Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   111   —

— Pan tam bywa tak często!
— To jedyne sąsiedztwo.
— Czy piękna hrabina, ja jej już bardzo dawno nie widziałam, podoba się panu?
Zmięszał się tym wystrzałem pan dziedzic.
— To dawna moja znajoma — rzekł po cichu — wygląda jeszcze bardzo świeżo i młodo.
— A! jeszcze! jeszcze. — I Liza śmiać się zaczęła. — Wszak pan powiedział, jeszcze? O! gdyby kiedy kto tak o mnie ośmielił się powiedzieć, tobym się gniewała!
Teodor się uśmiechał jakoś tęskno i z przymusem. Mimowolnie oczy się jego zwróciły na świeżuchną, jak pączek zaledwie się otwierający, sąsiadkę. Spotkał jej wejrzenie straszliwie śmiało wymierzone na siebie, z dziecinną istotnie odwagą.
— Pan dziś czegoś jesteś smutny?
— Znudzony.
— Czem, odwiedzinami w Zamostowie?
— A! nie, ale stukaniną, którą zastałem w domu.
— I nie uciekł pan do nas?
— Bobym państwu zawadzał.
— Ale nie! nigdy! nigdy! — zawołała Liza — pan dla nas jesteś rosą ożywczą, pan nam możesz coś powiedzieć o tych krajach, które my tylko z książek znamy. My go słuchamy z taką ciekawością, pan nam jesteś tak pożądanym.
— Pani jesteś bardzo grzeczną, ale...
— Nie, ja jestem, niestety, często nawet niegrzecznie prawdomówną. My jesteśmy proste wiejskie dziewczęta, mówiemy co myślemy.
— A! pani! zachowajcie tę prostotę jak najdłużej — rzekł Teodor — jest-to dar nieoceniony. Cóż to za męka z ludźmi, których zawsze tylko odgadywać potrzeba, a nigdy im wierzyć nie można.
Lizie po usteczkach różowych przebiegł niepostrzeżony uśmieszek, powiedziała sobie w duchu: — To on jest prostoduszny, że mnie tak wziął za słowo,  —