Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

wsi tak po angielsku się nie wysuwa. Niedawno nas jeszcze w ręce całowano.
— Ja sądzę, że i dziśby się na to każdy skusił, gdyby nie lękał pań nudzić — rzekł wesoło, zawracając się pan Teodor. Z naiwnością Liza wyciągnęła mu rączkę maleńką i pochwycony za słowo stary kawaler przyłożył do niej usta. Liza się zarumieniła, ojciec zaczął śmiać, pan Teodor szybko się pożegnał i zniknął.
Wszedłszy w ogród zwolnił kroku. Obraz figlarnej Lizy stał mu przed oczyma.
— Jakież to miłe dziewczątko! — począł w duchu sam do siebie — co za prostota urocza, jaka niewinność cudna, jaka dziecinna szczerość! Żadna najwprawniejsza miejska zalotnica nie uczyniłaby takiego wrażenia, siląc się na nie, jak ta, która wcale nie myśli się podobać i idzie za instynktem natury! Adorable! — dorzucił wzdychając pan Teodor i dreszcz przebiegł po nim.
— Ale któż wie, co z tego kwiatka wyrośnie? — dodał. — Kto odgadnie w co się przemieni jej naiwność, prostota i ten wdzięk niewinności? — Spuścił głowę. — Nie potrzeba się dawać tej pokusie; byłbym niegodziwy, gdybym korzystał z nieopatrzności tego dziecięcia i zaufania rodziców. Wprawdzie mają mnie za starego, ale zostawują ją godzinami ze mną sam na sam, znajduję ją w ogrodzie, dziecko znudzone garnie się widocznie. — Uśmiechnął się do siebie. — Dowodzi mi, że nie jestem starym, no! przypuśćmy, żeby się jej głowina trochę zawróciła! Cóż dalej? Ale nie, nie, nie! Toby było szaleństwo; myśleć się o tem nawet nie godzi. Matka mi mówiła, że nie ma lat ośmnastu... to dziecko.
Otrząsłszy się z tych natrętnych myśli, pan Teodor powrócił do smutnego dworu swojego, w którym zaledwie para pokojów była dlań dostępną. Tu wisiały wszystkie całego życia pamiątki, które w drodze żywota pozbierały się i przypominały bolesne