Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   112   —

ale słuchała do końca i wcale się nie wydała z myślami.
— My pana tą naszą wieśniaczą prostotą nudzić musiemy i śmieszyć — dodała prędko. — Ja i Misia tak się pana bojemy!
To pochlebiło niewiedzieć czemu panu Teodorowi, westchnął.
— Czegóżbyście się panie bać miały starego kawalera.
— Ale pan wcale starym nie jesteś! — zaprotestowała Liza z wyrazem prawie oburzenia — pan się obgadujesz. Ja sądzę, że pan sobie lat i powagi dodawać musisz; bo wielu młodych, dokumentalnie młodych, starzej od niego wyglądają.
To kadzidło, na rachunek naiwności, wprost rzucone w twarz panu Teodorowi, zdumiało go i ucieszyło razem.
Potwierdzało ono jego własne, głębokie w tym względzie przekonanie; w istocie czuł się młodym, ale potrzebował być skromnym i zaprotestował wykrzyknikiem.
Liza niezmiernie zręcznie korzystała z chwili tej sam na sam spędzonej z dziedzicem. Ośmielił się podać jej rękę, twarz mu się rozjaśniła, zapomniał się, rozweselił i począł sypać dowcipami. Liza śmiała się do rozpuku.
Co chwila spotykał jej wejrzenia tak ogniste, że je tylko młodość nieopatrzna dziewczęcia tłómaczyć mogła.
— Coby to z tego było — rzekł w duchu pan Teodor — gdyby tę istotę puścić w większy świat. Jakżeby głowy zawracała! Ale na wsi, za parę lat, kury sadzić będzie.
Jakby odgadując tę myśl przyznała się panu Teodorowi, że nie bardzo wieś lubi, że bardzoby świat widzieć pragnęła i że tęskni za miastem.
— Życzenie pani łatwo się ziścić może — odparł pan Teodor — lada dzień wyjdziesz pani za