Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Na brudnem i nędznem przedmieściu Seleucyi syryjskiej, handlowego portu Antyochii Wielkiej, nad brzegiem morza Śródziemnego, szeregi wązkich i krętych uliczek wiodły do górującego nad wybrzeżem placu. Stamtąd morza nie było widać z poza lasu masztów i lin.
Domy składały się tutaj z nagromadzonych w nieładzie mizernych kletek, wylepionych gliną; zdobiły je gdzieniegdzie podarte, do szmat wyświechtanych podobne dywany albo rogoże. We wszystkich tych kątach, ruderach i zakamarkach, pełnych wyziewów pomyj, zaduchów pralni i łaźni gminnych, roiła się ludność różnorodna, znędzniała, wygłodzona.
Słońce, posuchą prażące ziemię, staczało się już na kraniec widnokręgu; spływał zmrok; upał duszący, kurz i tuman jeszcze nieznośniej zawisły nad miastem. Plac zionął dławiącym odorem mięsa i jarzyn, zepsutych od długiego leżenia na słońcu. Półnadzy niewolnicy znosili po schodkach towary ze statków. Głowy mieli w połowie ogolone; przez podarte łachmany przeświecały na ich ciele sińce od chłost; na twarzy większość nosiła wypalone żelazem piętna w kształcie liter łacińskich: C. F., znaczących: Care furem (strzeż się złodzieja).
Zabłysnęły światła. Pomimo zbliżającej się nocy, ruch i gwar nie ustawał w zaułkach. Z sąsiedniej kuźni rozległy się ogłuszające dźwięki młota, walącego w sztabę żelazną, i w kłębach dymu wzlatywały kiedy niekiedy płomienne języki. Tuż obok niewolnicy piekarze, nadzy, od stóp do głów pokryci białym pyłem mącznym, z zaognionemi od gorąca powiekami, wsuwali bułki do pieca.
Usadowiony w kuczki pod gołem niebem, za straganem, z którego buchała woń klajstru i skóry, szewc szył buty przy świetle kopcącego kaganka, wyśpiewując na całe gardło piosenki w barbarzyńskim jakimś języku.
Stojąc na progach dwu przeciwległych ruder, przez wązką uliczkę, dwie stare baby, istne czarownice z rozwianymi siwymi włosami, kłóciły się, wrzeszcząc i wygrażając sobie pięściami, o jakiś przeciągnięty do suszenia łachmanów sznur. Dołem handlarz z odległej wioski pośpieszał na targ poranny, wioząc na starej jasnokościstej kobyle w koszach z wikliny całe stosy zgniłych ryb, szerzących wyziew obrzydliwy, od którego przechodnie odwracali się z przekleństwami.
Ryży pucołowaty Żydek walił w dużą miednicę, rozkoszując się przeraźliwym hałasem, gdy inne dzieci, drobniutkie, niezliczone, setkami śród tej nędzy rodzące się i mrące codzień, czołgały się, piszcząc jak prosięta, dokoła kałuż, zarzuconych pomarańczowymi skórkami i skorupkami jaj. W jeszcze bardziej mrocznych i podejrzanych zaułkach, zaludnionych przez złodziejów, gdzie szynki zionęły stęchlizną i wonią skisłego wina, majtkowie ze wszystkich stron świata spacerowali, objąwszy się wpół i na całe gardło wyśpiewując pijackie piosenki.
Nad wejściem do lupanaru wisiała latarnia z wizerunkiem bezecnym, poświęconym bogu Pryapowi; gdy zaś podnoszono we drzwiach kotarę „centonę,” wtedy widać było wewnątrz ciasne rzędy komórek, podobnych do żłobów. W dusznej ciemności bielały nagie ciała kobiece.
A ponad całym tym zgiełkiem, całą ohydą i nędzą ludzką, dolatywały z daleka westchnienia fal, szumiało niewidzialne i nieskończone morze. Pod samemi oknami kuchni piwnicznej pewnego kupca fenickiego gromada obdartusów grała w kości i rozprawiała. Z kuchni kłębami buchała gorąca woń gotowanego tłuszczu, korzeni i zwierzyny, którą zgłodniali nędzarze wchłaniali żarłocznie, przymykając oczy z zadowolenia.
Pewien chrześcijanin, farbiarz purpury, wypędzony za kradzież z bogatej fabryki w Tyrze, wysysając chciwie wyrzucony przez kucharza liść ślazowy, opowiadał:
— Co się dzieje w Antyochii, moi drodzy, o tem strach mówić na noc!... Niedawno zgłodniała ludność rozszarpała na sztuki prefekta Teofila. I Bóg wie za co!... Gdy się to stało, przypomniano sobie po niewczasie, że nieborak był dobrym i godnym człowiekiem... Powiadają, że to cezar wskazał go ludowi.
Wtedy zgrzybiały starzec, nader zręczny rzezimieszek, odparł na to:
— Widziałem raz cezara. Nie wiem jak komu... Mnie się podobał. Taki młodziutki, włosy ma jak len jasne. Twarz pulchna, ale poczciwa. A jednak, tyle zbrodni. Boże! tyle zbrodni!... Ludzie boją się wyjść na ulicę...
— Wszystko to się dzieje nie z winy cezara, lecz jego żony Konstantyny: to wiedźma!
Jacyś dziwacznie wyglądający ludzie podeszli do gromadki i nachylili się, jak gdyby chcąc wziąć udział w rozmowie. Gdyby światło z kuchni padało silniejsze, możnaby było dostrzedz, że mają ucharakteryzowane twarze, a odzież poplamioną i podartą sztucznie, niby u teatralnych żebraków. Pomimo łachmanów, ręce najbrudniejszego z nich delikatne były i białe, z zaokrąglonymi różowymi paznogciami. Jedna z tych osób szepnęła do ucha towarzyszowi:
— Posłuchaj, Agamemnonie: tutaj także mówią o Cezarze.
Ten, którego nazywano Agamemnonem, wydawał się pijanym. Nogi uginały się pod nim. Broda, zbyt gęsta i długa, ażeby mogła być naturalną, nadawała mu pozór fantastycznego rozbójnika. Ale oczy miał poczciwe, jasnoniebieskie, prawie dziecinne. Towarzysze powstrzymywali go co chwila, szepcąc bojaźliwie:
— Uważaj, bądź ostrożnym...
Rzezimieszek zaczął znowu mówić tonem płaczliwym:
— Nie, powiedzcie sami, mężowie i bracia, czy to tak być powinno?.. Chleb drożeje z dnia na dzień. Ludzie mrą, jak muchy. A tymczasem... wyobraźcie tylko sobie! Niedawno przybywa z Egiptu ogromny okręt trójmasztowy. Wszyscy się cieszą; myślimy, że przywozi zboże. To Cezar — powiadają — sprowadza je, żeby lud nakarmić. I jak myślicie, moi drodzy, co to było? Piasek aleksandryjski, osobliwy piasek różowy z Libii do nacierania atletów! Piasek dla gladyatorów dworskich! Piasek zamiast zboża! Dobre, co? — zakończył, z oburzeniem wymachując zwinnymi złodziejskimi palcami.
Agamemnon trącił w łokieć towarzysza:
— Zapytaj go o nazwisko! Prędko!
— Zaraz, zaraz... Trochę później...
— U nas w Seleucyi — zauważył gremplarz wełny — to jeszcze spokojnie, ale w Antyochii same zdrady, szpiegostwa, donosicielstwa!
Farbiarz ostatni raz oblizał liść ślazowy i cisnął, przekonawszy się, że już w nim ani odrobina smaku nie została, poczem burknął z cicha i ponuro:
— Tak, tak, jeżeli się Bóg nie zmiłuje, wkrótce ciało ludzkie i krew tańsze będą od chleba i wina.
A gremplarz, filozof pijaczyna, rzekł z ciężkiem westchnieniem:
— Och, och! Biedniż my ludziska! Szczęśliwi olimpijczycy jak piłką bawią się nami. To na prawo, to na lewo, to w górę, to na dół. Ludzie płaczą, a bogowie się śmieją.
Towarzyszowi Agamemnona tymczasem udało się wtrącić do rozmowy i zręcznie a niepostrzeżenie wywiedzieć się nazwisk. Podsłuchał nawet, jak szewc wędrowny udzielał gremplarzowi do ucha wiadomości o spisku na życie Cezara, uknutym przez żołnierzy pretoryańskich. Następnie, odstąpiwszy kilkanaście kroków, zapisał imiona rozmawiających wykwintnym stylusem na tabliczkach z miękkiego wosku, pokrytych już wielu innemi nazwiskami.
W owej chwili z rynku ozwały się ochrypłe głuche dźwięki, niby wycie jakiegoś podziemnego potwora, ni to śmiejące się, ni to płaczliwe, wydawane przez organy hydrauliczne.
Ślepy niewolnik chrześcijanin za cztery obole dziennie u wejścia do wzniesionej na rynku budy pompował wodę, która wywoływała w mechanizmie owe potworne dźwięki.
Agamemnon pociągnął swych towarzyszów ku budzie, powleczonej na podobieństwo namiotu płótnem błękitnem, dzierganem w srebrzyste blaszki. Lampa oświecała zastępującą afisz tablicę czarną, na której wypisano kredą po grecku i po syryjska program widowiska.
Wewnątrz panował zaduch. Czuć było woń czosnku i kopci kaganków. Prócz organów, jęczały dwie przeraźliwe piszczałki, a czarny Etyopczyk, przewracający białkami oczu, walił w bęben. Na przeciągniętej linie biegał i tańczył skoczek, wybijając takt rękoma i wyśpiewując modną piosnkę:

Huc, huc, convenite nunc...
Spatolocinaedil
Pedem tendite,
Cursum addite!..

Wychudły ten, z nosem zadartym pajac, „cinaedus,” był stary, odrażający i wesoły. Z podgolonego czoła płynęły mu krople potu, zmieszane ze szminkami, zalepione bielidłem zmarszczki na twarzy przypominały szczeliny muru, z którego tynk opadł od deszczu.

Linoskok się oddalił, piszczałki i organy zamilkły.
Na pomoście zjawiło się piętnastoletnie dziewczę, mające wykonać „kordax”, słynny taniec, za którym przepadała ludność. Nadaremnie ojcowie Kościoła wyklinali go, nadaremnie zakazywały go prawa rzymskie. Kordax tańczyli wszyscy wszędzie, bogaci i nędzarze, żony senatorów i tancerki uliczne.
Zdobywszy, z pomocą łokci towarzyszów, miejsce w pierwszym rzędzie. Agamemnon szepnął zachwycony:
— Cóż to za śliczna dziewczyna!
Giętkie, smagłe ciało córy Nubii tylko na biodrach osłaniała lekka przejrzysta szarfa różowa. Czarne włosy wzbijały się jej nad głową drobniutkimi puszystymi loczkami, zwyczajem kobiet etyopskich. Twarz najczystszego typu egipskiego przypominała sfinksa.
Krotalistria zaczęła tańczyć niedbale, jak gdyby już znużona. W drobnych rękach, wzniesionych ponad głową, wielkie stalowe grzechotki, „krotalony”, dźwięczały z lekka i słabo. Ale ruchy tancerki ożywiały się stopniowo, i nagle z pod długich rzęs błysnęły żółte źrenice, świecące i dumne, niby oczy drapieżnego zwierza. Stanęła wyprostowana, a stalowe krotalony zadzwoniły tak przeraźliwie i wyzywająco, że cały tłum zadrżał i wstrzymał oddech.
Wtedy dziewczyna, żywo, zwinnie i giętko jak wąż, wirować poczęła. Nozdrza jej rozdęły się, z gardła wydobywał się krzyk dziki. Przy każdem szybszem poruszeniu drobne brunatne piersi, niby dwa dojrzałe owoce pod tchnieniem wiatru, trzepotały się w podtrzymującej je zielonej jedwabnej siatce, z której wystawały ich ostre, silnie wyróżowane koniuszki.
Tłum wył w zachwycie. Agamemnon szalał, powstrzymywany przez towarzyszów. Nagle dziewczyna stanęła, niby wyczerpana. Lekkie drżenie przebiegało od stóp do głowy jej smukłe członki. Dokoła zapanowała cisza. Nad odrzuconą w tył głową tancerki w nieuchwytnem i zamierającem drżeniu, szybko i lekko, jak skrzydła pojmanego motyla, chwiały się krotalony. Blask żółtych oczu zamarł, ale w głębi źrenic tliły się jeszcze dwie iskierki. Twarz miała surową i poważną, ale na pełnych purpurowych wargach sfinksa drżał uśmiech blady i tak słaby, jak dźwięki konające krotalonów.
Zabrzmiały krzyki i oklaski tak gwałtowne, że błękitna w srebrne blaszki opona chwiać się poczęła, niby żagiel wśród burzy. Przez chwilę właściciel czuł obawę, że mu się buda rozwali.
Towarzysze nie mogli wstrzymać dłużej Agamemnona: podniósłszy kotarę, przebiegł przez scenę do miejsca, przeznaczonego dla tancerek i aktorów. Napróżno przekładali mu towarzysze:
— Zaczekaj do jutra — wszystko stanie się podług twej woli. Dzisiaj mogliby...
Agamemnon przerwał im:
— Nie jutro, lecz natychmiast!..
Poszedł do właściciela, szpakowatego o sprytnej twarzy Greka Mirmeksa i odrazu, bez żadnych wyjaśnień, sypnął mu w połę tuniki garść monet złotych.
— Krotalistria jest twoją niewolnicą?
— Tak jest. Czego życzycie sobie... panie.
I ze zdziwienieniem spoglądał Greczyn to na łachmany Agamemnona, to na złoto.
Jak się nazywasz, dzieweczko?
— Fillis.
Cisnął i jej złota, nie licząc wcale. Grek szepnął parę słów do ucha Fillidy, która, wysoko podrzucając brzęczące pieniążki, chwytała je w dłoń i uśmiechnięta błysnęła złocistemi drapieżnemi oczyma na Agamemnona. Ten rzekł do niej:
— Pójdź ze mną!
Zarzuciwszy na nagie ramiona ciemną chlamidę, Fillis wyśliznęła się z nim na ulicę.
— Dokąd? — zapytała z poddaniem.
— Nie wiem.
— Do ciebie?
— Niepodobna. Mieszkam w Antyochii.
— A ja dzisiaj rano dopiero przybyłam okrętem do tego miasta.
— Cóż więc poczniemy?
— Zaczekaj. Widziałam przed chwilą na sąsiedniej ulicy otwartą świątynię Pryapa. Chodźmy tam.
Fillis pociągnęła go ze śmiechem. Towarzysze Agamemnona chcieli iść za nim, ale im powiedział:
— To zbyteczne. Zostańcie tutaj.
— Bądź ostrożnym! Weź przynajmniej oręż z sobą. To niebezpieczna dzielnica...
I jeden z nich podał z uszanowaniem Agamemnonowi krótki miecz w pięknej oprawie, wyciągnięty z pod opończy. Potykając się co chwila w ciemności, Agamemnon i Fillis weszli w mroczny zaułek, opodal rynku.
— Tutaj, tutaj — nie bój się, wejdź.
Znaleźli się w przedsionku małej pustej świątyni, której starożytne niekształtne kolumny majaczyły w świetle zaledwie migającej lampki.
— Zamknij drzwi!..
I śmiejąc się półgłosem, Fillis rzuciła na kamienną podłogę miękką ciemną chlamidę.
Ale w tej chwili wewnątrz świątyni rozległy się jakieś przeraźliwe gęgania i gwałtowne trzepotanie skrzydeł białych wywołało wiatr tak silny, że lampa o mało nie zagasła.
Agamemnon wypuścił z rąk Fillidę i szepnął:
— Co to jest?..
W ciemności przeświecać zaczęły jakieś białe, do widm podobne, kształty. Przerażony ostatecznie, Agamemnon przeżegnał się mimowoli.
— Co to takiego? Wszelki duch Pana Boga chwali!..
W tej chwili coś uszczypnęło go silnie w łydkę. Krzyknął z bólu i trwogi, następnie chwycił za gardło nieznanego wroga, a drugiego przeszył sztyletem... Rozległy się przeraźliwe wrzaski, gęgania i trzepotanie skrzydeł. Lampa mignęła ostatni raz i zagasła, a Fillis wołała śród śmiechu:
— Toż to są gąsiory, poświęcone gąsiory Pryapa... Coś ty narobił!..
Blady i drżący zwycięzca stał ze skrwawionym mieczem w jednej dłoni, z zamordowanym gąsiorem w drugiej. Na ulicy rozległy się wrzaski, do świątyni wdarł się tłum ludzi z pochodniami, a na jego czele Skabra, stara kapłanka Pryapa.
Spokojnie, według zwyczaju, raczyła się ona w sąsiednim szyneczku, gdy dały się słyszeć krzyki świętych gąsiorów. Wtedy z tłumem włóczęgów nocnych pobiegła im na ratunek. Nos czerwony i zagięty, rozwichrzone siwe włosy i oczy błyszczące, jak dwa sztylety stalowe, czyniły ofiarnicę Pryapa podobną do furyi.
Teraz krzyczała w niebogłosy:
— Na pomoc! Na pomoc!.. Znieważono świątynię... Zabito święte gąsiory Pryapa! Chwytajcie, chwytajcie tych bezbożników chrześcijan!
Fillis wymknęła się, zarzuciwszy na głowę chlamidę, a motłoch powlókł z sobą na rynek Agamemnona, który do tego stopnia stracił przytomność, że nie pomyślał nawet o puszczeniu trzymanego w dłoni martwego gąsiora. Skabra wzywała stróżów rynku, „agoranomów.” Ścisk zwiększał się co chwila. Do Agamemnona podbiegli towarzysze — ale pomoc była spóźniona: ze wszystkich nor, szynków, kramów i zakamarków zbiegła się ciżba, zwabiona hałasem. Na wszystkich twarzach widać było radosną ciekawość, którą zawsze wywołują zajścia uliczne. Kowal pędził z młotem na ramieniu; dwie stare baby zapomniały o swej kłótni; piekarz, oblepiony ciastem, popychał kulawego stolarza, a za nimi z krzykiem i śmiechem cwałował rudy drobny Żydziaczek, waląc w miednicę, jak gdyby dzwonił na trwogę.
Skabra, uczepiwszy się szat Agamemnona, wyła:
— Poczekaj-no!.. Niech-no ja się dostanę do twej łotrowskiej brody! Jednego kłaka ci w niej nie zostawię. A! ścierko krucze! Nie wart jesteś nawet stryczka, na którym cię powieszą, włóczęgo jeden!
Pokazali się wreszcie zaspani agoranomi, wielce podejrzanego wyglądu, podobniejsi do nocnych złodziejów, aniżeli do stróżów porządku.
W tłumie wrzał taki rozgardyasz śmiechów, krzyków i przekleństw, że nikt nic nie rozumiał. Ten wołał: „Zbóje!” ów: „Złodzieje!” tamten: „Gore!”
Wtem ponad całą wrzawą rozległ się grzmiący głos rudowłosego półnagiego olbrzyma, o piegowatej twarzy z profesyi łaziebnika, z powołania mówcy zgromadzeń ulicznych.
— Słuchajcie, obywatele, i wierzcie mi. Zdawna już mam na oku tego łotra i jego kamratów. Oni spisują imiona. To są szpiegowie, szpiegowie Cezara!
Tymczasem Skabra, doprowadzając swój zamiar do skutku, wpiła się jedną ręką w brodę, a drugą w czuprynę Agamemnona. Chciał ją odtrącić, ale ta szarpnęła z całej siły, i ku ogólnemu zdumieniu włosy i broda czarna zostały w jej ręku, a ona sama runęła na ziemię. Zamiast Agamemnona, stał wobec motłochu urodziwy młodzieniec z jasnymi, wijącymi się włosami i z krótką brodą. Lud ze zdziwieniem zamilkł. Ale głos łaziebnika zahuczał znowu:
— Widzicie, bracia: to przebrani donosiciele!
Ktoś krzyknął:
— Bij!.. zabij!..
Wszczął się zamęt. Poleciały kamienie. Towarzysze mniemanego Agamemnona otoczyli go, wyciągając miecze. Gremplarz padł od pierwszego ciosu, krwią zalany. Rudego Żydziaka z miednicą stratowano. Twarze nabierały dzikiego wyrazu. Ale w owej chwili dziesięciu ogromnych niewolników paflagońskich, dźwigających purpurową lektykę, przebojem utorowało sobie drogę.
— Jesteśmy ocaleni! — zawołał młodzian jasnowłosy, wskakując do lektyki z jednym z towarzyszów.
Paflagończycy zarzucili sobie lektykę na ramiona i odbiegli kłusem. Rozwścieczony tłum byłby się rzucił za nimi w pogoń i rozszarpał wszystkich, ale ktoś zawołał:
— Stójcie, obywatele!.. Czyż nie widzicie, że to sam cezar! Cezar Gallus!..
Wtedy wszyscy osłupieli z przerażenia. A purpurowa lektyka, kołysząca się na barkach niewolników niby czółno na falach, znikła wśród ciemnych uliczek.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Sześć lat upłynęło od czasu uwięzienia Juliana i Gallusa w Kapadockiej twierdzy Macellum. Cesarz Konstancyusz powrócił ich do łaski. Dziewiętnastoletni Julian został powołany do Konstantynopola, a następnie upoważniony do odbycia podróży po Azyi Mniejszej. Gallusa mianował cesarz swym współrządzcą z mianem „cezara” i powierzył mu zarząd Wschodu. Atoli ta niespodziana łaska nie wróżyła nic dobrego. Konstancyusz lubił zgładzać wrogów, uśpiwszy ich nieufność drogą nadzwyczajnych czułości.

— I cóż, Glikonie?.. Niech sobie Konstantyna mówi, co chce, a ja już nigdy nie wyjdę w przebraniu na ulicę. Basta! Nigdy już tego nie uczynię!
— Uprzedzaliśmy Waszą Wysokość o niebezpieczeństwie.
Ale wyciągnięty na miękkich poduszkach lektyki cezar zapominał już o swym przestrachu.
— Ach, Glikonie! — wołał ze śmiechem — czy widziałeś, jak stara z moją brodą wywinęła koziołka?
Gdy przybyli do pałacu, cezar wydał rozkaz:
— Wonna kąpiel i wieczerz — tylko prędko. Wygłodziłem się.
Zbliżył się dworzanin z listem.
— I cóż tam, Norbanie? O, nie, daj mi pokój, zostawmy sprawy do jutra.
— Daruj mi, miłościwy cezarze, to pilny list, wprost z obozu cesarza Konstancyusza.
— Od Konstancyusza!.. Co to być może?.. Dawaj!..
Rozerwał pakiet, przeczytał i zbladł. Kolana ugięły się pod nim. Byłby upadł, gdyby nie pomoc dworzan. W wyszukanych, nadzwyczaj pochlebnych wyrazach Konstancyusz zapraszał „tkliwie miłowanego” stryjecznego brata Gallusa do Medyolanu. Jednocześnie cesarz rozkazywał nadesłać sobie niezwłocznie dwa legiony, konsystujące w Antyochii, jedyną ochronę Gallusa. Konstancyusz zamierzał rozbroić wroga i bezbronnego zwabić w sidła. Przyszedłszy do siebie, Gallus wyszeptał:
— Zawołajcie moją żonę.
— Małżonka Waszej Wysokości tylko co raczyła udać się do Antyochii.
— Jak to, więc nie wie o niczem?
— Nie.
— Boże! Boże!.. Jakże to?.. Cóż ja pocznę bez niej!.. Powiedzcie wysłannikowi cesarza... Albo nie, nic mu nie mówcie... Sam nie wiem... Czyż mogę sam coś postanawiać?.. Poślijcie umyślnego do Konstantyny!.. Powiedzcie, że cezar ją zaklina, żeby wróciła. Co robić. Boże!..
Chodził zmieszany, chwytając się rękoma za głowę targał nerwowo jasną miękką bródkę i powtarzał co chwila:
— Nie, nie, za nic w świecie nie pojadę... Wolę umrzeć!.. O! znam ja Konstancyusza...
Podszedł inny poseł z papierem w ręce.
— Od małżonki cezara. Jej łaskawość, odjeżdżając, prosiła o najśpieszniejsze podpisanie.
— Co... Znowu wyrok śmierci... Klemacyusz z Aleksandrii... Stanowczo, tego za wiele... Trzech jednego dnia...
— Małżonka twoja, cezarze, życzy sobie...
— Ach, ostatecznie, to mi wszystko jedno!.. Podajcie pióro... Teraz to jest bez znaczenia... Tylko, dlaczego ona odjechała?.. Czyż ja teraz mogę sam?..
Podpisał wyrok śmierci i powiódł po swem otoczeniu dobrodusznem, dziecinnem wejrzeniem swych jasno niebieskich oczu.
— Kąpiel gotowa, a zaraz potem podadzą wieczerz.
— Wieczerz? Już mi się nie chce jeść... A zresztą, co tam będzie?
— Trufle afrykańskie.
— Czy świeże?
— Dzisiaj rano przybyły.
— Może to i lepiej będzie pokrzepić się... Co?.. Jak sądzicie, przyjaciele?.. Jestem tak przygnębiony... Trufle?.. Myślałem o nich dziś rano...
Zmienioną twarz rozjaśnił mu uśmiech pogodny. Przed zanurzeniem się w orzeźwiającej opalowej od dodanych wonności kąpieli, Gallus machnął ręką niedbale:
— Mniejsza o to!.. Niema o czem myśleć... Panie, zlituj się nad nami!.. Może Konstantyna to jako załagodzi...
I z rozpogodzoną już całkiem, pulchną i rumianą twarzą, pluszcząc się z rozkoszą w wonnej kąpieli, zawołał wesoło:
— A powiedzcie tam kucharzowi, żeby do trufli zrobił koniecznie sos kwaśny, czerwony!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.