Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Pan Teodor nudził się mocno. Aby to sobie wytłómaczyć, trzeba było znać przeszłość jego. Rozpieszczony niegdyś przez matkę, gdy się uczuł swobodnym, puścił się w świat szukać tych wszystkich mniemanych rozkoszy życia, których nie zakosztował jeszcze. Był swobodny, młody i majętny, wszystko więc dlań stało otworem i świat zdawał mu się uśmiechać. Pan Teodor, który marzył długo i wiele, w którego wyobraźni gorącej zawczasu płomieniste wypiętnowały się obrazy, niezmiernie zdziwiony przekonał się w krótce, iż rzeczywistość nieodpowiadała wcale powziętym o niej nadziejom. Usiłował więc, przypisując to nieszczęśliwemu trafowi, szukać swych ideałów coraz gdzieindziej; przez chwilę czasem łudził się, że je znajdował, ale wkrótce doznawał nowego zawodu. Zużywał się tak na nieszczęśliwe próby, płynęły lata, uciekała młodość, w końcu trzeba było przyznać się przed samym sobą, iż szczęście i ideały gdzieindziej chyba być musiały, albo ich nie było wcale.
Po wysiłkach nastąpiło zniechcenie, znużenie, niesmak do życia, brak celu w nim i znękanie, które spowodowało powrót na pogardzone domowe śmiecisko.
Do straconych złudzeń należało i przekonanie o własnej wartości. Pan Teodor wybrał się w świat, pewien, iż będzie jedną z najcelniejszych ozdób jego, musiał się przyznać sam przed sobą, że bardzo podrzędną na nim grał rolę. Wyścigali go nawet pośledniejsi od niego w ogóle, ale szczęśliwiej uposażeni w środki popisania się przed ludźmi ze szczupłym zasobem. Kilka razy panu Teodorowi zdawało się, że dosięga pożądanego w społeczeństwie stanowiska, wprędce jednak tracił je przez jakiś fatalizm niepojęty.
Włoska księżna, piękna i młoda wdowa, z którą się miał ożenić, odbitą mu została przez jakiegoś Anglika daleko nadeń ekscentryczniejszego, starszego, i, jak on utrzymywał, głupszego; znakomita artystka Francuzka, której geniusz słynął naówczas w całej Europie, była nań bardzo łaskawą, ale względy te podzielał z tylu innymi, iż na wartości straciły. Starał się potem o młodą i piękną Angielkę, która miała być milionową dziedziczką, a pokazała się zręczną awanturnicą.
Wśród tych przygód nie zbywało na pojedynkach, na otrzymanych ranach i na znacznych kosztach doświadczeń przedsiębranych. Miłość, równie jak przyjaźń, zawodziła. Pan Teodor dziwił się sam sobie, jak mógł podejrzanych często awanturników brać za bardzo przyzwoitych ludzi, jak się dawał zgrywać grekom, wyzyskiwać szalbierzom i wystawiać na śmiech chłystkom niepoczesnym. Otwierały mu się oczy zapóźno zawsze i gdy już przypłacił omyłkę. Londyn, Paryż, Bruksella, Rzym, Neapol, Wiedeń, Berlin, nie licząc stoliczek pomniejszych, dawały mu z kolei schronienie. W każdem z tych miast zrazu mu było doskonale, z zapałem robił znajomości, unosił się nad niemi, lecz po niejakim czasie opadały one, jak powiędłe kwiaty i zostawiały po sobie zeschłe łodygi kolące. Nikt lepiej może nie znał Europy nad pana Teodora, jéj gospód i gościńców, latem uczęszczał do wszystkich wód, których zdrowie jego wymagać miało, zimą wędrował do miast; przez jedne stosunki łatwo do drugich dochodził; wciskał się w koła arystokratyczne, bo te mu były najupodobańszemi, unosił nad bohaterami salonów, ale niesmak przychodził wprędce. Nikt nie był w tej mierze nieszczęśliwszym nad pana Teodora; zbyt miał wiele rozsądku, aby się długo dał oszukiwać, a nadto pragnął być oszukanym, żeby zrazu nie rzucić się na oślep w matnię. Przyszło do tego, że w duchu zazdrościł ludziom ślepszym od siebie i nie przeglądającym tak jasno do głębi charakterów.
Powrót do kraju był dlań ostatnim ratunkiem. Na progu i tu zawód go oczekiwał. Znalazł swą Zieleniewszczyznę pustką okropną, ruiną; Olszaka zniedołężniałym opojem, a majątek zawikłanym. Szczęściem na zręcznym do skutku, ale pozornie dobrodusznym Zamorskim nie poznał się swym obyczajem pan Teodor, wziął go za jednego z tych wieśniaków serdecznych, o których słuchiwał niegdyś z tradycyi. Zamorski wydał mu się niezmiernie poczciwym hreczkosiejem, dorobkiewiczem, względem którego nie potrzebował nawet mieć się na ostrożności. Cieszyło go, że tu przynajmniej zbroję nieufności zrzucić może, niewiarę odłożyć na stronę i słów z ust wychodzących nie pilnować. Rozebrał się ze swych podejrzeń, jak czasem ludzie po balu zrzucają suknie i wdziewają wygodne szlafroki. Wszystko w domu Zamorskich zdawało mu się naiwne, proste, szczere, niekłamane, niefarbowane, wieśniacze: jak Bóg stworzył. Zakochał się prawie w Zamorskim, rozmiłował w samej jejmości, panny go bawiły, bo nie podejrzywał ani ich kolorów o róż, ani cery o bielidło, ani wyrazów o rachubę.
Liza wydala mu się uroczą postacią z obrazka Greuza, Misia jakby kreacyą Ary Scheffera, folwark idyllą, nieco szorstkiemi rażącą stronami, ale za to wcale nie teatralną i nie przebraną. Pomimo to na myśl mu nie przyszło nawet, ażeby Greuze i Scheffer ze swemi utwory, co więcej nad chwilową rozrywkę w życiu jego stanowić mieli.
Zamorski, trzeba przyznać, umiał nadzwyczaj trafnie obchodzić się z dziedzicem. Prowadził go instynkt ów chłopski, który często prześciga najmądrzejszą rachubę.
Nie ciągnął do swojego domu dziedzica, zapowiedziawszy mu z góry, że w nim wykwintnego towarzystwa, do jakiego nawykł, nie znajdzie. To co w nim znalazł pan Teodor, po tej zapowiedzi, tem piękniejszem mu się wydać musiało. Podobali mu się wszyscy, aż do służącej, która na folwarku równouprawnioną była do usług razem z lokaikiem w liberyi na starszego robionej.
W starym dworze było nieznośnie, ciekło, wiało, cuchnęło; natychmiast trzeba się było wziąć do niezbędnych reparacyj, a że pan Teodor stuku i hałasu znieść nie mógł, choć się odgraniczył od rzemieślników, zbiegał często na folwark, aby na nieład nie patrzeć.
Tu go po prostu, ale serdecznie przyjmowano. Niewystępowano wcale i wiejska prostota obyczajów dopuszczała wiele wybryków, które zawsze na korzyść państwa Zamorskich wypadały.
Ils sont adorables de naiveté! — mówił Pan Teodor, nie przypuszczając, aby tak doskonale naiwność odegrywać było można.
Zamorski wybiegał do gospodarstwa, pani do śpiżarni, Misia do gołębi, a Liza, zawsze przypadam jakimś bawiła dziedzica. Zbliżała się doń, jak dziecko niedoświadczone, wdzięczyła niby sama o tem nie wiedząc, pan Teodor zachwycał się, lecz... lecz ostatecznie nie podziałało to nań w ten sposób, jak się spodziewano.
Ten świat sielankowy nie był dlań jego światem; pan Teodor czegoś innego pragnął.
Po bytności w Zamostowie rozgorzał miłością starego kawalera dla hrabiny Wandy. To była idealna żona dla niego: piękna, poważna, urocza, arystokratyczna, znużona, jak on światem i z sercem ukołysanem po burzy.
Przyjęto pana Teodora bardzo dobrze i bardzo zimno; rachując się z sumieniem stary kawaler przekonał się, że zdobyć rękę i serce hrabiny było trudno. Cóż on jej przynosił z sobą? nic nad trochę dowcipu, sarkazmu i doświadczenia, które nie były tu żywiołem ani pożądanym, ani może nowym.
Powiedział więc sobie, opierając się na pewnych danych z życia wydobytych, że powinien był grając rolę obojętnego przyjaciela, stać się niezbędnym, uczynić koniecznym, choćby tylko jak od nudów lekarstwo.
Systematycznie więc przedsięwziął oblegać tę fortecę, nie śpiesząc ze szturmem, któryby go mógł od niej odpędzić na zawsze. Miłości udawać nie chciał, rachował na uwielbienie, szacunek i przyjaźń.
— Będę bywał — mówił w duchu — przyzwyczai się widywać mnie, starać się będę zabawiać ją, postaram się o kwiaty, zostanę bodaj ogrodnikiem, będę woził książki i nuty, zaprzęgę się do służby, któż wie? a mam czas!... przywiązanie powoli przyjść może.
To „mam czas“, nie bardzo było obmyślanem, gdyż w istocie, mimo starannego zachowania resztek młodości, na niedługo ich mogło starczyć panu Teodorowi.
Dwa razy w tydzień, jak febra, nieuchronnie zjawiać się postanowił w Zamostowie: panna Kornelia nawet go febrą po cichu przezwała, z czego zaledwie się uśmiechnęła hrabina, która pozostała nietylko chłodną dla gościa, ale zdawała się z każdym dniem być z nim ceremonialniejszą. Po jednych z takich odwiedzin wróciwszy przed wieczorem, smutny czegoś do domu, pan Teodor tylko co zasiadł dumać w swojem krześle, gdy go hałas rzemieślniczy do niecierpliwości przyprowadził. Znieść nie mógł tego gwaru. Czekał ażali robotnicy się nie rozejdą, gdy Zamorski w stroju ekonoma wracającego z pola zjawił się w progu, powitać swego pana.
— A! mój Zamorski — zawołał zahaczywszy go pan Teodor — myślałem, że utrapienia tego uniknę i wyjechałem z domu; wracam wieczorem, jeszcze ta ciżba tutaj.
— Dziś mają rachunki i wypłaty, zabawi to dłużej — rzekł Zamorski — ale dlaczego pan od nas ucieka?
— Niechcę wam być ciężarem. Jakkolwiek nie gość, zawsze wpół jeszcze obcy jestem i będę wam przeszkadzał.
— Ale, bynajmniej! — zawołał dzierżawca — ja przewidując nawet, że pan tu nie dotrzyma, przyszedłem od żony mojej prosić go na herbatę.
Pan Teodor chwycił za kapelusz.
— Chodźmy, uciekajmy! — rzekł wysuwając się co najprędzej.
Droga ze dworu na folwark najbliższa szła przez ów stary opuszczony ogród, w którym teraz najęci ogrodnicy gospodarowali. Zaczynał on przyzwoitszą przybierać postać. Chwasty i zarośla padały pod kosami i siekierami, przecinano zdziczałe i suche gałęzie, ścieżki już były oczyszczone w części i wysypane żwirem. Uśmiechnęło się oblicze panu Teodorowi, bo mu się młodość tu spędzona przypomniała. Zamorski narzekał na niesłychane koszta, które ogród nieużyteczny pociągać miał za sobą, Teodor jakby go nie słyszał, szedł zamyślony, gdy na zawrocie pod staremi lipami postrzegli dwie panny Zamorskie, przechadzające się w białych sukienkach.
— Niech się pan nie gniewa, żeśmy się tu wdarły nie mając prawa — zawołała Liza zdaleka. — Uciekamy! niewiedziałyśmy o jego powrocie.
— Ale cóż znowu, daję paniom prawo zabawiania się w ogrodzie, kiedy tylko ich wola i łaska, gospodarowania w nim, jak się podoba.
Liza, do której się zbliżył, ustroiła sobie główkę dzikiemi kwiatkami i wyglądała w nich jak jakieś bóstwo leśne. Ten strój cudnym się wydał dziedzicowi.
— Bardzo pani z tem ładnie! — zawołał.
Liza się zarumieniła i jakby dopiero przypomniała sobie kwiatki, poczęła je zrzucać z głowy.
— Pan się nie obrachował dobrze — przerwała — dając nam pozwolenie gospodarowania w swoim ogrodzie; nie wie pan z kim ma do czynienia. Tak! doprawdy! Ja pasyami ogród lubię, mam najdziwniejsze fantazye; gotowam go wziąć za słowo i zrobię mu szkodę.
— Nie cofam com powiedział — dodał pan Teodor — sama przyjemność widzenia pani wśród tej zieloności, na tle tych drzew, nagrodzi mi choćby nawet szkody.
— Mam więc być „szafażem” w obrazku? — zapytała Liza.
Pan Teodor się rozśmiał.
— Łapiesz mnie pani za słowa.
Gdy się ta żwawa toczyła rozmowa, pan Zamorski coś zaczął szeptać Misi, która przodem pobiegła na folwark, a sam zatrzymał się mając coś do pomówienia ze spotkanym ogrodnikiem, tak, że dziedzic z Lizą sam na sam pozostał. Nie było w tem nic nadzwyczajnego, i Liza bynajmniej się tem nie zmięszała. Owszem, natrętnie w oczy patrzała, jak dziecko, panu Teodorowi, i uśmiechała mu się dziwnie, bawiąc go szybko podrzucanemi słówkami.
— Gdzie to pan dziś był?
— W Zamostowie.
— Pan tam bywa tak często!
— To jedyne sąsiedztwo.
— Czy piękna hrabina, ja jej już bardzo dawno nie widziałam, podoba się panu?
Zmięszał się tym wystrzałem pan dziedzic.
— To dawna moja znajoma — rzekł po cichu — wygląda jeszcze bardzo świeżo i młodo.
— A! jeszcze! jeszcze. — I Liza śmiać się zaczęła. — Wszak pan powiedział, jeszcze? O! gdyby kiedy kto tak o mnie ośmielił się powiedzieć, tobym się gniewała!
Teodor się uśmiechał jakoś tęskno i z przymusem. Mimowolnie oczy się jego zwróciły na świeżuchną, jak pączek zaledwie się otwierający, sąsiadkę. Spotkał jej wejrzenie straszliwie śmiało wymierzone na siebie, z dziecinną istotnie odwagą.
— Pan dziś czegoś jesteś smutny?
— Znudzony.
— Czem, odwiedzinami w Zamostowie?
— A! nie, ale stukaniną, którą zastałem w domu.
— I nie uciekł pan do nas?
— Bobym państwu zawadzał.
— Ale nie! nigdy! nigdy! — zawołała Liza — pan dla nas jesteś rosą ożywczą, pan nam możesz coś powiedzieć o tych krajach, które my tylko z książek znamy. My go słuchamy z taką ciekawością, pan nam jesteś tak pożądanym.
— Pani jesteś bardzo grzeczną, ale...
— Nie, ja jestem, niestety, często nawet niegrzecznie prawdomówną. My jesteśmy proste wiejskie dziewczęta, mówiemy co myślemy.
— A! pani! zachowajcie tę prostotę jak najdłużej — rzekł Teodor — jest-to dar nieoceniony. Cóż to za męka z ludźmi, których zawsze tylko odgadywać potrzeba, a nigdy im wierzyć nie można.
Lizie po usteczkach różowych przebiegł niepostrzeżony uśmieszek, powiedziała sobie w duchu: — To on jest prostoduszny, że mnie tak wziął za słowo,  — ale słuchała do końca i wcale się nie wydała z myślami.
— My pana tą naszą wieśniaczą prostotą nudzić musiemy i śmieszyć — dodała prędko. — Ja i Misia tak się pana bojemy!
To pochlebiło niewiedzieć czemu panu Teodorowi, westchnął.
— Czegóżbyście się panie bać miały starego kawalera.
— Ale pan wcale starym nie jesteś! — zaprotestowała Liza z wyrazem prawie oburzenia — pan się obgadujesz. Ja sądzę, że pan sobie lat i powagi dodawać musisz; bo wielu młodych, dokumentalnie młodych, starzej od niego wyglądają.
To kadzidło, na rachunek naiwności, wprost rzucone w twarz panu Teodorowi, zdumiało go i ucieszyło razem.
Potwierdzało ono jego własne, głębokie w tym względzie przekonanie; w istocie czuł się młodym, ale potrzebował być skromnym i zaprotestował wykrzyknikiem.
Liza niezmiernie zręcznie korzystała z chwili tej sam na sam spędzonej z dziedzicem. Ośmielił się podać jej rękę, twarz mu się rozjaśniła, zapomniał się, rozweselił i począł sypać dowcipami. Liza śmiała się do rozpuku.
Co chwila spotykał jej wejrzenia tak ogniste, że je tylko młodość nieopatrzna dziewczęcia tłómaczyć mogła.
— Coby to z tego było — rzekł w duchu pan Teodor — gdyby tę istotę puścić w większy świat. Jakżeby głowy zawracała! Ale na wsi, za parę lat, kury sadzić będzie.
Jakby odgadując tę myśl przyznała się panu Teodorowi, że nie bardzo wieś lubi, że bardzoby świat widzieć pragnęła i że tęskni za miastem.
— Życzenie pani łatwo się ziścić może — odparł pan Teodor — lada dzień wyjdziesz pani za mąż, a że na mężu potrafisz wymódz co zechcesz, za to ja ręczę.
— Ja za mąż iść tak prędko nie myślę — odezwała się Liza — będę wybredna, potrzebuję kogoś, kogoś, coby miał choćby suknie lepiej skrojone, niż nasi wiejscy eleganci.
Pan Teodor śmiać się zaczął.
— Nie jesteś pani wiele wymagającą — zawołał.
Wchodzili właśnie na ganek folwarku, gdzie się i Misia znalazła, a tuż i sam Zamorski pośpieszył. Dziedzic puścił rękę Lizy, która zarumieniona od żywej rozmowy, powiodła okiem tryumfującem po rodzicach. Zdawała się mówić siostrze i ojcu: Pierwsza bitwa wygrana.
Okrągluchna mama pośpieszyła także powitać wesołym swym śmiechem przybywającego pana Teodora, który dziwnie jakoś miło i dobrze uczuł się na folwarku, wśród tych poczciwych wieśniaków. Porównywał ich w duchu z towarzystwem, do którego był, nawykły, a porównanie całkiem na korzyść Zamorskich wypadało.
Gdy po chwili weszli do quasi saloniku dosyć niesmacznego, przez który do jadalnego pokoju, gdzie herbatę podano, przechodzić było potrzeba, zastali już piękną Lizę u fortepianu od niechcenia przebiegającą klawisze jego z wprawą i lekkością zadziwiającą. Zadumana patrzała po salce, biegała oczyma po wchodzących i zdawała się igrać tylko z klawiszami.
Pan Teodor nie mógł się wstrzymać od komplementu o talencie wirtuozki, który mile ucho mamy połechtał.
— Ale bo pan nie wie. Liza na pensyi grywała w koncertach na ubogich, a nauczyciel jej ostatni nazywał ją... jakże ją nazywał, moje serce? — zapytała zwracając się do Misi — bo mi to nazwisko wyszło z pamięci!
— Klarą Wieck! — szepnęła Misia.
— Tak! tak, Klarwiką ją nazywał — dokończyła pewna już siebie pani Zamorska. — Żeby pan słyszał, jak gra marsz węgierski Liszta, to można zdaleka pomyśleć, że cała kapela, aż się okna trzęsą.
Pochwały matki znacznie ostudziły zapał do idylli pana Teodora, nieznaczny uśmiech przebiegł mu po ustach, wrażenie, jakie Liza przed chwilą na nim uczyniła, zatarło się niezręcznością mamy.
Zaledwie zasiedli do herbaty, gdy Liza, rzuciwszy fortepian, przybiegła. Jakimś trafem (tu wszystko trafem się działo tak, jak było najdogodniej), krzesło jedyne nie zajęte zostało przy panu Teodorze. Piękne dziewczę wśliznęło się śmiało i z niezmiernym wdziękiem poczęło gospodarzyć u stolika, posługując sąsiadowi.
Przy tej zręczności rączki bardzo kształtne, bieluchne, wypieszczone, mogły się popisać z sobą i wzrok starego kawalera długo się na nich zatrzymał. Były jeszcze trochę za różowe, ale w nich płynęła krew młoda!
Przy herbacie mówiono o przeróżnych rzeczach. Liza bawiła wszystkich przedziwnym humorem, rodzice spoglądali na siebie, mówiąc sobie oczami: — Oczaruje go, chybaby był głuchy i ślepy.
Ale pan Teodor na wodzy się trzymał, wdzięk panny wrażenie na nim czynił, którego się lękać zaczynał, był grzeczny, choć widocznie ostrożny i wstrzemięźliwy. Nareszcie, gdy światło podano, a herbata i podwieczorek się skończył, Zamorski z cygarem wyprowadził pana Teodora na ganek. Zostali sami.
— Był pan dziś w Zamostowie? — odezwał się dzierżawca na pół żartobliwie — a cóż, jak tam idzie?
Pan Teodor wygadał mu się z planami swemi.
— Jakże chcesz, żeby szło? — odparł cicho dziedzic — mnie chodzi o to, aby się stosunki nie zerwały. Nie myślę wcale wdawać się w konkury i amory, w moim wieku byłoby to śmiesznem, dobijam się szacunku i chcę się dać poznać.
— Słyszałem już kilka razy pana dobrodzieja mówiącego o swoim wieku — przerwał dzierżawca — ale słowo daję, że tego nie rozumiem. U nas bywało siedmdziesiątletni się żenili. Dopiero od niedawna weszło w modę konie brać do uprzęży we trzech latach, a młodzież żenić we dwudziestu. Pan dobrodziej jesteś tak zakonserwowany, że niktby panu nie dał nad trzydzieści kilka.
— Dziękuję ci, kochany Zamorski, niestety, metryka uczy rozumu!
Dzierżawca ręką zamachnął.
— Kto zdrów ten młody! — rzekł z cicha. — Pan, nie pochlebiając, każdej kobiecie się podobać możesz, dlaczegóżby i nie hrabinie Wandzie, gdyby serce wolne miała, ale — tu sęk!
— Myślisz — przerwał Teodor.
— Mówię co słyszałem i wiem, mogą to być bajki — kończył dzierżawca — ale chodzą słuchy, iż hrabina Wanda nigdy pierwszego swojego przywiązania do pana Krzysztofa nie straciła. Gdym był ostatnią razą, a zostaliśmy sam na sam, z jaką ciekawością mnie o niego wypytywała, wyrazić trudno. Nie jestem wielkim znawcą serc ludzkich, jako prosty hreczkosiej, ale w oczach się jej malowało.
Pan Teodor namarszczony nie dał mu dokończyć.
— Ale mnie mówiono — przerwał — że tam o nim nawet wspomnieć w domu niewolno.
— Może to być dla domowych, jednak ze mną mówiła, słuchała i dopiero, gdy panna Kornelia nadeszła, przerwała tę rozmowę.
Zasępiony dziedzic wstał z ławki i po ganku się począł przechadzać.
— Gdyby tak było w istocie, jak się domyślacie — odezwał się po namyśle — nie pozostawałoby mi nic innego, jak Krzysztofa tam napędzić, a samemu się usunąć, ale Krzyś wzdryga się wspomnieć o tem, zrzeka się najuroczyściej, że życia nie zmieni. Ja go znam, uparty był zawsze, a dziś stwardniał bardziej jeszcze.
— Czyż to ta jedna kobieta na świecie! — dodał Zamorski — przed panem jeszcze cały świat otwarty!
Pan Teodor jak zwykle, uczuł się do zaufania i szczerości ze swym poczciwym dzierżawcą pobudzonym, był w usposobieniu do wywnętrzania się łatwego.
— Tak ci się to zdaje, mój Zamorski — rzekł zbliżając się do niego. — Dla mnie jednak stosowniejszej wiekiem i charakterem partyi nie było; kobieta już nie pierwszej młodości.
Zamorski głową potrząsł. — Tem gorzej! — szepnął.
— Wszystko za nią mówi — kończył pan Teodor. — Nie mogę powiedzieć, bym w niej był zakochany, to prawda.
— A cóż to warto małżeństwo bez miłości! — śmiejąc się dodał Zamorski — my prości ludzie mamy to za prawidło, kiedy się wybieramy w drogę wziąć zapasu jak najwięcej, a gdy w małżeństwo, miłości co niemiara, bo bez niej i ta podróż prędko się sprzykrzy.
Dziedzic stanął zamyślony, westchnął.
Nie mówmy o tem — rzekł cicho — będzie co z tego, dobrze; nie, to nie.
— My panu inną w takim razie znajdziemy — rozśmiał się Zamorski dobrodusznie. — Jak Boga kocham!
Rozmowa na ten raz skończyła się wykrzyknikiem dzierżawcy, bo chmurny pan Teodor za rękę go ścisnął i nie żegnając kobiet, po cichu nazad chciał wyruszyć do dworu. Liza, jakby to przeczuła, ukazała się w ganku.
— Pan już ucieka? — odezwała się — a to ładnie? nie powiedziawszy nam nawet dobranoc. U nas na wsi tak po angielsku się nie wysuwa. Niedawno nas jeszcze w ręce całowano.
— Ja sądzę, że i dziśby się na to każdy skusił, gdyby nie lękał pań nudzić — rzekł wesoło, zawracając się pan Teodor. Z naiwnością Liza wyciągnęła mu rączkę maleńką i pochwycony za słowo stary kawaler przyłożył do niej usta. Liza się zarumieniła, ojciec zaczął śmiać, pan Teodor szybko się pożegnał i zniknął.
Wszedłszy w ogród zwolnił kroku. Obraz figlarnej Lizy stał mu przed oczyma.
— Jakież to miłe dziewczątko! — począł w duchu sam do siebie — co za prostota urocza, jaka niewinność cudna, jaka dziecinna szczerość! Żadna najwprawniejsza miejska zalotnica nie uczyniłaby takiego wrażenia, siląc się na nie, jak ta, która wcale nie myśli się podobać i idzie za instynktem natury! Adorable! — dorzucił wzdychając pan Teodor i dreszcz przebiegł po nim.
— Ale któż wie, co z tego kwiatka wyrośnie? — dodał. — Kto odgadnie w co się przemieni jej naiwność, prostota i ten wdzięk niewinności? — Spuścił głowę. — Nie potrzeba się dawać tej pokusie; byłbym niegodziwy, gdybym korzystał z nieopatrzności tego dziecięcia i zaufania rodziców. Wprawdzie mają mnie za starego, ale zostawują ją godzinami ze mną sam na sam, znajduję ją w ogrodzie, dziecko znudzone garnie się widocznie. — Uśmiechnął się do siebie. — Dowodzi mi, że nie jestem starym, no! przypuśćmy, żeby się jej głowina trochę zawróciła! Cóż dalej? Ale nie, nie, nie! Toby było szaleństwo; myśleć się o tem nawet nie godzi. Matka mi mówiła, że nie ma lat ośmnastu... to dziecko.
Otrząsłszy się z tych natrętnych myśli, pan Teodor powrócił do smutnego dworu swojego, w którym zaledwie para pokojów była dlań dostępną. Tu wisiały wszystkie całego życia pamiątki, które w drodze żywota pozbierały się i przypominały bolesne po większej części stacye tej drogi kalwaryjskiej. Z ram starych uśmiechał mu się z wyrazem litości obraz matki, co go wychowywała i groźne oblicze ojca, którego nie pamiętał wcale. Dalej szły z zeschłemi kwiatki, miniatura pierwszej, do której uderzyło jego serce, dzieweczki, co już dawno spoczęła w grobie, a na drugiej ścianie fotografie i akwarelle księżny co go zdradziła, artystki co go kochała dwie godziny, prześlicznej Angieli, która była awanturnicą, Włoszki, którą mu malarz odebrał, Niemki co go znudziła, Polki, której nie mógł zyskać serca. Wśród nich stali gdzieniegdzie przyjaciele, dawno już pozbawieni tego tytułu. Pan Teodor przyglądał się z kolei twarzom, rozmyślał o przygodach i więcej niż kiedy, utwierdzał się w przekonaniu rozumnem, iż do portu czas przybić było. Portem i spoczynkiem zdawał mu się Zamostów tylko.
— Bądź co bądź, raz jeszcze się należy rozmówić stanowczo z Krzysiem. Uczciwość każe mu powiedzieć otwarcie, że Wanda ma, to jest, jak ludzie suponują, zachowała dlań jakieś uczucie. Jeżeli on z tego korzystać nie zechce, będę w sumieniu wolnym. Choćby mnie miał połajać znowu, pojadę raz jeszcze. Stanowczą musi mi dać odpowiedź. Jeśli on wystąpi w szranki, ha, to się usunę!... Zamorski ma słuszność: Wanda przecież nie jest jedną kobietą na świecie. Puszczę się trochę w świat, po znajomych, może gdzie znajdę wdówkę jaką, chociaż takiej, jak ona, nigdzie... — Podchwycił się na tych wyrazach.
— Jużciż się w niej nie zakochałem!
Usiłował zajrzeć w głąb’ serca i znalazł w niem ze zdumieniem wielkiem, niewiedzieć jak, zabłąkany obraz uśmiechniętej Lizy. To go oburzyło, na samego siebie.
— Co za wrażliwość w moim wieku! — dodał. — Zamorski ma słuszność: jestem jeszcze młodym, inaczej to dziewczę naiwne nie uczyniłoby na mnie takiego wrażenia. Dziewczyna bardzo ładna i dowcipna, ale, piękniebym się wykierował, biorąc takie stworzonko ruchawe, któremu się chce wszystko widzieć i wszystkiego kosztować. A! uchowaj mnie Boże! Byłaby to wyprawa na wojnę, a jam na żołnierza za stary!
Pochodziwszy po pustych pokojach, pan Teodor Postanowił, korzystając z pogody, nazajutrz wybrać sie do Krzysia do lasu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.