po krótkim deszczu nocnym, był ciepły a świeży — znajdujemy „Papę“ siedzącego pod werendą, okalającą budynek na sposób południowy. Na drugim końcu skweru ukazał się Homicz. Widocznie zbliża się on do hotelu. To też „Papa“ już zdaleka wita go żywymi gestami.
Szczepan niedawno wstał.
Już przy pracy nocnej i teraz od rana zadawał sobie pytanie, co znaczyło wczorajsze wieczorne postąpienie Połubajtysa. Wracając z roboty nad ranem, po drodze spotkał udającego się właśnie do pracy Litwina — i skonstatował, że ten jest żyw i zdrów. Rozmawiać z nim nie miał czasu. Po przybyciu do domu poszedł na spoczynek, ale nie mógł spać. Wstał wcześnie, a zeszedłszy na dół, przy kawie, otrzymanej z pulchnych rączek Mani, dowiedział się od niej, że Jan wrócił wczoraj do domu dość późno i był jakiś markotny.... Rzecz prosta, Szczepan zamilczał o nocnej przygodzie. Natomiast zapytał panny Jadwigi, kiedy myśli udać się do proboszcza, ks. Balińskiego, w wiadomej sprawie. „Choćby zaraz“ była odpowiedź. Szczepan ofiarował się odprowadzić ją — i na to nastąpiła zgoda. Obecnie, pozostawiwszy dziewczę w kościele, sam skierował się w stronę „Papa’s Hotel“.
Stary mulat miał to do siebie, że, że znał każde najmniejsze dziecko w osadzie, każdego był przyjacielem i nawet z każdym potrafił się, pomimo wszelkich trudności językowych — rozmówić. Przyswajał on sobie z łatwością oddzielne wyrazy i zdania z licznych narzeczy, które w tej międzynarodowej, choć tak maleńkiej osadzie, obijały się o jego uszy i tworzył ztąd zabawny zlepek, któremu lingwiści musieliby chyba nadać nazwę „języka Papy.“
Homicza, którego stanowisko w fabryce znał, powitał z ogromnym zapałem.
Nie upłynęło chwili — — i oto Homicz siedział już pod werendą, obok starego mulata.
„Papa“ poczęstował tytuniem. Szczepan odpowiedział propozycyą „eye-openera“. By to specyalny trunek, preparowany z ginu i innych ingredyencyj (podług recepty “Papy“) przez Murzyna, pełniącego w hotelu skombinowane obowiązki: kelnera, pokojówki, barkeepera i kucharza. „Papa“ tylko gwizdnął i za chwilę stały przed nimi dwie szklaneczki z wonnym „drinkiem“.
Teraz rozmowa potoczyła się, jak z płatka.
„Papa“ miał zawsze coś do powiedzenia, dziś więcej, niż kiedykolwiek. Stał się fakt niesłychany. Jak osada osadą i hotel hotelem, tak nigdy dotąd nie było nic podobnego. „Papa“ miał w tej chwili aż sześciu gości odrazu w swym hotelu — i jakich jeszcze gości. Najpierw onegdaj nad wieczorem spadła mu na kark cała truppa wędrownych minstrelów, pięć osób, nie! właściwie cztery i pół, bo tej małej, smarkatej Nygierki nie można przecież liczyć za całego człowieka. A więc jest tego pięcioro: najpierw dwóch mężczyzn, jeden Murzyn, ten bardzo ładnie gra na „banjo“, umie połykać ogień i pysznie przewraca oczyma; drugi to biały, znakomity śpiewak, był gdzieś na królewskim teatrze, pochodzi z hrabiów czy markizów, a po Ameryce podróżuje incognito... (Tu „Papa“ przekrzywił twarz i podniósł wysoko kudłate brwi, na znak, że musi w tem leżeć jakaś tajemnica). Dalej jest bardzo piękna i bardzo młoda śpiewaczka, miss Steffi.... coś przepysznego.... głos, jak złoto! No i dwie Nygierki, jedna, gruba, śpiewa i gra na bębnie, druga, mała, tańczy gig’a.
— Czy myślą tu dać przedstawienie? — wtrącił Homicz.
Naturalnie!.... To przecież ich byznes. Przybyli z sąsiedniego miasteczka, zbankrutowani zupełnie. Nie mają ani centa przy duszy. “Papa” daje im darmo mieszkanie i życie, a oni mu bawią gości swoim talentem. O! “Papa” sam był kiedyś takim wędrownym ptakiem, to wie, jaka to bywa bieda w podróży — i jest też dla nich litościwy.... Posiedzą tu z parę dni, niech się odżywią i odpoczną, a na zakończenie urządzi im się przedstawienie tam w wielkiej hali w tyle, zarobią kilkanaście dolarów — i pójdą sobie w świat. Chociaż....
— Co niby.... chociaż? — zapytał Szczepan.
Stary mulat uśmiechnął się tajemniczo — i szepnął na ucho Homiczowi:
— Chociaż nie wiadomo, czy Miss Stelli nie pozostanie z nami na zawsze.... Gruby Harald, ten Szwed, maszynista, tak się umizgał do niej już przez dwa wieczory, że tamten drugi, hrabia czy markiz, tylko wąsy sobie gryzł (ma bardzo ładne wąsy).... Ha, ho! z Haraldem niema żartu.... Jak się uweźmie, pojedzie do “skwajera” a bo do pastora — i zaraz będzie ślub.
Szczepan pokiwał głową ze zdziwienia.
Ma się rozumieć, wszystkie te historye starego Mulata mało go zajmowały. Słuchał ich tylko po to, ażeby się dowiedzieć czegoś o Kaliskim i jak dotąd, nie znajdował nic wcale...
Homicz zapytał więc po chwili:
— No, to dopiero pięć osób czy tam cztery i pół.,.. A gdzie reszta pańskich gości?
— Reszta.... Ach, mr. Homitsch, — wołał pełen entuzyazmu “Papa” — reszta! to dopiero warte widzenia. Właściwie to jedna tylko osoba, ale co za osoba! Jestto cudzoziemiec, skończony “gentleman”, który przytem w gorsie od koszuli nosi takiej wielkości brylanty.
I wskazał na swój własny, potężny nos.
Teraz Szczepan prędko przerwał dalszy wylew jego wymowy krótkiem zapytaniem:
— Jak się nazywa? — Henry B. Smith, inżynier z Denver, Col — stary znów pochylił się do ucha Homicza: — I zdaje się, że jego bytność tutaj jest trochę w związku z naszemi fabrykami. Ja mam przeczucie, że to jest manager jakichś wielkich konkurencyjnych zakładów; chce tu się przyjrzeć, spenetrować. Pewno zada potem naszym — bobu....
Szczepan nie słuchał tej gadaniny, ale myślał.
To, że nazwisko było obce i dodana godność inżyniera — to nic; Kaliskiemu nie nowiną było podszywać się pod obcą skórę.... Za to już sam opis brylantów w gorsie wyglądał akurat na tego jegomości.
To też przerwał nagle staremu i zaczął mu opisywać dokładnie postać Kaliskiego. Zapytał wreszcie, czy tak nie wygląda jego gość p. Henry B. Smith. Istotnie tak.... Stary był zachwycony.
— To widocznie pański przyjaciel! — wołał.
W tej chwili Homiczowi przyszła do głowy śmiała myśl.
— Zgadłeś pan — odrzekł — I dla tego odwiedziłbym go chętnie, jeśli jest w domu.
Znakomity p. Henry B. Smith był u siebie. Kelner wskazał Szczepanowi drogę — i za chwilę nasz bohater pukał do drzwi najparadniejszego numeru hotelu „Papy“.
— Proszę wejść — odezwano się z wewnątrz.
Szczepan otworzył drzwi. Wnętrze pierwszorzędnego numeru hotelowego nie było wcale wspaniałem — trzeba to przyznać. W głębi na prawo łóżko, lustro między oknami, jakaś starożytna kanapka w rogu; na lewo przy ścianie stolik, który przy dobrej woli można było uważać za biurko, umywalnia i parę krzeseł — oto i całe umeblowanie.
Przy biurku, obrócony tyłem do wchodzącego, siedział w kamizelce tylko, jakiś niewysoki brunet, pochylony nad papierami. Szczepan poznał w nim odrazu swego niegdy towarzysza podróży okrętowej, p. Bolo L. Kaliskiego.
Kaliski alias Henry B. Smith nie odwrócił się wcale i nie oderwał od pracy. Widocznie oczekiwał na kogoś i sądził, że ten ktoś wszedł do pokoju. Rzucił tylko przez plecy jeden wyraz po moskiewsku:
Saditieś (siadaj pan).
I pisał dalej.
Szczepan zatrzymał się pośród pokoiku. A więc tak! — jego przypuszczenie się sprawdziło. To Kaliski. Co teraz? Fala myśli uderzyła Szczepanowi do głowy.... Cały obrócił się we wzrok — i patrzył na biurko Kaliskiego. Przed nie domyślającym się jego obecności szpiegiem leżały na stole jakieś zwitki papierów, ściągnięte gumkami, portfel safianowy z listami — wreszcie papier listowy, na którym ten obywatel przed chwilą zaczął coś pisać. To dokumenta — w nich może być wszystko! Serce uderzyło Szczepanowi głośno. Nic nie mówiąc, zbliżał się powoli ku siedzącemu przy biurku. Głoski listu, które tamten szybkiemi ruchami ręki kreślił, stawały mu się coraz widoczniejszemu Było to pismo niemieckie.
Homicz czytał przez ramię Kaliskiego, co następuje (słowa listu podajemy w polskim przekładzie):

„X.,.... lipca 188....

Wielmożny bar. Albert v. Felsenstein.

Berlin.

Trafiłem znów, stosownie do poleceń Waszej Wielmożności, na ślad wiadomej osoby. Może się znowu stać niebezpieczną.... Nigdy nie zarzuciła swych zamiarów, chociaż brak dowodów i pieniędzy od czasu clevelandzkiego wypadku uniemożebnił jej wszystko. Przypuszczam, że lada chwila może znów dostać pieniądze, a wtedy będzie źle.... Niebezpieczna to przeciwniczka.... Co z nią robić?! Napisz pan..... lub zatelegrafuj. Mojem zdaniem, radykalne niebezpieczeństwa radykalnie usuwać trzeba i......“

W tej chwili obecność Homicza po za krzesłem piszącego zaczęła na tego ostatniego oddziaływać niemal magnetycznie. Przerwał pisanie i nie odwracając głowy, zapytał po rosyjsku:
Otczewoż nie saditieś, Aleksiej Iwanowicz? Chotitie papirosku? (Dla czego pan nie siadasz? Chcesz pan papierosa?)
Milczenie.
Odwrócił wtedy głowę — i spostrzegł Homicza.
Zrozumiał odrazu. To był wróg. Trudno powiedzieć, czy poznał Homicza, którego od czasu przejazdu przez Ocean nie widział wcale, jakkolwiek pewno słyszał o nim z powodu Jadwigi; to pewna, że wyraz energii i oburzenia, bijący z twarzy Szczepana, nie był bynajmniej dwuznacznym.
Ten człowiek dobrze mu nie życzył.
Kaliski-Smith porwał się z krzesła z taką gwałtownością, że krzesło upadło z hukiem na podłogę. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni, widocznie po rewolwer, ale napróżno. Ręka jego w tej chwili znalazła się w kleszczach potężnej lewicy Szczepana. Prawą ręką Homicz usiłował mu wydrzeć początek dopiero co kreślonego listu, — Kaliski zacisnął jednak papier w pięści.
Zaczęło się szamotanie.
Podczas milczącej walki, myśli przebiegały im przez głowę, jak błyskawice. „Jego listy, jego papier!“ mówił sam do siebie Homicz, „a nasza tajemnica będzie jasna, jak dzieli!” Kaliski zaś myślał: „Już wiem, co to za człowiek, to ten przeklęty głupiec z okrętu.... Czego chce? Papierów.... Tem gorzej dla niego! Nie dostanie ich, chyba ja trupem padnę!“
Milczeli, sapiąc ciężko.
Kaliski rozumiał, że krzyk sprowadziłby pomoc.... Ale on nie chciałby mieszać na razie w swoje sprawy ludzi. Czuł, że jest słabszym i że uległby niezadługo. Oczekiwał przecież co chwila jakiejś pomocy czy interwencyi. Spoglądał na drzwi. Jeśli te drzwi się nie otworzą, jeśli nie nadejdzie ten, kogo czeka, będzie musiat krzyknąć....
Już Szczepan trzymał go żelaznemi rękoma za ramiona, już szpieg otwierał usta...
Gdy oto istotnie ktoś znów zapukał trzy razy do drzwi. Po czerwonej od wysiłku twarzy Kaliskiego przebiegł uśmiech.
Spasajtie! (Katuj pan) — zaledwo wyszeptał po moskiewsku.
I oto znów drzwi się otworzyły.
Szczepan odwrócony był tyłem do drzwi, ale wprost przed sobą miał lustro. Jeden rzut oka w lustro — i ujrzał tam odbitą z poza siebie twarz tę samą, która poprzedniego dnia wieczorem, pośród drzew, na tle migotliwego. światła elektrycznego, tak przeraziła Połubajtysa. Te same długie czarne włosy, ten sam wąsik i bródka, ten sam uśmiech złośliwy i ten kapelusz zmięty, fantastyczny.
Spojrzenie w lustro ocaliło Homicza.
Uśmiech, który rysował się na twarzy nowo-przybyłego, był szkaradny. Od jednego spojrzenia zrozumiał on sytuacyę. Przez sekundę zastanawiał się, co ma robić. Wreszcie sięgnął do kieszeni — i wyjął ztamtąd narzędzie podobne do pałki policyanta, krótkie, elastyczne, zakończone ciężką gałką.
Skradał się teraz z tyłu, kociemi krokami, ku Homiczowi.
Widocznie nie chciał, tak samo, jak Kaliski, robić hałasu. Jedno uderzenie w głowę — i Szczepan będzie ogłuszony, nie zabity zresztą. Będzie wtedy czas namyśleć się, co z nim robić.
Ale, jak rzekliśmy, nowo przybyły rachował — bez lustra.
W chwili, gdy zbliżył się ku Szczepanowi o dwa kroki z tyłu i podniósł swą pałkę do wysokości głowy chłopca, ten gwałtownym wysiłkiem porwał wciąż szamocącego się Kaliskiego, uniósł go w górę, i zrobiwszy pół obrotu dokoła siebie, rzucił go niemal na nowoprzybyłego. W ten sposób nadstawił na cios zamiast siebie — Kaliskiego.
Istotnie pałka spadła z głuchym jękiem na kark ubrylantowanego szpiega. Kaliski omdlał.
W położeniu nie o wiele lepszem znalazł się nowo-przybyły. Uderzenie całem ciałem Kaliskiego było tak silne, że zachwiał się i o mało nie upadł.... Przykląkł na jedno kolano, chwiejąc się....
Trwało to wszystko jedno mgnienie oka.
Ta chwila wystarczyła Szczepanowi. Jednym skokiem był przy drzwiach, a wnet — i za drzwiami.
W kurytarzu zatrzymał się.
Był prawie pewnym, że tamci dwaj za nim gonić nie będą ani nie zrobią alarmu. Nowo-przybyły — widocznie jego to oczekiwał Kaliski i jego nazwał imieniem Aleksieja Iwanowicza — będzie miał dość do roboty, ażeby przyprowadzić swego towarzysza do przytomności.... Szczepanowi szło teraz o to, czy hałas dotychczasowej ich walki — jakkolwiek toczonej dość cicho — nie zwrócił już uwagi w hotelu. Upadek krzesła, potem upadek Kaliskiego na Aleksieja mógł wywołać zaniepokojenie.... Rzeczywiście, w tej chwili drzwi numeru, najbliższego schodów, otworzyły się.
Co robić?
Szczepan nie namyślał się.... Poprawił ubranie, zmusił twarz do wyrazu spokoju i obojętności — i krokiem zwykłym, nie śpiesząc się, skierował się ku schodom. Drzwi ostatniej izdebki były istotnie otwarte, a w progu grupowały się trzy zaciekawione postacie kobiece. Dwie były to Murzynki, jedna dorosła i otyła, druga niemal dziecko, obie w odzieży mocno zaniedbanej. Od ich hebanowego tła korzystnie odbijała postać młodej kobiety białej, o twarzyczce ładnej, choć malowaniem zepsutej i czerwonych zmysłowych ustach; ubrana była w długą, zniszczoną suknię, podobną do peniuaru, a długie blond włosy miała rozpuszczone na plecy...
Był to obrazek efektowny; to też przyciągnął uwagę Szczepana.
Podniósł wzrok na twarz białej kobiety — i nie mógł go od niej oderwać. Twarz jego, przed chwilą czerwona od napływu krwi, od razu pobladła. Ręka mimowoli wyciągnęła się do tego zjawiska.
I ona była równie wzruszoną. Spuściła oczy — i czerwony, jak krew, rumieniec wstydu oblał jej czoło.
— Pan.... ty.... tutaj — wyszeptała.
— Pani.... — zaczął on.
Ale w tej chwili nastąpiła dywersya. Z poza pleców kobiet zasyczał po angielsku głos jakiś gardłowy:
— Steffi.... Co robisz?
Czar jednej chwili prysnął. Szczepan przywołał siebie samego do porządku. Zrozumiał, że młoda kobieta, którą niegdy w Warszawie znał jako Stefkę, która, jak się w New Yorku przekonał, była żoną nieszczęśliwego Cierzana; znajduje się w otoczeniu, czyniącem dla niego dostęp do niej niemożebnym.... I zresztą, coby z nią teraz uczynił, choćby nawet mógł ją z tej smutnej sfery wyrwać? Przecieżby jej nie wprowadził do jasnego otoczenia, w którem żyje obecnie Jadwiga.... Nigdy!
Otrząsł się, odwrócił — i skierował ku schodom. Tymczasem piskliwy głos ze środka pokoju coraz niecierpliwiej syczał:
— Steffi.... Steffi!
Na zmysłowe usta młodej kobiety wybijał się gniew. Oczy jej miotały błyskawice za odchodzącym. Poczuła, że on nią gardzi.
W kilku skokach Szczepan znajdował się pod werendą. Chciał biedź dalej, ale zatrzymał go szepleniący głos starego Mulata.
— No i jakże — pytał „Papa” — cóż pański przyjaciel?
Te słowa obudziły Homicza, jak gdyby ze snu jakiegoś przykrego.... Zatrzymał się. Widocznie na dole stary nic nie słyszał.
— Mój przyjaciel? — odrzekł — O, on jest all right. Chociaż... — nowa myśl przyszła Szczepanowi do głowy — zapomniałem mu jeszcze coś powiedzieć.... Masz pan kopertę i kawałek ołówka?
— Naturalnie.
I „Papa” gwizdnął przeciągle na swego Murzyna.
— W takim razie napiszę mu to, co zapomniałem....
Za chwilę siedział i pisał po polsku:

„....Panie! — Znam pana i wiem, kto jesteś. Mam z New Yorku wszystkie szczegóły. Czytałem przez ramię twój list do Felsensteina. Jesteś szkaradnym łotrem. Wiem, po co tutaj przyjechałeś — i żądam, ażebyś dziś do godziny 3ej po południu wyniósł się ztąd precz, razem z pańskim pomocnikiem Moskalem — na zawsze. Żądam stanowczo. Inaczej, przysięgam na Boga! zginiesz z mojej ręki. Zastrzelę cię, jak nikczemnego psa... W każdym razie obronię ją przed tobą.... Jesteśmy już ostrzeżeni. Pamiętaj o New Yorku, o Gryziuskim i o dramacie p.t. „Raport szpiega“, którego jesteś autorem......“

Szyderczy uśmiech skrzywił wargi Szczepana, gdy kończył te słowa. Zamiast podpisu położył krzyż w formie sztyletu, liścik zamknął w kopertę, zaadresował: „Henry B. Smith” i rzekł, podając Mulatowi:
Proszę oddać „gentlemanowi” za jaką godzinę. Teraz zapewne śpi.
I oddalił się krokiem spokojnym i lekkim. Z poza żaluzyi jednego z okien pierwszego piętra śledziło go iskrzące się złością i dumą obrażoną spojrzenie Stefki z Warszawy, obecnie primadonny na pół „nygierskiej“ truppy „minstrelów“.
W półtorej godziny potem p. Henry B. Smith, znakomity inżynier z Denver, Colo., alias szpieg Kaliski z Petersburga, odebrał krótką, a zwięzłą epistołę Homicza. Leżał w łóżku z obwiązaną głową, a przy nim z szatańskim swym uśmiechem siedział, kołysząc się w fotelu i puszczając wielkie kłęby dymu w górę, Moskal Aleksiej Iwanowicz.
Milczeli dotąd.
Kaliski zaledwie przyszedł do siebie po uderzeniu, przeznaczonem dla Homicza. Stękał ciężko.... Zbierał się na rozmowę z Aleksiejem. Ten żądał wyjaśnień, twierdząc, że brak mu czasu.
Zastukano — i Murzyn oddał list.
Kaliski przeprosił Moskala i przeczytał. „A, przeklęty!“ — rzucił przez zęby po rosyjsku i podał list Aleksiejowi.
Tamten przejrzał i zapytał:
— A więc co?
Twarz eleganckiego p. Bolo L. Kaliskiego wykrzywiła się dziką złością.
— Nic — odrzekł — posłuchamy rozkazu tego panicza.... Dziś jeszcze posłuchamy!
Moskal wzruszył ramionami — i rzucił zapytanie:
— Z jakiej racyi?
Bolo L. Kaliski uśmiechnął się pogardliwie — i oparł się na łokciu, jak gdyby zabierając się do dłuższego gadania.
— Ty, Aleksy, masz zawsze dużo ognia, ale mało lub nic prawie spokojnej rozwagi. Raz ci się udało, tu przed godziną, żeś nie strzelał. (Aleksiej palił spokojnie papierosa i puszczał coraz to większe kłęby dymu w sufit.) Z jakiej racyi mamy opuścić tę dziurę? — Z takiej, że na dyabła nam skandal!.... Czy po to przyjechaliśmy w te kąty, ażeby się rozbijać z jakimś durniem?
Aleksiej poruszył głową na znak, że nie.
— Otóż, jeśli chcemy dopiąć celu, do którego obydwaj dążymy, to jest, jeśli chcemy skruszyć tutaj żelazną potęgę kapitału, nie pozostawić kamienia na kamieniu, przygotować grunt do ogólno-amerykańskiej rewolucyi socyalnej i raz wytworzyć na tej ziemi porządną anarchię, musimy działać ostrożnie... Osadę X. obraliśmy tylko przypadkowo za miejsce pobytu. Nie jest ona zbyt dogodną. Już zresztą po części wczorajszy mityng zrobił swoje.... Możemy dalej czuwać nad tym punktem zda]eka. I moje osobiste interesa nie wymagają także stałej tutaj bytności....
Moskal już pogodził się z myślą wyjazdu.
— Tymczasem — ciągnął dalej Kaliski — parę słów o naszych interesach.... Wybornie im wczoraj gadałeś w karczmie Jenkinsa.... Dla czegoś wieczorem, po mityngu, nie przyszedł do mnie? Gdzie Zawalidroga? Co słychać nowego?....
Aleksiej przeciągnął się w fotelu.
— Powoli.... powoli. Za komplement dzięki. Wiesz, że to robię nie dla zysku, jak wy, ale z przekonania; składniej mi więc idzie. Co do wczorajszego wieczora, nie byłem, bo mnie też spotkała przygoda. Gdym szedł z Szymkiem, spotkał nas i zaczął gonić jakiś waryat....nie wiem, czego chciał.... W każdym razie z tej samej przyczyny, dla której i ty nie chcesz skandalu.... nadłożyliśmy drogi i było zapóżno. Szymek leży na naszej kwaterze, u Wyrwidęba, pijany, jak bydlę. Od tego Niemczury Grossberga był list.
— Zkąd?
— Z osady Y.... Pisze, że mu między Niemcami idzie trudno.
Kaliski zamyślił się.
— A więc przeniesiemy się do Y. dziś jeszcze....
Uniósł się w łóżku i stęknął. Kości go bolały. „Mógłbyś też walić nie tak mocno!” mruknął pod adresem Aleksego. „Kości mam przetrącone...” (A Aleksiej uśmiechał się złośliwie). Zeskoczył z łóżka, obmacał całe ciąło — i postękując, zaczął porządkować odzież i papiery.
W jakie 10 minut był gotów.
Podniósł jeszcze rzucony na podłogę list Homicza — i włożył do portfelu; mruknął przytem:
— I to się przyda.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego poniedziałkowego poranka, jak wiemy, Jadwiga udała się do kościółka, ażeby poradzić się w swoich trudnościach ks. Balińskiego.
Musiała czekać dość długo, zanim proboszcz był wolny. Najpierw, staruszek kapłan kończył Mszę św., po wtóre miał parę osób do Spowiedzi, potem były jeszcze inne czynności do załatwienia....
Jadwiga czekała cierpliwie.
Uklękła w ławce z boku i modliła się. Modlitwa jej płynęła prosto z serca do Pana nad Pany. Zawsze była religijna i pobożna, od roku z górą; lecz od owej chwili pamiętnej, która ją wytrąciła ze zwykłej kolei spokojnego życia i rzuciła daleko między obcych, w trudne i ciężkie dla niej stosunki, na przygody i niebezpieczeństwa, od tego czasu podtrzymywała ją i dawała jej siłę — modlitwa. Bez wiary w Bożą wszechmocność i sprawiedliwość, bez tych chwil, w których ból swój składała u stóp Pana, rozpiętego na krzyżu i garnęła się pełna ufności pod płaszcz i opiekę Maryi Najświętszej, złamałaby się już dawno pod ciężarem który jej spadł na młodzieńcze ramiona.
Oni, Chrystus ukrzyżowany i Matka Boleściwa, bronili ją przed zwątpieniem, pocieszali i dodawali sił.
I tym razem, rozmowa z tymi Opiekunami niebieskimi dodała otuchy i spokoju Jadwidze. Długo, długo modliła się, prosząc o oddalenie goryczy i bólu od miotającej się w niepokoju jej — duszy, o przyczynienie się do spełnienia zadania, które od roku z górą było celem jej życia; modliła się nie o zemstę nad winnymi, ale o sprawiedliwość Bożą, o spełnienie ostatnich próśb niewinnie skazanego — i po tej modlitwie wielka cisza objęła ją całą.
Mówiła w duchu, wpatrzona w lampkę, tlejącą złocistemi blaskami przed obrazem Ukrzyżowanego: „O, Panie? Ty sam, Bóg i Wszechmoc, dałeś za nas, mizernych i grzesznych, krew twą i ciało.... Zawisłeś na krzyżu ze złoczyńcami, niewinny nad najniewinniejsze, najczystszy nad najczystsze.... I cóż my.... my.... proch i nędza w obec Ciebie? Czem nasze bóle i hańby i cierpienia w obec Twoich ran i cierni!“
I obejmowała okiem ducha cały bezmiar odległości od śmiertelnika, skazanego na śmierć choćby najbardziej hańbiącą z wyroku sądów ludzkich, do wszechogromu boleści Boga, Syna człowieczego, który dał swe życie, z woli własnej, za ludzkość.... Liche ziarno piasku, spoczywającego w głębi Oceanów — i słońc wszech potęga!
I Jadwiga coraz się czuła spokojniejszą i cichszą. Co ona? co jej sprawa — w obec tego wszechpoświęcenia, a choćby w obec milionów istot ludzkich, bolejących i walczących, grzesznych i żałujących, nędznych i szlachetnych, które szły przez wieki i kraje i burze wydarzeń, i idą dziś i iść będą przez wieki, ożywione tą Bożą wszechłaskawością?....
Łzy napełniły oczy jej. Uderzała się w pierś — i powtarzała:
— Bądź wola Twoja, Panie, bądź wola Twoja!
Zatopiona w modlitwie, nie zauważyła nawet, że proboszcz wszedł już do zakrystyi. Obudziło ją dopiero dotknięcie ręki starego, zgiętego na pół i poruszanego ciągle drżeniem, niby liść osiki, dziada-zakrystyana.
— Paniusieńka, do proboszcza?...
— Tak, mój Wojciechu.
— A to trzeba.... na plebankę.... niech panusieńka idą.
Jadwiga skończyła modlitwę ostatniem westchnieniem, położyła krzyż na czole i podążyła za staruchem przez zakrystyę.
Ubożuchny to był kościółek, drewniany, maleńki, dość niekształtnie z belek zbudowany; wnętrze miał puste prawie; skromny ołtarz jeden i parę obrazów, lampka, konfesyonał i ławek kilka stanowiły cały jego wewnętrzny aparat, — ale jakkolwiek był biednym ów kościółek, o wiele mizerniejszą i biedniejszą wydawała się owa t. zw. „plebanka”, stojąca obok, tylko przez miedzę. Była to chałupinka jednopiętrowa, ledwo sklecona, chyląca się na bok, przygniecona, czarna, jakiejbyś węglarzowi lub smolarzowi nie dał za mieszkanie.... Więcej, jak trzy izby poprzeczne, w sobie nie mieściła; okna miała maleńkie, pokrzywione.
Po schodkach koszlawych, z boku do izdebki przystawionych, weszła Jadwiga do wnętrza.
Był tu paradny pokój proboszcza, biedactwo jeszcze większe wewnątrz, aniżeli na zewnątrz. Ściany wapnem pomazane, modlitewnik, parę stołków, na ścianach obrazy, w głębi wązkie łóżko ascety — oto i wszystko. Z drugiego pokoju widniało parę ławek prostych; tam była szkoła, w której proboszcz obowiązki nauczyciela pełnił, jeśli byli uczniowie. W trzecim i ostatnim na kuchnię przeznaczonym, legał dziad-zakrystyan i jego baba, kucharka i gospodyni w tem zaiste pustelniczem, plebańskiem obejściu.
Pośród tej nędzy i prostoty niemal aureolę świętości otoczoną była postać plebana.
Staruszek już był. Mógł mieć lat 70, a może i więcej. Gdy go pytano, ile miał lat, odpowiadał niechętnie: „Już ja tego i nie rachuję.... Pan Bóg mi je tam policzy, wszystkie co do jednego i ani jeden tam mi nie zginie i ani jedna zasługa, ani grzech jeden“. Postać miał pochyloną, ale krzepką, choć niewysoką. Niekiedy, podczas służby Bożej, w chwilach Podniesienia lub innych ważnych momentach, umiał ją zresztą rozprostować i podnieść.... Wtedy w Sakrament, jak w słońce patrzył.... Twarz, za więdła teraz i siecią zmarszczek pokryta, życiem przetrawiona, piękną była nie tyle fizycznie, ile duchem, który z niej tryskał. Oczy szczególniej były głębokie, a jakiegoś wielkiego miłosierdzia pełne.
Bo też miłosiernym po nad wszelką miarę był ks. Ludwik Baliński. Żył nie dla siebie, ale dla drugich.
Trudna tu była jego rola i praca niewdzięczna. Parafijka była maleńka. Należało do niej kilkadziesiąt rodzin polskich i litewskich i to biedaków największych, z osady X. i z osad sąsiednich. Przychodzili też i Słowacy i Włosi i Niemcy. Z każdym ksiądz Ludwik potrafił się ich językiem rozmówić, każdego przyjął, pocieszył, każdemu pomocy religijnej udzielił — i jeszcze wsparcie dał w potrzebie. To też nie dziw, że bogatym nie był; przeciwnie nieraz w skromnej plebance nieomal jeść co nie było.
Wchodzącą Jadwigę powitał ks. Ludwik jasnym uśmiechem.
— Witajcież, panieneczko — wołał — a cóż to znowu was do mnie przypędziło? Siadajcie i opowiedzcie. A tymczasem baba mi tu da kawy garnuszek.
Jadwiga siadła i zaczęła opowiadać o najnowszem zdarzeniu, o liście z czekiem na $1000, otrzymanym dnia poprzedniego. Przedstawiała rzecz w ten sposób, że nie uważa za możebne użyć na własne potrzeby i sprawy tych pieniędzy, niewątpliwie ze złego pochodzących źródła; chciała tylko aprobaty kapłana, ażeby, jak mówiła, nie mieć sobie do wyrzucenia, iż nie dość uczyniła dla swej świętej sprawy, nie dość pamiętała o przywróceniu czci nieszczęśliwemu swemu ojcu.
Ksiądz Ludwik znał sprawę Jadwigi.
Powierzyła mu najpierw na spowiedzi niektóre wątpliwości, jakie sumieniem i sercem jej targały; potem ośmielona dobrocią starca, była parękroć u niego w tej skromnej izdebce na plebanii, opowiedziała rzecz całą — i radziła się go w różnych trudnościach.
Starzec słuchał jej i teraz uważnie, a wysłuchawszy, zamyślił się głęboko.
— Nie.... nie.... — rzekł wreszcie — To pieniądze przeklęte, tych pieniędzy, dziecko moje, użyć nie powinnaś. Krew i brud na nich.... Przywarło do nich zło i występek, a takiego środka do osiągnięcia celu szlachetnego używać nie wolno. Słusznie mówisz, że nie jest to zwrot tego, co tobie zabrano, ale jałmużna z ręki nieczystej.... To, co twoje, jeśli tak Bogu podobać się będzie, odbierzesz...... a nie, to i cóż? Marne to wszystko dobro nasze na ziemi, było.... przeszło.... i niema go. Zdrowa jesteś i młoda, da Bóg! na siebie zapracujesz....
Kapłan przerwał, zamyślił się, a potem znów zaczął:
— Ot, widzisz tę rękę... — podniósł nieco do góry dłoni małą, elegancko do dziś utrzymaną, rasową — Garśćmi wyrzucała ona niegdyś, przed laty, złoto i srebro, garśćmi czerpała ze skarbca, zdawało się, niewyczerpanego.... wszystkiego, co stanowi, rozkosz i dumę świata, mogła dosięgać... i cóż że dziś sama nieraz kołki strugać musi do rozlatującej się, tej tu chałupiny? Czy człowiek przez to naówczas był szczęśliwym, a teraz jest nieszczęśliwym? Przeciwnie. Dziś w duszy spokój i cisza, a wtedy była rozterka.... huczały huragany namiętności, biły się ze sobą grzechy i występki....
Jadwiga nie zdziwiła się tym słowom. Znała ona z urywkowych słówek kapłana szkic jego życia poprzedniego. Był kiedyś możnym panem, grzeszył wiele, aż dopiero, gdy w życie jego padł cios jakiś, w późniejszym już wieku, pokajał się — i został kapłanem.
— Tak... tak, nie bierz, dziecko drogie, tych pieniędzy przeklętych!
— Cóż więc mam z niemi zrobić? — zapytała Jadwiga, wyjmując czek z portmonetki.
— Co?... Zostaw u siebie i czekaj. Przyjdzie czas; los, jak wy mówicie, a jak ja powiadam, wyroki Boskie, postawią cię może w obec tego, który ci to przysłał, oddasz mu.... A że do tego czasu gdzieś bez użytku będzie leżało złoto, którego wartość przedstawia ten zwitek papieru, to i cóż ztąd? Bogactwa nieprzebrane, z woli Boga, leżą od wieków w głębi ziemi — i złoto i brylanty i srebro i to wszystko, co ludzi tutaj na ziemi i mami i nieczystem szczęściem uszczęśliwia, — a jednak nigdy może tych miliardów pomnożonych przez miliardy dłoń ludzka nie dotknie....
Jadwidze jednak takie nieprodukcyjne pozostawianie pieniędzy bez użytku jakoś nie bardzo przemawiało do przekonania. Mogły lata upłynąć bez wieści o Morskim, — w takim razie sumka ta niepotrzebnie powiększy fundusze banku, któremu cała ta sprawa jest obojętną i który dostanie w ten sposób to, co mu się nie należy.
To też Jadwiga zaproponowała nieśmiało:
— A możeby te pieniądze użyć w ten sposób: odczekać pewien czas, a potem rozdać je pomiędzy ubogich, wesprzeć niemi nędzarzy?... Jeśli z krzywdy czyjej pochodzą, niechby prawdziwemu cierpieniu i nieszczęściu przyniosły ulgę.
— Nie.... nie.... — odrzekł na to z energią staruszek ksiądz — to być nie może. Pieniędzy takich nawet i na ten cel jabym nie użył. A o krzywdzie, co mówisz, dziecko moje, to wiedz, Że wyroki Boskie są niezbadane. Nie naszą rzeczą ludzką jest sądzić.... Wszechmocność Boża wie o wszystkiem i wszystko osądzi sama. Gdy krzywda ma być naprawioną, będzie; jeśli nie, muszą być na to powody, o których nie nam w mizerocie rozumu naszego sądzić. Pan jest sprawiedliwy. On karze i nagradza wedle wszechrozumu swego.... Sprawiedliwość Boża niema granic. Idzie ona za grzesznikiem czy winowajcą przez góry, morza, lasy i Oceany.... Jest zresztą nietylko surową, ale i pełną zmiłowania. Daje czas grzesznym do żałowania i naprawy złego. Ale przychodzi chwila, że uderza grom Boski — i złe zostaje zmiażdżonem. Sąd następuje i kara.... Weź twoją własną sprawę. Czy nie jest to najdziwniejsze właśnie zrządzenie Opatrzności? Po latach, z poza Oceanu, z drugiej półkuli globu ziemskiego, przychodzi do ciebie głos ojca twego, który padł ofiarą zbrodni, i oto ów shafibiony znajduje w tobie, jeśli nie mścicielkę, to wykonawczynię wyroków Bożych.... Na zbrodniarzy już czas, na karę Bożą czas! Drżą oni, niewiadomi dziś jeszcze, ukryci, — ale przyjdzie chwila i uderzy grom Boży. Tak, moje dziecko, dziw się wyrokom. Opatrzności... Czyż nie mogłoby się zdarzyć, że po latach 18tu złoczyńców owych mogłoby już się być na świecie? Ileż to istot ludzkich umiera na olbrzymim naszym globie? Czemu żaden z nich nie był w liczbie tych milionów i miliardów, które umarły?.... Bo tak chcą wyroki Boże! Bo kara ma być na nich wykonana. Ze są, że żyją, czujesz to dobrze... Te napady tajemnicze na ciebie, te sieci dziwne, któremi cię oplątują, to dowód ich istnienia.... Nie bój się mimo to! Włos ci z głowy nie spadnie.... Bądź mężną, czyli z wiarą, odpychaj pokusy, jedną z których są niewątpliwie te pieniądze przeklęte, a sądy Boże się spełnią.... Nie uciekną oni przed karą Bożą, choćby się schronili za lasy i morza, w głębinę pieczar ziemi i na wierzchołki gór, choćby skrzydła mieli i w przestrzeń, jako ptacy, unieść się mogli.... Kara ich dosięgnie. Kara Boża idzie przez lądy i idzie przez Oceany!
Skończył zmęczony wysiłkiem starzec, a Jadwiga, która już przed chwilą osunęła się z krzesła na ziemię, klęczała u stóp jego, płacząc....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.