Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Piękny pałacyk w Zamostowie, stał wpośród parku, utrzymywanego z wielkim smakiem i kosztem.Drzewa i kwiaty stanowiły jedyną zabawę i pociechę pięknej hrabiny, która wpośród nich tylko czuła się szczęśliwszą i weselszą. Stworzyła ona sobie z nich jakiś niby idealny świat, po za który rzadko się wychylała. Ogromny ogród ze staremi drzewami, ze stojącemi i drzemiącemi wody swemi, ze ścieżynkami krętemi, gubiącemi się wśród cienistych głębin, był najulubieńszą przechadzką pani. Nieustannie coś tu sadziła, obcinała, poprawiała, przerabiała, sprowadzając drzewa, przypatrując się ich wzrostowi, tworząc sobie jakiś sztuczny cel w życiu, które już żadnego nie miało.
Samotne życie wiodła hrabina Wanda. Mieszkała otoczona liczną dosyć, ale milczącą służbą, z jedną nie młodą i bardzo nie ładną towarzyszką, którą los najdziwniej jej narzucił. Panna Kornelia Salowska, była krewną Wandy, zwała się jej ciocią, ale że ten tytuł przykre na niej czynił wrażenie, zmieniła go na kuzynkę.
Panna Kornelia nigdy nie była ładną, nawet w roku piętnastym życia, gdy wszystkie kobiety mają chwilę wdzięku, jaki przynosi im rozkwit wiosenny. Z wiekiem, dochodziła bowiem do lat trzydziestu i siedmiu, panna Kornelia stała się przestraszająco brzydką. Twarz jej zwiędła od jakichś cierpień i zawodów, płeć zciemniała, znaczna część włosów znikła przedwcześnie, zostały jej tylko śliczna rączka biała, mała nóżka i kibić, z której szukała chluby, niezmiernie dbając o jej uwydatnienie, a naostatek żywe oczy czarne, w których mieszkał jakiś ogień niespokojny. Jak wszystkie nieszczęśliwe heroiny, panna Kornelia miała nienawiść do świata, ohydę ludzi, najgorsze wyobrażenie o mężczyznach; lubiła plotki, cieszyła się nieco biedą cudzą, naostatek hodowała koty, i haftowała na kanwie ogromne, olbrzymie dywany, które miały w jej przekonaniu nie ustępować gobelinom.
Pani hrabina wzięła ją do domu przez miłosierdzie nad jej osieroceniem, gdyż panna Salowska wprzódy mieszkała sama w małym dworku w miasteczku i przeklinała rodzinę, która, obawiając się jej złośliwości, domów jej swych otworzyć nie śmiała. Rzadko dwa charaktery mniej z sobą zgodne do wspólnego życia los sprzęga. Wanda była milczącą, smutną, poważną, patrzała na życie z łagodną rezygnacyą dobrowolnej męczennicy; Kornelia, gadatliwa, gniewna, zła, posądzająca, zgorzkniała, nadawała sobie pozór nieznośnej sekutnicy. Trzeba było anielskiej cierpliwości, aby z nią wyżyć i nie oburzyć się czasami. Wanda nauczyła się uśmiechać, słuchać bez niecierpliwości i zwolna tylko łagodzić rozjątrzenie kuzynki. Litując się nad nią, starała się uprzyjemnić jej życie wszelkiemi sposoby; było to wszakże prawie niepodobieństwem, gdyż panna Kornelia gwałtownie pragnęła wyjść za mąż, a znaleźć człowieka coby ją odważył się poślubić, zdawało się niepodobieństwem.
Nietylko znosić musiała Wanda przykre wybryki kuzynki i jej humory kwaśne, ale częstokroć wystąpienia jej wobec ludzi, co się stawało trudnem i kłopotliwem. Panna Kornelia bowiem z wielkiem upodobaniem popisywała się przed wszystkiemi ze swą ekscentrycznością, i zdziwione oczy hrabiny Wandy powstrzymać jej nawet nie mogły.
Dwie kobiety tak różnych temperamentów zostawione same sobie, gdyż gości z początku nie wielu bywało w Zamostowie, może dlatego wytrzymać mogły, że się tak charakterami od siebie oddalały. Wanda napróżno starała się nawrócić Kornelię na swoją spokojną, nieco fatalistyczną rezygnacyę; Kornelia zżymała się i niecierpliwiła na widok tego spokoju kuzynki, lecz ani do gniewu, ani do wybuchu chwilowego doprowadzić ją nie mogła. Niekiedy hrabinej twarz okrywał tylko purpurowy rumieniec, milczała czas jakiś patrząc w okno lub na podłogę i wracała do swego chłodu zwykłego.
— To kobieta z lodu i kamienia! — mówiła sobie panna Kornelia — nie ma serca, nie ma czucia, dobra jest, ale apatyczna, prawdziwie niewiem, jak dla niej ludzie szaleć mogli.
W rzeczy samej hrabina była ze wszech względów nieskończenie wyższą istotą, której taka panna Kornelia ani pojąć, ani ocenić nigdy nie mogła.
Rodzajem marszałka dworu był niejaki Wyżewski, niegdyś rejent i przyjaciel domu rodziców hrabiny Wandy, zubożały człowiek, przybity stratą całej rodziny i majątku, któremu Zamostów dawał przytułek od dawna. Poważnej postaci, siwy, prosto się zawsze trzymający, z sygnetem krwawnikowym na palcu, małomówny, smutny, rejent był nieposzlakowanej zacności człowiekiem i wielkiego serca. Jemu powierzoną była zwierzchność nad służbą, a nawet nad gospodarstwem. Milczący zwykle, na pozór zimny, trzymający się zdaleka, Wyżewski oddawał znakomite usługi pani Wandzie i był aniołem stróżem Zamostowa, jak ona go zwać zwykła. Należało do niego właściwie wszystko, wglądał w każdy kąt i obawiano się go niezmiernie. Panna Kornelia z wielu a różnych powodów cierpieć go nie mogła, lecz znosić musiała. Miał za to szacunek i wiarę u samej pani, dla której gotów był życie poświęcić. Nie on zresztą jeden we dworze żywił to uczucie dla hrabiny, miała ona tę władzę szczególną, którą niewiele kobiet posiada, że budziła przywiązanie dla siebie we wszystkich ją otaczających. Szanowali ją, nadskakiwali i każdy się miał za szczęśliwego, gdy mógł jej uczynić jaką przyjemność.
Była też hrabina dla całego swego dworu prawdziwą matką; oko jej umiało dostrzedz i odgadnąć łzę, niepokój, potrzebę każdą, a dłoń śpieszyła z chętną pomocą. Choć nie wahała się brudnego dziecięcia wieśniaczego wziąć na ręce, choć dla najmniejszych i najlichszych była pełną łagodności i dobroci, jej postać szlachetna, mowa powolna skąpa, ubiór wykwintny i smakowny, całe jej obejście się pańskie jakieś i trochę chłodne pozornie, nadawały jej — nazwisko arystokratki.
Szlachta uważała ją za zbyt wielką panią i czuła się w towarzystwie jej nieco obcą i zakłopotaną. Smutek rozlany na twarzy, milczenie, rozważne odzywanie się, odstręczały od niej wielu tych, co bliżej poznać jej nie mogli. Życie w Zamostowie płynęło bardzo spokojnie i jednostajnie; hrabina Wanda spędzała je na pielęgnowaniu kwiatów i ogrodu, na czytaniu książek i nut, które najczęściej parę razy przegrawszy odkładała na półkę, by ich więcej nie wziąć w rękę; na przechadzkach po parku i przejażdżkach po okolicy.
Tego dnia wiosny, gdy pan Zamorski wybrał się w odwiedziny do Zamostowa, hrabina Wanda była właśnie z książką w ogrodzie. Na turkot wózka, łaknąca gości i słuchaczów, panna Kornelia pospiesznie ścisnąwszy pasek na czarnej sukni i poprawiwszy loków przyprawnych à l’anglaise w zwierciedle, wybiegła co najrychlej do przybyłego, nie wiedząc nawet kto przyjechał.
Właśnie kamerdyner wprowadził do salonu pana dzierżawcę i prosił go o cierpliwości chwilę, gdy żwawa kuzynka wpadła szeleszcząc suknią na powitanie gościa. Zamorski był jej dobrze znajomy, lubiła go nawet, bo słuchać umiał i uśmiechał się zręcznie na każde dowcipne jej słówko; był więc na tej pustyni bardzo pożądanym.
— A! to pan — zawołała w progu zaraz — jakże się miewa kochany sąsiad, jak pani i córeczki. Co słychać u państwa i co szanowanego pana do nas sprowadza, bo, prawdę powiedziawszy, do naszych uroczystych nudów nikt się nie zgłasza z dobrej woli, chyba go interes zmusi! Nieprawdaż?
— A! pani dobrodziejko! — zaprotestował Zamorski z głębokim ukłonem — jakże można...
— Ale, prawda przedewszystkiem, mój panie Zamorski, tak! tak! Siadaj pan, proszę — szczebiotała panna Kornelia, rada, że się jej ktoś do rozmowy trafił — kuzynka zaraz nadejdzie z ogrodu, bo jej poszli dać znać, jeśli tylko się zbyt daleko gdzie z marzeniami nie zbłąkała! bo — dodała poufnie ciszej, z pewną złośliwością — my lubiemy marzyć jeszcze!
Zamorski milczał i słuchał; odwróciła zaraz rozmowę.
— Cóż u państwa słychać?
Dzierżawca się zamyślił.
— A, chyba tyle, że mamy miłego gościa, mojego dziedzica, zatem czas nam spływa przyjemniej.
— E! e! poczęła Kornelia — czyżeście państwo mu tak radzi? Stary, nudny kawaler, który młodego jeszcze chce udawać. Panny musi nudzić.
— Myśmy nie tak wybredni, pani dobrodziejko.
— Chyba — wrzuciła panna Kornelia; — mnie się wydał niesmacznym i w pretensyach.
Dzierżawca, któremu o dziedzicu nic złego mówić nie wypadało, spuścił oczy.
— Mnie się zdaje — szepnęła przysuwając się stara panna — że on się jeszcze gotów ożenić i że w tej myśli do kraju powrócił. Jak pan sądzi?
— Nic nie wiem i nie umiem wnioskować — rzekł ostrożnie Zamorski — bardzoby to być mogło.
— Ja panu więcej powiem — dodała, przelotny rzut oka obwodząc dokoła, jakby się lękała, ażeby ją nie podsłuchano — mnie się wszystko zdaje, że on kuzynkę Wandę ma na myśli.
Spojrzała w oczy dzierżawcy, który chwilę pomilczawszy, zdecydował się wreszcie bąknąć:
— Wie pani dobrodziejka, że... że toby bardzo być mogło.
— Widzisz pan, żem odgadła! ja mam dosyć bystre oko — dorzuciła panna Kornelia — ale to nie ma sensu dla tych co Wandę znają. Najprzód ona wcale za mąż iść nie myśli; powtóre, trudnoby się jej mężczyzna podobał, a...
— A i to nie jest dla nikogo tajemnicą — rzekł ośmielony Zamorski — że niegdyś się w hrabinie kochał, pono nie bez wzajemności, pan Krzysztof Pobóg, a — stara miłość.
— Tak! tak! słyszałam o tem, ale przestrzegam pana, że tu nazwiska tego wspominać nie wolno — poczęła żywo panna Kornelia. — Może i to dowodzi, że o nim nie zupełnie zapomniano, może iż do niego zachowało się w sercu żal, ale, to pewna, że ile razy przypadkiem napomknęłam o nim, zawsze się odwracała udając, że nie słyszy; ale mówmy lepiej o panu Teodorze. Zkadże mu ta myśl małżeństwa odezwała się tak późno.
— Nic pani o tem powiedzieć nie umiem — szepnął w kapelusz patrząc Zamorski — mnie się z niczem tak dalece nie zwierzał.
— A to zabawna rzecz będzie, konkury starego kawalera do młodej wdówki! — rozśmiała się panna Kornelia — nie trzebaby mu przeszkadzać, niechby wziął harbuza. Cha! cha! niechby się rozkochał do szaleństwa, toby było bardzo, bardzo zabawne! Na wsi musiemy się ratować choć takiemi dramatami, bo życie okrutnie nudne i jednostajne. To go tu Pan Bóg zesłał, prawdziwie, na pociechę naszą.
— Ja, jako wierny sługa szanownego mego dziedzica, żałowałbym go — dodał Zamorski.
— A! cóż mu się tam stanie — odparła Kornelia — w dwudziestu latach chłystki to sobie przynajmniej w łby strzelają, ale taki zawiędły kawaler...
I zaczęła się śmiać stara kuzynka, zacierając ręce. Właśnie wśród tak zajmująco rozpoczętej rozmowy, weszła powoli z ganku od ogrodu hrabina Wanda, ze zwykłą sobie powagą i spokojem.
Zamorski, który ją dosyć dawno nie widział, uderzony był, jakby po raz pierwszy, wdziękiem tej postaci, zachowującej cały urok młodości, spotęgowany tylko dojrzałością, która go posągowym, uroczystym oblała spokojem. Oczy jej i usta jak niegdyś w pierwszych latach, piętnował smutek i uśmiech ożenione z sobą melancholijnym, poetycznym twarzy wyrazem. Wanda chodziła zwykle czarno i bardzo skromnie ubrana, ale z niezmiernem staraniem i smakiem. Piękność jej, można powiedzieć, była składową częścią charakteru; chciała być piękną, nie będąc zalotną, czując, że taką stworzyła ją natura, że jej taką być kazała.
To staranie o siebie posuwała do drobnostek piękna hrabina, chociażby miała być sama z sobą, choćby nie przyjmowała nikogo oprócz służącej. Potrzebna jej była ta piękność zewnętrzna dla samej siebie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, instynkt ją prowadził, lecz ten był tak silnym, że się mu oprzeć nie umiała, ani chciała.
Zamorski powstał na widok tego zachwycającego zjawiska, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, jakie ona na nim, równie jak na innych, niemniej prozaicznych czyniła istotach. Kornelia wstała także z krzesełka żywo i trzpiotowato nad wiek.
— Jakżeśmy to dawno pana w Zamostowie nie widzieli — odezwała się piękna pani, podając śliczną białą rączkę panu dzierżawcy. — Kuzynka pewno panu powiedzieć musiała, jak my tu samotne jesteśmy... sąsiedzi o nas zapominają.
— Pani hrabino dobrodziejko — kłaniając się odparł jowialnie dzierżawca — ze mnie prostego hreczkosieja nie wielka pociecha. Człowiek stworzony do pracy, nie do salonu.
— Jedno się z drugiem godzi, panie Zamorski.
— W łaskawych oczach pani hrabiny — rzekł śmiejąc się dzierżawca.
Usiedli. Panna Kornelia rzuciwszy okiem szyderskiem na szlachcica, wyszła zaraz, gdyż do jej atrybucyi należały podwieczorki i herbata, a lubiła się rządzić w garderobie i po domu. W niedostatku rozmowy zadawalniała się nawet paplaniem ze służącemi, którzy nie bardzo jej jakoś słuchali i niezbyt szanowali.
Po krótkim wstępie, pragnąc czemś usprawiedliwić przybycie swoje, Zamorski począł mówić o jakimś wymarzonym interesie małej bardzo wagi. Szło o coś takiego, co wybornie sam pan rządca mógł, nie odwołując się do pani, rozwiązać; hrabina Wanda w kilku słowach zbyła się sprawy i rzecz była skończoną. Szlachcic jednak, grając rolę nadzwyczaj sumiennego człowieka, usiłował się wytłómaczyć z natrętności.
— Pani hrabina dobrodziejka raczy mi darować — rzekł cisnąc kapelusz w rękach — iż ją trudziłem taką bagatelą, ale nie chciałem bez jej wiedzy uczynić roku. W prawdzie łąki, których mi potrzeba, dostałbym może w lasach u pana Krzysztofa Poboga.
Tu spojrzał na hrabinę, której twarz okrył nagły rumieniec i wprędce niezwyczajna bladość; zwróciła oczy w stronę, usiłując odegrać obojętność; pan Zamorski mówił dalej.
— Ale z panem Krzysztofem, którego my nazywamy pustelnikiem, nadzwyczaj sprawa ciężka. Nie żeby to miał być zły człowiek, i owszem, ze wszech miar szanowny dziwak, ale do niego przystąpić niepodobna. Jak się raz zamknął na tym zamku ze starym sługą, ludzkie oko go prawie nie widziało. Od ludzi ucieka formalnie, zakazał kogokolwiek bądź przyjmować.
Hrabina, ochłonąwszy, zdawała się słuchać z pewną ciekawością nie przerywając wcale. Zamorski mówił uśmiechając się zwolna, jakby nie czuł, jakie czyni wrażenie i niczego się nie domyślał. Udawał dobrodusznego.
— A, już to, że o takiego drugiego oryginała trudno, to pewna — mówił Zamorski. — Całe dnie i tygodnie spędza czasem w lesie, śpi po budach, ale u swojego strzelca, kawałkiem chleba i wodą żyć gotów, byle głód zaspokoił, a zdaleka cień ludzki zobaczywszy, zmyka jak przestraszony.
Hrabina nie odzywała się ni słowa.
— Raz, przypadkiem zabłądziwszy — mówił dzierżawca — znalazłem się w lesie pod tym jego zameczkiem, w którym on mieszka. Ruina, powiadani pani hrabinie dobrodziejce, ruina dla puszczyków nie dla ludzi, dziura okropna. W koło gęstwina lasów nieprzebyta. Ja nie wiem jak ten człowiek tam sam lat tyle przeżyć może.
— Mnie się to tak dziwnem nie wydaje — przemówiła wreszcie hrabina Wanda — nawykł do tej samotności, i jeśli mu z tem dobrze...
— Zapewne; ale szkoda takiego człowieka — rzekł Zamorski — ci co go dawniej znali, odchwalić się nie mogą, i zdolności i charakteru, i serca pana Krzysztofa.
— Ruina majątkowa do tego musiała go przyprowadzić — cicho i w stronę patrząc z pewną obojętnością rzekła hrabina.
— Teraz-że dzięki Bogu Pobogowie z niej wyszli tryumfalnie — odezwał się Zamorski — pan Paweł odkupił cały majątek familijny; dorobił się bardzo szczęśliwie.
— Słyszałam o tem — wtrąciła hrabina — ale pan Paweł ma rodzinę i z bratem dzielić się nie poczuje się pewno w obowiązku.
— Przepraszam panią hrabinę — rzekł żywo Zamorski — wiem najpewniej, że oto w tych dniach pan Paweł się wdarł niemal gwałtem na zamek do brata, ażeby mu ofiarować pobyt w swych dobrach, gdzieby sobie życzył.
Hrabina spojrzała ciekawie i pytająco.
— No, i pan Krzysztof zburczał tylko podobno brata i nietylko nie przyjął ofiary, ale go odprawił ostro... ostro...
Wanda oczy spuściła, nie odpowiedziała nic.
— I mój pan dziedzic tam był także — śmiejąc się ciągnął dalej dzierżawca. No, z tym, że byli w przyjaźni dawniej, więc jako tako jeszcze poszło, rozmówili się podobno dosyć znośnie. Cóż po tem, człek ów jak był dziki tak został. Pan Teodor powiada, iż zauważył, że mu się drugi raz nawet tam dobić będzie trudno.
— Pan Teodor długo tam był? — spytała hrabina.
— Kilka godzin. Powróciwszy, taki był przejęty widokiem i tej ruiny i tego puszczyka, że nie mógł się przed nami o nim nagadać cały wieczór..
— Cóż mówił? — zapytała chłodno hrabina.
— A, opisywał nam wszystko, dobrowolne to spartańskie jego ubóstwo, chleb razowy, pootłukane talerze, stare sprzęty, zamek ciemny i smutny, starego sługę co tam z nim mieszka... gospodarstwo... psy.
Mówiąc, Zamorski wpatrywał się ciekawie w hrabinę, lecz z jej oczów spuszczonych i marmurowej fizyognomii nic już oprócz obojętności chłodnej wyczytać nie mógł. Zabierał się opowiadać dłużej jeszcze, gdy niespodzianie zmieniając rozmowę, pani Wanda zapytała go o żonę i dzieci.
Było to znakiem, aby ją nudzić zaprzestał, zmieszał się pan dzierżawca i grzecznie odpowiedziawszy krótko na pytanie, zamilkł. Zaczęto mówić o pogodzie, o wiośnie, o wszystkiem tem o czem się mówi, gdy się o niczem nie chce rozmawiać ważniejszem.
Podano herbatę, gość przeszedł do salonu, a tu zjawił się wyprostowany pan rejent, zawołany, jak się zdawało, aby pomógł bawić szanownego Zamorskiego. Urodzaje wiosenne, wyjście ozimin z pod śniegów, wschody jarzyny, wróżby urodzajów przyszłych wyszły na stół, hrabina zdawała się tem mocno zajmować. Panna Kornelia ziewała nieprzyzwoicie.
— Ale mój kochany panie sąsiedzie — rzekła w końcu zniecierpliwiona — przyjeżdżacie tak rzadko, iż moglibyście jadąc zrobić sobie prowizyą jakich takich nowinek, a nie prawić nam kobieciętom o łąkach, polach, zasiewach i innych tego rodzaju ekonomskich interesach. A dosyć-że już tego. Mów pan! chce się kto żenić? rozwodzi się kto? kocha? stara? umiera? kłóci?
— Ale ja jestem stary hreczkosiej — rzekł Zamorski.
— O tem słyszałam już i nie raz — rozśmiała się panna Kornelia — nie przeszkadza to panu być grzecznym, a grzeczność wymaga, abyś nas bawił, choćbyś miał kłamać.
Uśmiechnęła się hrabina.
— Przez kwadransik — wtrąciła Kornelia — gdym miała przyjemność rozmawiać sam na sam, tête-á-tête z panem Zamorskim, dobyłam tylko z niego jedną wiadomostkę ciekawą, że pan Teodor pono ma matrymonialne zamiary. W ogóle nieokreślone, bez celu, ale, że się chcę ożenić, aby miał kogoś, coby jego nieochybną pedogrę pielęgnował — to pewna.
— Pan Teodor? — spytała hrabina powoli — pan Teodor nie jest jeszcze tak stary.
— Daleko starszy, niż jego metryka — ciągnęła nielitościwa stara panna — żył prędko i zamaszysto i zapas lat swój wyszafował prędzej, niż drudzy. Mąż z niego będzie najnieznośniejszy w świecie, za to ręczyć mogę. Nie ma straszniejszych małżonków nad starych kawalerów.
— A stare panny? — pocichuteńku, patrząc na swój talerz, wybąknął nieśmiało, i jakby mimowolnie, milczący rejent, bo mu się to widocznie wyrwało bez wiedzy, aż się przestraszony obejrzał, posłyszawszy sam te wyrazy, w nadziei, iż może uszły ucha słuchaczów.
Ale wybuch nagły śmiechu przekonał go niestety, iż próżno sobie pochlebiał, że mu to ujdzie bezkarnie. Nie mogła się wstrzymać od śmiechu hrabina, rozśmiał się Zamorski, panna Kornelia śmiała się także, lecz mściwem okiem, gniewu pełnem rzuciła na rejenta. Było to jakby wypowiedzenie wojny nieubłaganej.
Epizod ten rozmowę sprowadził z toru, jakim się toczyła. Panna Kornelia obróciła w żart przymówkę, Zamorski bardzo zręcznie jakoś wplątał znów w opowiadanie swe pana Krzysztofa, lecz tym razem hrabina zwróciła oczy w inną stronę, zdawała się nie słuchać wcale i nie wmięszała się już ani słowem do rozmowy. Pod koniec jej nawet wstała od stolika i poszła coś obejrzeć w wazonikach, które ustawione były przed oknami. Zamorski zręcznie zaczął mówić o czem innem.
Gdy po herbacie pożegnał hrabinę i odprowadzony przez rejenta do ganku, znalazł się znowu na swej bryczce pan dzierżawca, począł rozbierać w myśli wszystkie szczegóły pobytu, rozmowy, wrażeń i wnioski z nich wyciągać, zdało mu się, iż mógł być spokojnym co do projektów pana Teodora.
— Tu on nic nie dokaże — rzekł w duchu — ta kobieta albo nikogo nie kocha, albo jeszcze zachowała miłość dla pana Krzysztofa. Gdyby ich do siebie zbliżyć, byłoby to prawdziwie, prawdziwie rozumnie, pięknie i uczciwie, a nie zaszkodziłoby dla bezpieczeństwa, bo... a nuż się kobieta znudzi, a nuż pan Teodor, kat go tam wie, znajdzie jaką zarosłą drożynę do jej serca. Hej — zawołał nagle, jakby myślą jakąś uderzony Zamorski do woźnicy — hej, słyszysz, zbocz-no tak, abyśmy do chaty Wilczka zajechać mogli, mam z nim coś do pomówienia!
Z Wilczkiem, który znajomości ani szukał, ani unikał, pan Zamorski, jako sąsiad spotykał się czasami, a był z nim, jak ze wszystkiemi, w doskonałej zgodzie i przyjaźni. Pochlebiał mu nawet, wedle swojego obyczaju, wynosząc wielce jego naturalny, zdrowy rozsądek. Wilczek miał ludzką naturę, bądź co bądź, pochlebstwo mu smakowało trochę, dobrodusznie Zamorskiego miał za prostego, a serdecznie poczciwego człowieka.
Rzadcy bywali goście u Wilczka, bo i on też w domu nie siadywał, częściej bywał w lesie i na granicach. Gdy bryczka gościńcem po nad Pobogowszczyzną idąc zatrzymała się i przed wrotkami wysiadł z niej pan Zamorski, przeciwko któremu pobiegł zawzięcie szczekając Grzmilas, a za Grzmilasem piękna Dosia i chłopiec, w chacie państwa Wilczków wszystko się zerwało na nogi. Stary tylko co był z lasu powrócił, poznał zaraz po koniach i po wzroście a postawie Zamorskiego i ochotnie ku niemu wyszedł sam. Grzmilasowi nakazano, aby się przyzwoicie znajdował, Dosia otworzyła wrotka i pan Zamorski witając ją uprzejmie, wszedł na łączkę przed chatą.
Wilczek stał też z odkrytą głową, wyszedłszy na gościa spotkanie. Dzierżawca podał mu rękę.
— Jakże się miewasz, szanowny sąsiedzie — odezwał się wesoło — kopę lat, kopę jakeśmy się nie widzieli.
— A no, prawda — odparł stary — ale co pan chce, wy pracujecie w polu, ja w lesie, ludzieśmy nie wolni, jak Bóg przykazał, w pocie czoła chleb razowy pożywamy. Każdy idzie swoją drogą, a drogi nasze rzadko się schodzą.
— Prawda! prawda! rozumny z was człek, panie Wilczek, rozmówić się z wami miło, — począł idąc ku chacie Zamorski — dlatego wracając z Zamostowa, a mijając wasz dworek...
— E! chałupę — poprawił Wilczek.
— Dom — rzekł Zamorski — zachciało mi się wstąpić, aby was zobaczyć.
— Bóg zapłać! — czemże jegomości mam przyjmować?
— Dobrem sercem — przerwał Zamorski — niczem więcej.
— Świeżuteńkie mleko! — rzekł Wilczek. — Dosiu, daj szklankę, to nie może zaszkodzić.
— A, proszę — ozwał się Zamorski i nie wchodząc do chaty usiadł na przyźbie, Wilczkowi, który stał, wskazując miejsce obok siebie.
Dosia zawinęła się żywo około mleka. Z za drzwi pokazała się blada twarz pani Wilczkowej i znikła.
— Bardzo sobie tu pięknie mieszkacie — ozwał się Zamorski oglądając do koła — dalipan, do zazdrości.
— W istocie, ani w raju by mi lepiej być nie mogło — począł patetycznie zawsze Wilczek. — Nie ma dnia i godziny żebym w duszy temu zacnemu człowiekowi nie dziękował, który mi tu dał przytułek. Tu mi się dopiero wieść poczęło, tu odetchnąłem i zasmakowałem w życiu. Niech mu Bóg po wsze czasy błogosławi.
— Zacny człowiek to prawda, ale że dziwak to dziwak — wtrącił dzierżawca.
— Dlaczego dziwak? — ofuknął Wilczek — albo on nie ma prawa drugich tak samo nazywać. Czyni co jego naturze przystało! Wszakci wszystkich pustelnikami robić nie myśli? toby było dopiero dziwactwo. Każdy ma swoje potrzeby i widzimisia.
— Tak — poprawił się Zamorski, biorąc mleko, które Dosia w szklance ogromnej na talerzu mu przyniosła, i uśmiechając się do pięknego dziewczęcia, masz waćpan słuszność, ale mi żal tego człowieka, bo się marnuje, a mógłby być pożytecznym.
— To trudno — rzekł Wilczek powoli — zapóźno to radzić.
— Ale ba — mówił Zamorski obejrzawszy się i sądząc, że go nikt oprócz Wilczka nie słucha, bo Dosia podawszy mleko, skryła się za zrąb ode drzwi — na toby była rada może.
— Jaka? — zapytał Wilczek.
— Znasz waćpan jego historyę? — rzekł Zamorski cicho.
— Piąte przez dziesiąte — przerwał stary — coś się słyszało, trochem się domyślał. Z bratem byli źle.
— E! to nic — mówił Zamorski zniżając głos. Pan Krzysztof się w młodości srodze kochał w pannie, którą potem wydali niemal gwałtem za hrabiego z Zamostowa.
— A no, to wiadomo.
— Otóż mu ta miłość pono odjęła ochotę do życia z ludźmi — kończył dzierżawca — ale cóż? Pan Bóg wypróbowawszy oboje, mógłby ich teraz zbliżyć ku sobie. Hrabina owdowiała, ten nie żonaty, hę? co waść myślisz, a tożby mogli się zejść znowu!
— Ale! ale! — niedowierzająco potrząsając głową, odezwał się Wilczek po namyśle — mnie się to nie widzi. Jak się raz taka złota nić urwie, mój panie drogi, już jej potem nie złatać. I po co? któż to tam wie czyby szczęście znaleźli oboje zgorzkniawszy, oboje się zmieniwszy, hę! hę!
Zamorski patrzał na starego, który mówiąc to, nagle sobie przypomniał ową wycieczkę pana Krzysztofa pod płot Zamostowskiego ogrodu i — uderzony tem wspomnieniem, spuścił głowę, uciął i umilkł.
Tak to przerwanie dziwaczne, było widocznym skutkiem myśli jakiejś wewnętrznej, która nagle przyszła Wilczkowi, iż dzierżawca to postrzegł i wtrącił:
— O czem żeś się to pan zamyślił tak, panie Wilczek?.
Leśniczy stał jak rażony z głową spuszczoną, nie chciał mówić, a nie wiedział jak się wytłómaczyć.
— E! to tam nic, nic, to ja tak sobie kombinuję — westchnął po chwili stary — kombinuję, a no, dziwne ludzkie sprawy, dziwne.
— Waćpan co go tak kochasz i w którym on ma zaufanie, pan co do niego masz łatwiejszy przystęp nad innych — począł dzierżawca — waćpan byś powinien mu to poddać przecie, aby chociaż szczęścia spróbował. Niechby wylazł trochę, choć gwałt sobie zadawszy, z tej leśnej skorupy. Będzie mu źle, któż broni do niej powrócić? A ja waćpanu powiem pod sekretem, między nami, że mi się zdaje, iż... — Tu się pochylił do Wilczka. — Mnie się zdaje, że w Zamostowie na niego czekają, hę?
Stary Wilczek zadumał się, ręką powiódł po czole, westchnął, obejrzał się. Zamorski wstał z przyźby właśnie i powoli począł iść ku wrotkom z panem Wilczkiem, zamyślonym głęboko.
— Osobliwszą mi to rzecz powiedzieliście — mruknął stary tak cicho, jakby się lękał sam siebie i własnego głosu — może gdyby sumienie dopuściło, i jabym mógł co do tego dodać nie mniej szczególnego, ale muszę milczeć. Niegodzi się, niegodzi.
Zamorski spojrzał ciekawie, leśniczy wstrząsnął tylko głową i powtórzył:
Niegodzi się.
Dopytywać nie śmiał dzierżawca, aby nie obudzać jakiegoś podejrzenia, obiecywał sobie drugim razem dobadać się więcej. Pożegnali się u wrót, pan Zamorski zdala stojącą Dosię salutował, siadł na bryczkę i odjechał.
Wilczek ręce powkładawszy w kapotę powracał do domu, gdy mu Dosia zapłoniona drogę zabiegła przed samemi drzwiami. Jakiś dziwny wyraz zmienił jej twarz zwykle spokojną i uśmiechającą się poważnie, zdawała się niemal rozgniewaną.
— Bóg widzi — zawołała do ojca — żem nie podsłuchiwała was, samo w uszy wpadło, ale cóż bo ten pan plótł? Co? oni naszego jegomości chcą żenić? czy co?
Wilczek spojrzał na dziecko i zdziwił się, tak Dosia była oburzoną i rozdrażnioną.
— A to piękna rzecz! — dodała żywo — piękna rzecz! A jemu to na co? Chcą go znowu wciągnąć tam, zkąd on musiał uciekać, tak mu dopiekło. Piękni ludzie! dobrzy przyjaciele! nieprawdaż tatku? I jeszcze się chcą wami do tego posługiwać? Zapewne!
Wilczek patrzał zdziwiony tem wystąpieniem.
— A tobież dziewucho, co do tego? — zapytał bez gniewu, ale seryo — hę?
— Jakto? a toć my go tu wszyscy kochamy, jak ojca — dodała Dosia — i pozwolemy na to, żeby mu kamień do szyi przywiązali tacy przyjaciele, jak oto ten.
Zkądże wiesz, że kamień? dziecko jakieś? — śmiał się dziwnie Wilczek — cóż tobie jest?
— Co? złości mnie biorą! — mówiła Dosia. — Zkąd taka nagła miłość dla naszego jegomości, zkąd ta opieka? Toć to wszystko nie daremne. Gdyby oni go kochali, mieli czas przecie wcześniej o nim pomyśleć.
— A co ty tam rozumiesz! — westchnął stary — ot, nie bałamuć lepiej i idź matce pomagaj. Po co tobie i nam mięszać się w te sprawy. Co nam do tego, co on z sobą pocznie?
Zawstydziła się nieco Dosia, fartuszek podniosła ku zapłonionej twarzy, popatrzyła na ojca, pokraśniała mocniej jeszcze, zamilkła, zawróciła się nagle i pierzchnęła w głąb’ chaty. Wilczek zadumany siadł na przyźbie i powoli zaczął swoją fajeczkę nakładać, ale czoło mu się pofałdowało i posmutniał dziwnie, a gdy Wilczkowa wieczerzę podała i Dosia przyszła mu o tem oznajmić, musiała trzy razy jedno powtórzyć i ojca w ramię trącić, nim ją posłyszał i zrozumiał.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.