Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Jest-to oddawna sprawdzonym pewnikiem, że częstokroć maleńcy ludzie, wielki wpływ na daleko pozornie większych od siebie wywierają. Czemu są winni ten skutek, czy natarczywości, czy zręczności, która bywa udziałem drobnych istot, czy jakiemuś nierozpoznanemu fenomenowi moralnemu, trudno wyrokować; to pewna, iż bohaterowie i potentaci często są pod rządem niewidocznych istot, a Molierami władają niekiedy kucharki.
Jedną z takich maluczkich, niepostrzeżonych postaci, na pozór bardzo skromnych i nie szukających blasku dla okrycia się nim w oczach tłumu, był dzierżawca pana Teodora w Zieleniewszczyźnie, niejaki pan Zamorski. Trzymał on w dzierżawie dobra te od lat kilkunastu i w końcu poczynał się już w nich prawie uważać za dziedzica. Człowieczek był niepozorny, zabiegliwy, czynny, pokorny, umiejący pochlebiać i śmiać się z tych, którym, jak się sam wyrażał, baki świecił.
Pan Teodor przez długi czas jeździł po świece szczęścia jakiegoś nieokreślonego szukając i nigdzie go znaleźć nie mogąc. Powrót do domu odkładał z roku na rok, mieszkał po stolicach, pieniędzy trwonił dużo, dochód mu nigdy nie wystarczał, rachunki się mnożyły; od dzierżawcy naprzód pożyczał ciągle, rosły więc ciężary, naostatek choć mimowoli postrzegł wędrowiec, że należało się we własnych interesach rozpatrzeć na miejscu. Wstręt miał do tego wielki pan Teodor; ale mus był i konieczność uregulowania tych nieszczęsnych rachunków. Zamorski nie bardzo sobie życzył przybycia dziedzica, lecz uniknąć rozprawy ostatecznej nie było podobna, i pan Teodor zjechał jednego niepięknego poranku do Zieleniewszczyzny.
Wydzierżawiając ją dziedzic nie spodziewał się wcale, ażeby za domem miał bawić tak długo; zamierzał wrócić najdalej za kilka miesięcy, za rok; czasem bywał już w drodze i coś go zatrzymywało zawsze, tak, że kilkanaście lat przeszły niepostrzeżone. Dom główny, starodawny dwór, był zupełnie wyekscypowany wraz z ogrodem; stary sługa familii, Olszak, który jeszcze dziadka pana Teodora pamiętał, rządził tu wszechwładnie. Przez lata tak długie, sam jeden siedząc, biedny starowina znudził się, skwaśniał, podupadł, zachorzał, a dwór pieczy jego powierzony, znacznie się też nadrujnował. Wracając więc przestraszony pan Teodor, zastał niemal pustkowie, gdzie się spodziewał rezydencyi wygodnej.
Zamorskiemu wyrzucać tego nie było można, bo dwór i co doń należało, całkowicie z pod jego władzy zostało wyjętem. Dawniej dosyć jeszcze rzeźwego Olszaka ze zdumieniem znalazł pan Teodor kaleką niemal, i, co gorzej, z nałogiem do konsolacyi spirytusowej. W pokojach panował nieład niewysłowiony, dach w wielu miejscach zaciekał wszetecznie, a że pokryć go na nowo nie zebrano się jakoś, a łatania niewiele pomagały, we wszystkich niemal pokojach stały miski, niecułki, balijki i rozmaite naczynia misternie porozstawiane. Wiele okien potłuczonych od gradu i różnych wypadków, o których niejasne chodziły podania, pozalepiano papierem i pozakładano błonami sosnowemi. W ganku wchodki pogniłe zastępowały cegły niezręcznie pokładzione, posadzki były pobutwiałe, sufity rysowały się, tynk opadał. Nawykłemu do porządku i komfortu za granicą, wydało się to panu Teodorowi przerażającem.
Olszak mu dowodził, że gdzie kilkanaście lat dziedzic nie zaglądał, inaczej być nie mogło, a może miał nieco słuszności.
Dzierżawca wprawdzie mieszkał, wedle umowy, na folwarku, lecz folwark przybrał teraz pozór dworu, a dwór wyglądał na dymissyonowanego. Tu przybudowano wiele, przyozdobiono, poobsadzano, powyklejano i było w nim, jeśli nie smakownie to bardzo przyzwoicie, a nadewszystko wygodnie, gdy we dworze u dziedzica w pierwszych dniach stęchlizna i ruina pobyt niemal niemożliwym czyniły. Piękny ów cienisty ogród starożytny, o który pan Teodor dbał tak bardzo, podobniejszym był do zdziczałego lasu, niż do ręką ludzką stworzonego ogrójca... Stare lipy, które wiatr poobalał gniły nietknięte, bo nikt nie miał prawa ani ochoty ich ruszyć.
Poczciwy, a nudny i niedołężny Olszak gderał, stękał, pił, łajał, skarżył się, przeklinał, ale się nie brał do niczego i był konserwatorem nieładu, który rósł co chwila. Oszczędzał skrzętnie złotówki, a szkody robił na tysiące. Był-to starowina zgryźliwy, lubiący narzekanie, potrzebujący walki do życia, szukał więc jej mięszając się nie w swoje rzeczy, gdyż siebie za rodzaj nadzorcy uważał i groził ciągle raportami do dziedzica. Zamorski śmiał się, ruszał ramionami, pozwalał gderać do syta, ale staremu nawzajem dokuczał o ile możności.
Gdy pan Teodor przyjechał, Olszak przez dni kilka tak mu głowę nabijał zbieranemi długo zażaleniami, iż w końcu ani się w nich rozpatrzyć, ani ich spamiętać było podobna. Wszystko to zbiło się jakiś chaos nierozwikłany, w którym kłębiły się czarne chmury, a w głąb’ ich żadne i najbystrzejsze wejrzenie sięgnąć nie mogło. Dziedzic więc dał za wygranę przeszłości, złożył wszystko na zgryźliwość zdziecinniałego sługi, znudził się i zakazał mu więcej mówić o tem.
W przystępie żalu Olszak podziękował za służbę, ale nazajutrz po trzeźwemu na nowo ją rozpoczął, zawsze z tym samym skutkiem. Nie zważano już na niego wcale.
Dzierżawca postępował sobie nadzwyczajnie zręcznie, chociaż na pozór w sposób nader prosty. Obrachowawszy zawczasu skutek skarg Olszaka, wcale nie przeszkadzał im, nie uniewinniał się, grał rolę człowieka spokojnego, czystego na sumieniu, a tymczasem na wszelki sposób starał się pozyskać pana Teodora, którego charakter i usposobienie więcej odgadł i przeniknął ze stosunków z nim niżby się po tak prostodusznej istocie spodziewać było można.
Zamorski, jak sam powiadał sobie, wysokiej nie odebrał edukacyi; wychowanie dokończył na sześcioklassowem gimnazyum, którego nauka wyśmienicie mu starczyła na potrzeby powszednie. Był-to człowiek mały, okrągły, wesołej i rumianej twarzy, na pozór bardzo otwarty i szczery, w istocie nadzwyczaj przebiegły. Podobał się wszystkim, wkraść się umiał w łaski każdego, w życiu był dogodny, wyrozumiały, przebaczający, a w towarzystwie wesół i pokorny. Powiatowe wielkości i ludzie wysokich stanowisk i wpływów, nie mieli hałaśliwszego nadeń adoratora. Lubił się uniżać, chętnie powtarzał, że jest małym dzierżawcą w dorobku, ustępował z drogi, dawał pierwszy krok każdemu, a to mu też serca jednało. Rósł tymczasem w pierze nieznacznie. Innym zostawiając polowanie na honory i znaczenie, sam zbierał pieniądze i robił sobie stosunki, tak, że mógł każdą sprawę albo groszem lub wpływami przeprowadzić po myśli. Gospodarz niezbyt uczony, pilnym był, a zobaczywszy u drugich coś lepszego, niż u siebie, chętnie się uczył i naśladował. W ten sposób powoli gospodarstwo u siebie postawił na tym stopniu, iż lepszego, a nadewszystko szczęśliwiej się wypłacającego nad nie, w całej okolicy nie było.
I w tem jednak skromny Zamorski nie szukał sławy, mówił o swych zabiegach wywyższając zawsze drugich i ustępując im z drogi. Ulubionem jego przysłowiem było: że pokorne cielę dwie matki ssie. Ssał w istocie więcej niż dwie, o których mówił, ssał kogo tylko mógł, ale ssając ściskał, całował, poił, ze łzami o miłości i poszanowaniu zapewniał. Szczęśliwym trałem dobrał sobie towarzyszkę życia, która po pierwszych latach nowicyatu umiała się zupełnie nagiąć do obyczajów i trybu postępowania mężowskiego. Dobra kobiecina, gościnna, wesoła, gospodarna, nie ubiegająca się o pierwsze miejsce w kościele, ani o zaćmienie ubiorem, lubianą była powszechnie. Chowała się, jak wąż do kątka, szanowała bardzo dostojne panie noszące koronki, brylanty i imiona świetne, a śmiała się z nich z mężem pocichu.
Całą pociechą jej życia, celem jego, było wychowanie dwóch córek, ładnych dziewcząt, żwawych, rozbudzonych, figlarnych, posiadających wszystkie przymioty ojca, ale nieskończenie wykształceńszych od rodziców i wzdychającego do świetnego losu. Liza i Misia o rok tylko jedna od drugiej różniące się wiekiem, miały guwernantki w domu, próbowały pensyi w mieście, z zapałem oddawały się francuzczyznie i muzyce, czytywały wiele i bez wyboru, i wyrosły na dwa aniołki wiejskie, niebezpieczne dla młodych zapaleńców i dla starych magnatów. Obie marzyły o miłości, ale... gotowe były nawet to marzenie poświęcić na ołtarzu rzeczywistości z milionem i tytułem...
Rodzice cieszyli się panienkami niewymownie, czasami zlekka prostując ich pojęcia i ochładzając morałami wybryki fantazyjne, ograniczające się na słowach, w ogóle jednak zostawiali im wiele swobody, mając wysokie wyobrażenie o instynkcie ich, rozumie i znajomości świata z książek zaczerpniętéj. Pan Zamorski w niemym zachwycie słuchał ich dowcipnego szczebiotania, a matka, choć niekiedy ruszała ramionami, dumną była ekscentrycznością miłą swych córek.
Liza, starsza o rok od siostry, miała i tę piękność, jaką na chwilę w życiu daje młodość każdej kobiecie, i niewysłowiony wdzięk trzpiotowatego dziecięcia, które jak ćma lata koło ognia, niechcąc rozumieć, że skrzydła popalić może. Nie kosztowało ją nic dowcipne słówko, dwuznacznik, zaczepka śmiała; zalotną była naiwnie, natarczywie, zabawnie. Wiek czynił ją niemal dzieckiem, wiele obiecującem, nie miała bowiem nad lat ośmnaście a matka, przez rachubę i do tego się jéj przyznawać nie dozwalała. Utrzymywała, że tylko tak nadzwyczaj jakoś prędko się rozwinęła. Ciekawa, ruchliwa, niezmordowana Liza, na swój wiek znała złych i dobrych rzeczy świata, aż do zbytku. Życie się jej przedstawiało jak bardzo zabawna rola do odegrania, w której miała za sobą ogromne szansy powodzenia: piękność, młodość, wdzięk, dowcip, wreszcie i rosnący majątek ojcowski wchodziły w rachubę.
Misia, o rok młodsza tylko, choć miała może więcej dowcipu niż siostra, daleko była skromniejszą na pozór, mniej się z nim popisywała, ale wejrzenie jej i słowa większą miały potęgę i silniejsze czyniły wrażenie. Liza opanowywała w pierwszej chwili, zawracała głowy komu chciała, chociaż się one później łatwo odwracały. Misi zapomnieć było trudno, zwłaszcza ci, co się do niej zbliżyli poufałej, pociągnięci się czuli urokiem, jaki na nich wywierała.
Liza i Misia obie były małego wzrostu, jak rodzice, zręczne, wdzięczne, rumiane, żywe, podobne do siebie, ale jeden typ różnie się w nich rozwinął: w starszej więcej miał promienistości, jeśli się tak wyrazić godzi, w młodszéj więcej skrytej siły. Oczy pierwszej strzelały i raziły blaskiem, drugiej dziwiły tajemniczym wyrazem. Twarzyczki ocienione włosami obfitemi, gdy się na nie patrzało z osobna, przypominały jedna drugą pokrewnym jakimś wyrazem, gdy były razem, stawały się zupełnie odmienne. Liza wyrzucała Misi jej bojaźliwość, Misia przerażona była często śmiałością zbyteczną siostry. Godziły się z sobą, kochały, a jednak dwa te charaktery w skrytym były antagonizmie.
Na tle domu zupełnie szlacheckiego, dostatniego ale niewykwintnego, dwie panienki dziwnie się trochę wydawały, jakby dwa hollenderskie tulipany wykwitłe na grzędzie wśród poczciwej kapusty. Dla nich na folwarku, w którym salon miał pułap belkami przyozdobiony, musiano postawić fortepian Bösendorfera, a do prostych sprzętów pana dzierżawcy przybywały codzień eleganckie fraszki, niezbędnie panienkom potrzebne. Obie one byłyby dom rodzicielski zupełnie przeistoczyły na swój sposób i przebrały go po europejsku; matka byłaby może nawet zgodziła się na to, ale ojciec, choć kochał córki, stanowczo się temu opierał.
— Z tego to nic nie będzie — mówił. — Jeszcze czego! jeszcze czego! aby mówiono, żem i ja na pana zachorował. Spuśćcie się na mnie, tak lepiej. Po was widać, żeście do czego innego stworzone, i że nikomu wstydu nie zrobicie, ale ja muszę zostać czem byłém, z tem mi lepiej. Jestem sobie skromnym panem dzierżawcą, którego wszyscy szanują, bo wiedzą, że się dorabia i ma coś w kieszeni, a ze zbytkiem jutroby zawitała jeśli nie golizna, to wątpliwość... mówiły: Ehe! Już i Zamorski pana udaje, będzie i on cienko śpiewał rychło... Tego ja niechcę i na to nie pozwolę. Nie, nie, nie.
Ściskał Lizę i Misię, kupował im co chciały, ale domu nie zmienił. Stara kanapa została przy dawnych swych prawach, panny się podąsały w kątku i zamilkły.
Przed przyjazdem pana Teodora, Zamorski mocno chodził zamyślony. Zwykł on był zawsze każdą czynność i krok w życiu naprzód rozbierać i ważyć. Stosunek z dziedzicem był dlań niezmiernéj doniosłości. Z listów znał charakter człowieka, ale domyśleć się, jak postąpi sobie przybywszy na powrót do kraju, nie umiał. Spodziewał się rachunkami go wykwitować i nabyć za mało co Zieleniewszczyznę; nadzieja ta jednak słabą była, bo majątki szły w górę, a wszystkie długi pana Teodora jeszcze połowy wartości rzeczywistej majątku nie dochodziły. Z niezmierną więc przebiegłością należało chodzić około znudzonego starego kawalera. Państwo Zamorscy wieczorem sam na sam odprawili naradę w tym przedmiocie.
Żona w podobnych razach służyła poczciwemu Zamorskiemu za partnera wygodnego do rozmysłów. Niekiedy zadawała mu do rozwiązywania trudności, które się jéj nastręczały, a jemuby samemu na myśl nie przyszły; czasem potakiwała i utwierdzała go w jego przekonaniach; zamiast mówić sam z sobą, rozmawiał z tą drugą połową swą... i wychodził po naradzie z nią najmocniéj przekonany, że to, na co się oboje godzili, dobrem być musiało. Pani Zamorska miała rozsądek zdrowy, spokój wielki i często była ostrożniejszą od męża, tak, że go mitygowała i poskramiała.
Gdy przyjazd dziedzica został oznajmiony, zamknęli się oboje państwo na cichą naradę tajemną, którą jednak ciekawa Liza mimowolnie przez trzpiotostwo podsłuchała.
— No, więc tedy przybywa! nieunikniona rzecz — rzekł mąż — nie ma rady.
— A niech jedzie, to cóż, czem prędzej, tem lepiej, raz przecie skończyć potrzeba.
— A pewnie, ale dopieroż to będzie robota... gdy zobaczy!
— Co zobaczy? u nas nie ma co widzieć, a we dworze? dobrze mu tak, dobrze — mówiła Zamorska robiąc spokojnie pończochę — gdyby był tego, z pozwoleniem, starego osła nie osadził we dworze, a nam go dał na mieszkanie, zastałby wszystko jak należy. Sam sobie winien. Posadził tu tego głupiego szpiega... otóż ma.
— Stary będzie na nas psy wieszał.
— Wcale się o to nie ma co troszczyć... Olszak się rozpił, będzie bredził trzy po trzy, znudzi go, i tyle. Nie ma się co obawiać. Cóż powie? co powie?
— Ale ba! — westchnął Zamorski — prawdą a Bogiem, cośby się tam znalazło z drobnych rzeczy, wszelako ja się o to nie boję. Bóg z nim, gorzej, że gdy sam tu przybędzie, może znaleźć sposób oczyszczenia majątku, i Zieleniewszczyzna się nam z rąk wyśliznie.
Jejmość milczała chwilę, patrząc na pończochę.
— Przed niewodem ryb nie trzeba łapać — rzekła po cichu. — Człek nie bardzo stary... znudzony... kawaler... mój jegomość, różne się rzeczy trafiają. Ja mam jakieś takie przeczucie, że my go sobie łatwo przychołubić potrafimy.
A ciszej dodała, jakby na próbę:
— A gdyby mu się która podobała!
To mówiąc, podniosła głowę i postrzegła, że Zamorski promieniał, śmiał się i do ręki jej skoczył, aby za tę myśl swą trafnie odgadniętą pocałować.
— Jak to my zawsze z tobą, moja duszko się zgadzamy — rzekł z uniesieniem. — Naprawdę, nie śmiałem sam z tem wystąpić, ale mi to ciągle po głowie chodziło. Prawda, że Liza ma lat...
— Co tam lata! kto te lata liczy — przerwała żywo pani Zamorska nie lubiąca podobnych rachunków. — On ma lat...
— A no, z pięćdziesiąt, ale słyszałem od tych, co go widzieli niedawno, że bardzo pięknie się zachował i wygląda młodo. Stary bałamut.
Jejmość ruszyła ramionami.
— Byle tylko pomieszkał tu, to mu Liza głowę zawróci — rzekła cicho — to tak, jak amen w pacierzu. Człowiek z wielkiego świata, ona do takich ma szczególny pociąg. Dla starego bałamuta takie dziewczę jak malina...
Spojrzeli po sobie.
— Ale by biedna Liza — począł mąż.
— Dlaczego ma być biedna! co znowu! Starego wodzić będzie jak zechce, toć to przecie dla kobiety, jeśli nie całe szczęście, to połowa większa. Człek majętny, z imieniem, ze stosunkami.
Poczęli oboje potrząsać głowami.
— Tylko mój jegomość — dodała matka — cicho, Lizie o tem ani wspominać, to przyjdzie samo... zobaczysz. Nabrałaby wstrętu gdyby jej narzucano, a sama, ręczę, że się zaraz weźmie do niego, i... że zbałamuci, to zbałamuci.
— Gdyby się z nią ożenił, a no, jabym na Zieleniewszczyźnie gospodarował, i na całe życie bylibyśmy spokojni. Przytem przez stosunki i Misia by lepiej za mąż wyjść mogła.
— Już dosyć, cicho! cicho! — oglądając się dokoła, odezwała pani i drut od pończochy położyła na ustach, wskazując na drzwi.
Ostrożność była w istocie potrzebną, ale zapóźną, Liza w tej chwili pierzchnęła po cichu od drzwi wysłuchawszy rozmowy, z główką zaognioną. Myśl macierzyńska przypadała jej do smaku; miała cel, miała zajęcie i w przyszłości świetny los, ku któremu godziła zawsze. Nietylko się jej to dziwnem nie zdało, ale nadzwyczaj trafnem i z rodzicielską troskliwością obmyślanem.
Zataiła przed Misią zdobytą podsłuchem tajemnicę.
Nadjechał pan Teodor. Pierwszych dni mało się pokazywał na folwarku, nie narzucano mu się wcale. Zamorscy czem mogli służyli, a potrzeba było czego i nieustannie, bo w starym dworze wszystkiego brakło. On sam chodził ciągle z miną wesołą, z pokorą dzierżawcy dla dziedzica, z czołem pogodą jaśniejącem niewinnego w sumieniu człowieka. Pan Teodor zrazu przybity, wprędce szukając rozrywki, sam począł chodzić po nią na folwark. Znalazły się panny w salonie, Liza występowała nie jak była zwykła, ale z jakąś sztuczną powagą i zabawną dystynkcyą dziecinną. Wpadła w oko panu Teodorowi, ale w pierwszych dniach zdawała się stronić od niego, była zimną. Dopiero bliżej go poznawszy, odważyła się wystąpić w charakterze sobie właściwym. Jej powolnie rozmarzająca trzpiotowatość zachwyciła starego kawalera, ale, mimo początkowej powagi, oblodził się z nią prawie jak z dzieckiem. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby się mógł jej latom ośmnastu ze swemi pięćdziesięcioma zalecać.
Rozbudziło go to tylko i... dziwnem stowarzyszeniem idei, wprowadziło na myśl ożenienia, ale z kimkolwiek bądź innym.
W ten sposób raz postanowiwszy żenić się, wpadł pan Teodor na myśl starania się o... hrabinę Wandę. Prostoduszny człowiek wyspowiadał się z tego sam na sam Przed Zamorskim. W pierwszej chwili dzierżawca, zręczny zawsze, myśli tej przyklasnął, znalazł ją bardzo właściwą, szczęśliwą, piękną, doskonałą, następnie począł różne podsuwać trudności i wątpliwości.
Żona przypuszczona do tajemnicy przestraszyła się też zrazu, lecz po naradzie oboje się uspokoili tém, iż hrabina Wanda, gdyby nawet za mąż wyjść miała, pewnieby sobie stosowniejszego drugiego męża, a nadewszystko młodszego znaleźć musiała.
Zamorski jednak nie zupełnie się tem zadowolnił.
— Jak ono jest to jest... człowiek zręczny i umiejący się kobietom podobać; djabeł nie śpi, trzeba tam kogo innego posunąć, i sparaliżować te głupie konkury. Liza nie umie się też do niego wziąć!
— O co to, bardzo przepraszam — przerwała żona — ja bacznie każdy krok jej uważam. Gdyby miała tę myśl, a pewno jej to do głowy nie przyszło, nie mogłaby rozumniej postępować. Dziewczyna ma takt i instynkt wrodzony, jak rzadko.
— Ale on ją ma za dziecko.
— To nic, tem lepiej; niech no się tylko rozpatrzy, rozmówi, nazwyczai, no... zobaczysz.
Następnych dni znalazły się rozmaite pozory wciągania pana Teodora, to na obiad, to na wieczerzę, na folwark. Liza i Misia bawiły starego kawalera, a starsza, którą bolało, że ją za dziecko uważał, popisała się przed nim z niektóremi czytanemi książkami, dowodzącemi okrutnej emancypacyi. Matka nie znając tych dzieł, nie mogła ocenić postępowania córki. Pan Teodor ogromne oczy otworzył, i raźniej poszła rozmowa, która go wielce ubawiła.
Mimo to, mówił sobie ciągle, że ma lat ośmnaście, a on pięćdziesiąt i coś, i że... mogłaby być jego córką. Nie przypuszczał więc nawet podobnego związku.
Omylili się oboje państwo Zamorscy na charakterze starego kawalera, w którym wielki udział brało lenistwo. Jakkolwiekby mu się uśmiechało wziąć tak śliczną, młodziuchną dziewczynę, obawiał się tego więcej, niż pragnął. Dreszcz go przechodził na myśl niepokoju, jakiby to szczęście wniosło z sobą do domu. Młodziuchną pani musiałaby się bawić, jeździć, trzpiotać; a staremu kawalerowi uśmiechał się już spokój domowy, cisza błoga i to szczęście bierne, które daje usunięcie się od walki i prądów gorętszych żywota.
Hrabina Wanda, która przeszła szkołę doświadczenia, była dlań ideałem; zdawało mu się, że i ona potrzebowała tylko odpoczynku i owej błogiej ciszy, pół-snu, pół-marzenia, dolce farniente wśród zbytku i miłych stosunków przyjacielskich.
Tego usposobienia w panu Teodorze, zręczni państwo Zamorscy wcale nie odgadli, nie mogła go też zgadnąć Liza, która w młodej główce wystawiała sobie, że stary człowiek żywą młodością będzie pragnął ubiegłą swą przypomnieć i zastąpić. Trzpiotała się więc i zamiast go pociągnąć ku sobie, bawiła, ale przestraszała...
Stary kawaler, pełen uwielbienia, drżał na myśl samą takiej towarzyszki z żywego srebra.
Zamorski nie zdradzając się wcale, gdy znowu mowa była o hrabinej Wandzie, rzucił tę myśl, że się w niej niegdyś kochał pan Krzysztof i że, któż wie, może on, mający pierwsze prawo do jej ręki, mógłby blizkiemu krewnemu mieć za złe, gdyby nie wspomniawszy mu nawet o swej myśli, nie starając się z nim rozmówić o tem, posunął się w konkury do wdowy. W ten sposób nieznacznie namówił go do odwiedzenia pustelnika w jego zamczysku. Sam zaś mieszkając o granicę, znalazł pozór jakiś sąsiedzki, do odwiedzenia hrabinej. Bywał on u niej za życia męża i po owdowieniu; odwiedziny więc nie mogły dziwić nikogo... Nie mówiąc o tem nic żonie, dobrawszy sobie bardzo zręcznie powód jakiś, z interesu wypływający, Zamorski włożył najlepszy frak, oblał się wódką kolońską, aby gospodarską woń, którą z sobą nosił odpędzić i jednego poobiedzia wyruszył, nastroiwszy bardzo poważne oblicze, do jaśnie wielmożnej hrabiny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.