Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

— Niech się pan nie gniewa, żeśmy się tu wdarły nie mając prawa — zawołała Liza zdaleka. — Uciekamy! niewiedziałyśmy o jego powrocie.
— Ale cóż znowu daję paniom prawo zabawiania się w ogrodzie, kiedy tylko ich wola i łaska, gospodarowania w nim, jak się podoba.
Liza, do której się zbliżył, ustroiła sobie główkę dzikiemi kwiatkami i wyglądała w nich jak jakieś bóstwo leśne. Ten strój cudnym się wydał dziedzicowi.
— Bardzo pani z tem ładnie! — zawołał.
Liza się zarumieniła i jakby dopiero przypomniała sobie kwiatki, poczęła je zrzucać z głowy.
— Pan się nie obrachował dobrze — przerwała — dając nam pozwolenie gospodarowania w swoim ogrodzie; nie wie pan z kim ma do czynienia. Tak! doprawdy! Ja pasyami ogród lubię, mam najdziwniejsze fantazye; gotowam go wziąć za słowo i zrobię mu szkodę.
— Nie cofam com powiedział — dodał pan Teodor — sama przyjemność widzenia pani wśród tej zieloności, na tle tych drzew, nagrodzi mi choćby nawet szkody.
— Mam więc być „szafażem” w obrazku? — zapytała Liza.
Pan Teodor się rozśmiał.
— Łapiesz mnie pani za słowa.
Gdy się ta żwawa toczyła rozmowa, pan Zamorski coś zaczął szeptać Misi, która przodem pobiegła na folwark, a sam zatrzymał się mając coś do pomówienia ze spotkanym ogrodnikiem, tak, że dziedzic z Lizą sam na sam pozostał. Nie było w tem nic nadzwyczajnego, i Liza bynajmniej się tem nie zmięszała. Owszem, natrętnie w oczy patrzała, jak dziecko, panu Teodorowi, i uśmiechała mu się dziwnie, bawiąc go szybko podrzucanemi słówkami.
— Gdzie to pan dziś był?
— W Zamostowie.