Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Chata Wilczków stała na samym prawie skraju posiadłości pana Krzysztofa, którą w tej stronie opasywał najpiękniejszy las na pół sosnowy, w pół ze starych liściastych drzew złożony. Na granicy pozostawiane dęby olbrzymie pilnować się jej zdawały. Zaraz za niemi ciągnęła się łąka zielona, obrzucona gałęźmi zamiast płotu, które ją od napaści przechodzącego bydła broniły. Po nad rubieżą szła droga ubita, która niemal wszystkie sąsiednie wioski łączyła z najbliższem miasteczkiem.
Była też wybita i wyjeżdżona tak, że gdyby nie grunt nieco piaszczysty, mogłaby w mokry czas stać nieprzebytą. Po za nią już cudze widać było pola i na równinie w dali wioski, porozsiewane wśród pozostawionych gdzieniegdzie lasków, które świadczyły, iż przed laty jedna całą okolicę zalegała puszcza. Wrotka lekkie wiodły na drożynę, która przez łączkę kręcąc się biegła do chaty Wilczków, stojącej wpośród ogródka. Dworkiem jej nazwać było trudno, choć szlachcic pamiętał o ganeczku, i choć dwa słupki u drzwi postawił, aby się niemi od wieśniaczej chałupy odróżnić. Zresztą, była to z bierwion sosnowych porządnie dosyć w zaciosy związanych, zbudowana chata, z wysokim dachem słomą pokrytym, w którego dwu otworach widać było gospodarzące gołębie. Oprócz tego schronienia miały one osobne domostwo na słupie. Obok mała szopka z chrustu, służyła na dobytek pana Wilczka. Tu widać było wyprzężony wóz, pług, radło, brony i pod okapem poskładane różne gospodarskie sprzęty.
Ubogo, ale chędogo było przy chacie, i jak zwykle, pełno wszelakiego naczynia, z którem się gospodynie ukrywać nie widziały potrzeby. Para hładysz wisiała na kołkach płotu. Ceberki i niecułki schły na wolnem powietrzu. Trochę chust świeżo wypranych widać było na płotach także.
Nieco porządniejsza izba i alkierz po jednej stronie, po drugiej czeladna i śpiżarnia, z tyłu przybudówka na sypanki i przechowanie zapasów, całą chatę składały. Sień ją dzieliła na dwoje, a drugiemi drzwiami wychodziło się do ogródka, w którym siedziały warzywa na grzędach i trochę krzaków agrestu i malin, które sobie Wilczek przywiózł, osiedlając się z sąsiedztwa.
Właśnie pod wieczór siedział wąsaty leśniczy na przyzbie fajeczkę paląc, gdy żona jego, blada, zwiędłej, ale miłej twarzy kobieta, powróciła z ogrodu z fartuchem pełnym ziela i sierpem w ręku, zajrzała, zobaczyła go i odezwała się:
— A toś z powrotem?
— Tylko com się przywlókł — rzekł Wilczek — a co tam?
— Właśnieś zgadł, że coś jest! — odpowiedziała spierając się o drzwi pani Wilczkowa. — Z zamku przychodził chłopiec dowiadywać się o pana, nie wiesz gdzie jest? Trzy dni jak go już w domu nie było, nawet nocować nie przychodził. Stary Staszuk się niepokoi o niego.
Wilczek nic nie mówiąc głową kiwać zaczął, lecz nie zdawał się zdziwionym, co żonę naprowadziło na myśl, iż wiedzieć musiał o panu i o jego obrotach.
— Nie wiesz ty co o nim? — spytała.
Wilczek się obejrzał i westchnął.
Zaciekawiło to kobiecinę.
— Tożbyś mi powiedział! cóż to tam!
— Ale, ale, gadać i gadać! — począł Wilczek ze zwykłą swą powagą, sentencyonalnie, gdyż chętnie morały prawił i myśl swą wyrażał, nadając jej formy wyszukane. Miał się potroszę za filozofa.
— Ale, gadać? kiedy człowiek sam czego dobrze nie rozumie. Cóż gadać?
— Ale mu się nic nie stało? — powtórzyła niespokojnie kobieta. — Niechżeby też Bóg go uchował od wszelakiego nieszczęścia, a i nas z nim. Tyle spokoju i dobrego, co z nim; drugiego takiego człeka w świecie nie znaleźć.
— Oj, co to, prawda — rzekł Wilczek. — Święta prawda!
I westchnął głęboko i dłonią namuloną powiódł po twarzy, jakby z niej troskę chciał zetrzeć.
— Jużciż tam przedemną tajemnicy robić nie będziecie — dodała jejmość z pewnym rodzajem wymówki.
— Pewno, pewno, bo i nie ma z czem się taić — rzekł Wilczek. — Ot, cała sprawa, że jemu i nam już życie chcą ludzie zamącić. Dobrze było jak u Boga za piecem jemu i nam, to licho przyniosło brata pod bok, z którym się nie lubią, rodzonego naprzód, a potem ciotecznego. Już to wiem, że tam obaj u niego byli, bo tu jadąc o drogę pytali, a trudnoż nie pokazać. Zaczną go najeżdżać, nachodzić, to mu i zamek zbrzydnie i wszystko. Nie dla czego też trzy dni jak błędna owca po lesie się włóczy nieboraczysko, bo ja go szpiegowałem. Pierwszej nocy spał w budzie na Jaskrach, drugiej w szałasie na Pokotyniu, trzeciej w chałupie pustej na starej leśniczówce. Nawet nie wiem gdzie jadł, bo i do nas nie przychodził i do dworu nie zaglądał i niewiadomo też czyco z sobą wziął. Ja go już dawno takim nie widziałem. Ale co za dziw, kiedy człowiek rozbrat uczynił ze światem, a potem go napowrót poczną ciągnąć na Madejowe łoże, jak się nie ma bronić?
— A brat, cóż to za człowiek ten brat? — zapytała Wilczkowa, powoli rozpinając fartuch i składając zielę pod ścianą.
— To mi dopiero jejmość zadajesz pytanie? — rzekł marszcząc się Wilczek. — Brat? brat? albo to Kain nie był bratem? albo to wszyscy bracia do siebie podobni? Znają go tu i nie znają, dosyć, że kiedy nasz pan go nie lubi, to już źle, nie bez kozery.
— O! to pewnie! — potakiwała jejmość — zły znak, gdy człek dobry kogo nie znosi; a zkądże się wziął?
— Już od pół roku się okupił, na starej Pobogowszczyznie; teraz się wprowadzają, będą naszego męczyć, bo im to solą w oku, że w takiem ubóstwie żyć chce i na pustyni. A co komu do tego?
— I pewnie, kiedy mu z tem dobrze! — mówiła Wilczkowa.
— Oniby go pewnie chcieli między ludzi prowadzić — rzekł Wilczek z oburzeniem patetycznem — na to, aby go ludzie męczyli! Cóż to mu źle, gdzie on sobie sam panem i gdzie dni płyną jedne po drugich, jak krople wody podobne. Ale ze szczęściem ludzkiem, to tak — dodał Wilczek — że ono nigdy długo trwać nie może. Zestarzał już, niedadzą mu dokołatać do końca spokojnie.
— O! co prawda, to prawda — dorzuciła Wilczkowa, która mężowskie aforyzmy przyjmowała zawsze z uwielbieniem.
Stary, mówiąc, ręką i ruchami zwykł był słowom wyrazistości dodawać.
— Aj! ludzie, ludzie! — rzekł — od których i na pustynię się schroniwszy, jeszcze człek nie pewny.
Westchnęli chórem oboje.
— E! — rzekła Wilczkowa — ma on dosyć swojej woli, odkaraska się od nich, nie da sobie sobie praw dyktować.
— To go namęczą przynajmniej, a i tego żal.
— Pewnie żal — potwierdziła kobieta.
Wilczek głos zniżył.
— Już musieli mu dobrze dojeść — szepnął posyłając się nieco ku żonie — kiedy nieboraczysko pierwszy raz się zapomniał i po za granicę z lasów swoich się wywlókł, czego nigdy nierobił.
— Nie może być! nie może! — klaszcząc w ręce krzyknęła zdziwiona kobiecina.
— Alem ja na niego miał oko, słowo daję — dodał Wilczek — cały dzień go nie było w lesie, poszedł zaroślami ku Zamostowu.
Umilkli kiwając głowami.
— A po cóż mu tam było? — cicho spytała kobieta.
— Któż to może wiedzieć — rozumował Wilczek — ja sobie myślę tylko, że tak mu dogryźli, iż pamięć stracił, a błąkał się, już sam niewiedząc gdzie. Jakem tylko zobaczył, że po za granicę się wysunął, zmiarkowałem, że to już coś się niedobrego święci, poszedłem za nim zdaleka. Już ja jego chodzenie znam — dodał stary rękę podnosząc do góry — bo to trzeba wiedzieć też, że każdy człek inaczej chodzi, a nawet choćby i jeden, to od humoru będzie jednego dnia szedł inaczej, a drugiego odmiennie? Bywało, nasz pan to tak mierzonym krokiem idzie, jak zegarek, na nogi nie spojrzy, a nie potknie się, ani kroku przyśpieszy, ani zwolni, a tu naraz, myślałem, że go choroba napadła; wysforował się pędem do granicy, na samym skraju stanął wryty jakby mu co broniło iść dalej, potem, gdyby go co rzuciło, jak się kopnie, ledwiem zaroślami zdala za nim mógł podążyć. O! źle, myślę sobie.
— Boże miły, a cóż mu się to stać mogło! — zawołała Wilczkowa ręce załamując.
— No, tak go ci ludzie, od których odwykł, wymęczyli.
— Przecież z nami żył i gadał.
— Ale, moja jejmość — rzekł odwracając się Wilczek — z nami, to inna rzecz; z nami on był jak ze swemi. Choć pan z panów, ale szlachcica szanował jak brata i u nas mu było swobodnie. Tu mu głowę naklekotali pełną, co za dziw, że się zawróciła?
— No i cóż? i cóż? — zaczęła pytać Wilczkowa.
— Więc się kopnął ścieżką, jakby niewiedział sam dokąd aby iść, ale jak szedł? — mówił dalej leśniczy — to trzeba było widzieć! Nie wypadało mnie go szpiegować, a no litość brała, żeby mu się co złego nie stało. Nieprzymierzając i pies i ja niewiedzieliśmy jak za nim biedz. Kilkanaście kroków leci jakby go pędziło, jakby uciekał, aż stanie i wlecze się i omal nie zawróci, to znów leci.
— Na Boga, na Boga! jakże mi paniska żal — wtrąciła Wilczkowa.
— Co to mówić? spytaj, jak mnie było na to patrzając, pociłem się jak w łaźni. Manowcami się puścił, ale osobliwa rzecz, wiem pewnie, że kilkanaście lat za dom i las krokiem nie stąpił, a jak tu wczoraj był, darł się do Zamostowa. Jam aż z sił spadł, lecz com sobie pomyślał, a nuż mu się co stanie, sam jeden? wiecem się wlókł. Tedy na proszki tak przez werteby, krzaki, błoto, dobiliśmy się do Zamostowa, i trafili na ogród, który się łączy z lasem, a od niego tylko wysokim płotem jest oddzielony. Płot zobaczywszy, strach go jakiś ogarnął, stanął, patrzę, począł błądzić, stawał, zaglądał, oczy kilka razy przykładał do parkanu, jakby tam co wewnątrz chciał zobaczyć.
— Cóż mu było? — jęknęła kobieta — to do niego niepodobne.
— Pewno, że nie, ale tak przypadło nań. Chodził, chodził: jednym razem przylepił się do płotu, pochylił i jakby wrósł weń; patrzę, tylko drży, pies mu w oczy spogląda, szczeknął, ten go jak palnie... zaskowyczał i przypadł, a ten patrzy i patrzy. Zdjął z głowy nakrycie, jakby mu piekło, odprostował się, spuścił oczy i dopieroż namyśliwszy się, nazad, Ja za nim, ani go było zgonić, tak się darł, gdyby przestraszony, w dobre ćwierć godziny dobiłem się po nim do naszej granicy. Po takiej gońce byłem już pewny, że pójdzie spocząć do nas, a no, widzę go nie ma, pewnie na Pokotyniu...
— Niechże się Chrystus Pan i Matka Jego Najświętsza zlitują nad nim — ozwała się lękliwie kobiecina — oj ludziska, bo ludziska, co go tak męczą, niech im Bóg odpuści! takiego dobrego pana, co nigdy nikomu wody nie zamącił.
— Tsyt! — zawołał Wilczek — dać pokój gadaniu, aby kto nie słyszał; niech to będzie między nami, rozumie jejmość?
Kiwnęła głową Wilczkowa na znak, że dobrze zrozumiała i schyliła się ku zielu przyniesionemu, spostrzegłszy idącą ku chacie Dosię, która ulubioną krowę powoli idącą raczej prowadziła, niż pędziła.
Dosia pomimo swojego wiejskiego stroju kraśną była wdziękiem zdrowej i wybujałej młodości. Miło na nią spojrzeć było tak kształtnie wyrosła i tak instynktem piękną być umiała. Twarz jej poważna, zamyślona, prawie smutna, wzbudzała nawet w prostych ludziach jakieś poszanowanie i miała dla nich urok wyższości. Na czole dziewiczem mieszkała myśl i z siwych oczów tryskało bystre pojęcie. Ojciec, popatrzywszy na nią, uśmiechnął się z dumą rodzicielską.
Jak wszystkie mieszkanki lasów, wychowane w drzew cieniu, Dosia nie miała zbyt świeżych rumieńców, ani płci białej; opaloną była, nieco bladą, ale czerstwą i życia pełną. Strój ubogi ją okrywał. Na głowie powiązane bogate włosów orzechowych warkocze, przeplecione czerwoną tasiemką i okraszone kilkoma kwiatkami. Szyję otaczały korale i przy nich przywieszony krzyżyk i szkaplerze. Koszulę grubą opasywał gorsecik, a spódnica sukienna sięgała do kostek. Podpięty fartuch, w którym niosła też trawę, tworzył draperyą dokoła kibici nie zbyt smukłej, lecz gibkiej i zręcznej.
Na uśmiech ojca odpowiedziała Dosia półuśmiechem.
— Gdzieżeśto za płową tak daleko chodziła? — zapytała matka.
— E! bo mi się jejmościanka rozbujała — odpowiedziała Dosia — nie dobrze jej już było na wygonie, przeskoczyła płot i poszła w łąkę Tobiaszową.
— Bo też to jej wszystkim fantazyom dogadzacie — rzekł Wilczek — trzeba było dobrze skropić, żeby popamiętała.
— Ej, ojczulku — uśmiechnęła się Dosia — jabym serca nie miała. Poczciwe stworzenie, my się z nią kochamy, tylko tyle, żem jej nagadała dobrze.
— Myślisz, że cię zrozumiała? — spytał ojciec — toć to bydlę rozumu nie ma.
E! ma ono swój rozum, choćby nie taki, jak nasz — ozwała się Dosia potrząsając głową. — Zna ona matkę, mnie, was i Maćka. A czemu mnie i matki i was słucha, a Maćka nie ma za Boże stworzenie i czasem mu rogi pokazuje?
Wilczek słuchał córki z rozkoszą i napawał się widocznie nie tylko jej mową, ale dźwiękiem głosu.
Dziewczę obejrzało się do koła.
— Albo się ja mylę — rzekła — albo gościa mieć będziemy.
— Jakiego? — spytał ojciec.
— A kogożby jeśli nie jegomości pana naszego: widziałam go przed chwilą w okolicy, między drzewami się przechadzał, pewnie wstąpi.
Spojrzeli po sobie rodzice, dziewczę roztropne w tem wejrzeniu domyśliło się czegoś i zamilkło, jakby czekało na słowo, nikt się nieodezwał.
— Możeby co na podwieczorek dla niego przygotować! — dodała Dosia po chwili.
— Pewnie — mruknął Wilczek — ale cóż jest? bo może być głodny. Młode kartofle nie przekwitły, zwierzyny żadnej.
— Są jaja — wtrąciła matka — ser, masło, chleb świeży, a no i ta wódka, co dla niego umyślnie się trzyma.
— On tam nie wymyślny — rzekła Dosia — jak drudzy, będzie i nasz krupnik jadł nie krzywiąc się.
— Ta narada nie była jeszcze skończoną, gdy gończy pies pana Wilczka, któremu imię było Grzmilas zerwał się, nastawił uszy i szczekać począł. Był to najpewniejszy znak zbliżania się pana Krzysztofa, z którego nieodstępnym towarzyszem Hermesem byli w najnieprzyjaźniejszych stosunkach. Wprawdzie Wilczek umiał psu nakazać umiarkowanie i przy nim Grzmilas się nie porwał nigdy na Hermesa, a pan Krzysztof wejrzeniem jednem wyżła swego zmuszał do spokoju, lecz zaledwie od nich odwrócono oczy, powstawali cichaczem, sierść się im obu najeżała szczotką na grzbietach, oczy zachodziły krwią, po cichuteńku zaczynali obchodzić się w koło pokazując sobie zęby i dopiero interwencya obu panów mogła ich od pojedynku oderwać. Kilka razy spięli się byli na siebie i chwycili za karki, ale od tej pory Wilczek zamykał Grzmilasa do chlewka na czas pobytu pana, co nietylko, że nienawiści jego ku Hermesowi nie zmniejszyło, ale zdawało się ją do najwyższej podnosić potęgi. Niepoczciwy wyżeł czuł gdzie był nieprzyjaciel zamknięty, szedł zwykle pod chlewek, jeżył się, warczał, a że we wrotkach u dołu była dziura, którą nos Grzmilasa wyglądał, spotykali się warcząc przy tym otworze, choć sobie szkody uczynić nie mogli, Grzmilas szczekał i wył, Hermes warczał.
Szczekanie oznajmiło o panu Krzysztofie, który się w istocie u wrót pokazał, a Maciek zawołany poszedł Grzmilasa zamknąć do kozy, co się nie obeszło bez pisku i skarg na uciemiężenie. Wrotka się otworzyły, Dosia pierwsza pobiegła na spotkanie jegomości, Hermes skoczył ją witać. Ledwie się od niego obroniwszy, przyszła, wedle obyczaju, pocałować w rękę pana Krzysztofa. Podniósłszy oczy niemal się przelękła jego twarzy, tak była dziwnie zmienioną. Nigdy ona nie bywała wesołą, tym razem jednak niemal obłąkana boleść na niej wyrytą była.
Naiwne dziewczę nieumiejące ukryć swego wrażenia, aż załamało ręce.
— O mój panie drogi! — zawołała — czy pan czasem nie chory? czy panu co jest?
— Nic mi nie jest, moje dziecko — stłumionym głosem rzekł pan Krzysztof — w istocie zdrów bardzo się nie czuję, zmęczonym bardzo, parę dni włóczyłem się po lesie. Możem i głodny, sam nie wiem.
Dosia, wedle zwyczaju, wyciągnęła ręce po strzelbę i torbę, którą od niego odbierała. Krzysztof machinalnie je oddał dziewczynie, nie śmiejąc i spojrzeć na nią, bo mu wstyd było, że mu tak z twarzy czytała.
— A co pan by jadł? — zapytała.
— Co macie, co Bóg dał, wiesz, żem nie wybredny... wszystko jedno.
W tem Wilczek nadszedł, kłaniając się do kolan.
— Staszuk tu przysłał — rzekł po cichu, pokręcając wąsa — ztąd wiem, że jasny pan trzy dni już z domu, toby pewnie odpocząć trzeba, jeśli łaska do izby. Pierwsza zawsze dla pana wolna, bo my jej nigdy nie zajmujemy.
Zbliżyła się też z fartuchem przy ustach Wilczkowa kłaniając.
— Co pan każe? — spytała — niech pan dysponuje, z łaski pańskiej wszystko jest: chleb, ser, mleczywo, jaja, miód: możeby co zrobić?
— Co tam macie, pani Wilczkowa, co na pogotowiu, co chcecie — rzekł skłopotany tą troskliwością i po części nią rozczulony Krzysztof. — Pójdę, trochę odpocznę, bom w istocie dużo chodził... A któraż to godzina? — spytał nagle, jakby rozmiar czasu stracił. I jako mieszkaniec lasu, zamiast do zegarka sięgnąć, obrócił się w stronę słońca.
Słońce zachodziło i jaskrawe jego promienie przedzierały się dołem przez las przerzedzony.
— Pan ci u nas przenocować musi, to się rozumie — rzekł Wilczek.
Nic nie odpowiedział Krzysztof i wolnym krokiem poszedł zamyślony ku chacie, dokąd z nim cała rodzina zdążała. Dosia miała widać przywilej przyjmowania pana i dziwnie doń była śmiałą. Wyrosła z dziecka w jego oczach. Ona poprzedziła go do sionki, otwarła drzwi, wprowadziła do izby, którą pańską nazywano i fartuszkiem poczęła ścierać stół i stołki. W jednym kącie stał tapczan pokryty sianem i kilimkiem ze skórzaną poduszką. Na nim zwykle okryty burką sypiał pan Krzysztof; wszystko czego mógł potrzebować było dla niego przysposobione: karafka z wodą, szklanka, a w szafeczce drobne sprzęty i prosta stołu zastawa.
Dosia otworzyła okno, aby powietrze weszło; obejrzała się na okół, poprawiła stołek stojący krzywo, powiesiła strzelbę i torbę na ich miejscu, podsunęła słomiankę, na której w końcu łóżka zwykł był Hermes odpoczywać. Pan Krzysztof, który zawsze z nią wesoło rozmawiał i rozpytywał o jej gołębie i kurze gospodarstwo, teraz padł od razu na tapczan, podparł się łokciem i głowę spuścił jak nieprzytomny. Dosia była nadto roztropną, aby się domagać rozmowy, lecz wybiegła cała przestraszona do matki.
— Matuniu droga, panu coś jest, ja go nigdy jeszcze takim nie widziałam. Czyście to zważali, jaki posępny? Żeby uchowaj Boże nie choroba.
Matka nie chciała widać wtajemniczać dziecka i odpowiedziała krótko:
— Zakrzątniem-no się, aby go czem posilić, ot poprostu się zmęczył.
Dosia zakręciła głową, ale tuż obie poczęły ogień z pod popiołu dobywać i zwijać się około jadła. Wilczek pozostał u drzwi na zawołanie, lecz do pana Krzysztofa nie wszedł, czuł, że więcejby mu zawadził, niż go rozerwał. Trafny instynkt mu to wskazywał.
— Niech się wysapie powoli — mówił w duchu.
Przed ogniem między matką a córką półgłosem wszczął się spór o to, co gotować; obie chciały co było najlepszego w domu. Skończyło się jednak na pośpiesznej jajecznicy, chlebie, serze i miodzie.
Drewniana tacka, która tylko w uroczystych wypadkach występowała, dobytą została z szafy; obie kobiety ustawiły na niej wieczerzę. Dosia na rękę zarzuciła czystą serwetę, a że miała przywilej posługiwania panu Krzysztofowi, tryumfalnie wniosła tacę do izby.
Krzysztof jako był siadł na tapczan i podparł się na ręku, tak ze znużenia usnął, szmer go dopiero przebudził, otrząsł się i uśmiechnął do Dosi.
— Bodajże mnie com pana przebudziła! — szepnęło dziewczę — gdybym wiedziała...
— Dobrze się stało, owszem, moje dziecko, owszem — rzekł zbliżając się do stołu Krzysztof — głodny jestem... Bóg zapłać... na sen będzie czasu dosyć.
Dosia przysunęła stołek, pobiegła do szafeczki po sól i pieprz, zawinęła się jeszcze, jakby na zwykłą wyzywając rozmowę, ale otrzymała tylko uśmiech smutny w nagrodę i niechcąc być natrętną, wyszła zamyślona.
— Już wy sobie mówcie co chcecie — rzekła do matki — ja tam nie wiem co, ale jemu coś jest.
— A cóż ma być! da Bóg, choroby nie będzie, tylko tyle, że się stary zmęczył — rzekła matka.
— On to tam tak stary znowu nie jest — ujęła się Dosia — tyle że włosy stracił, a jemu z tem do twarzy. Zresztą, dalipan, żaden młody mi się tak pięknym nie wydaje, jak on — dodała i zarumieniła się za późno.
Matka się rozśmiała.
— Ot to dopiero! — szepnęła ruszając ramionami — co ty pleciesz pleciuchno.
Spuściła oczy Dosia zawstydzona i podniosła je żywo.
— A bo prawda! — potwierdziła — a co prawda to nie grzech.
Nie chciała snać matka przedłużać tej rozmowy, pokiwała głową i zamilkła.
Wilczkowi zdało się, że w czasie podwieczorku wnijść może, otworzył więc drzwi, wszedł i stanął przy progu.
Pan Krzysztof spojrzał jedząc, ale się nie odzywał długo.
— Cóż-to, Staszuk aż tu przysyłał pytać o mnie? — spytał wreszcie.
— A tak jest, proszę jaśnie pana, co za dziw, niespokojny był.
— A wyście co powiedzieli?
Wilczek się trochę namyślił.
— Cóż mogłem powiedzieć, ino, że nie wiedziałem o jaśnie panu więcej nad to, że w lesie być musi.
— Czyś mnie nie najrzał temi dniami? — dodał Krzysztof.
Wilczek kłamać nie chciał, miał tę cześć dla prawdy prostego człowieka, która mu fałszu wyrzec wzbraniała, rzekł więc tylko:
— Owszem, zdalam jaśnie pana parę razy widział, alem niechciał być natrętnym.
Krzysztof milczał spuściwszy oczy.
— Nie dziwuj się, mój przyjacielu — począł po namyśle — żeś mnie widział może latającego bez celu; od ludzi uciekałem, a ty wiesz zdawna, jak ja ich lubię. W tych dniach napadli mnie, aby mi popsuć moją pustelnię i odebrać spokój, który stanowi jedyne szczęście moje. Nie dziwuj się. Widziałeś nieraz spokojne mrowisko, niech je kto ruszy a dotknie, jaki to tam ruch powstaje. Tak się stało z duszą moją, trąconą obcą ręką; zburzyło się w niej wszystko.
Pan Krzysztof westchnął. Wilczek mu tylko zawtórował drugiem westchnieniem.
— To się rozumie — dodał skłopotany nie wiedząc co ma powiedzieć, a chcąc słowo wtrącić.
Wsparty na ręku, stary mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Co im z tego przyjdzie, że mnie chcą nieszczęśliwszym uczynić, niż jestem? nie rozumiem. Brat, który mnie długo nie znał, drugi, który mnie lat tyle nie widział. Jam już nie dla nich, oni nie dla mnie! Nie dadzą mi dokołatać spokojnie do końca tego utrapionego życia, wadzi im, żem do nich niepodobny, żem dobił do brzegu, gdy oni jeszcze na falach!
Ramionami poruszył. Wilczek słuchał z uwagą natężoną.
— Pan Paweł, słyszę, odkupił Pobogowszczyznę — odezwał się — piękny majątek.
— Niechże się nim cieszy i trzyma go, nie zazdroszczę mu; życzę wszelkiego dobra byle mi dali spokój — mówił Krzysztof.
— Wielki pan — dodał Wilczek.
— Tak, tak, na świniach się państwa dorobił — pogardliwie wtrącił Krzysztof — a drugi wrócił do domu gdy już mu wszelkie szaleństwa obrzydły. Dobry nawet człek, lecz lekki.
— Jaśnie pan mówi o panu Męczeńskim, pewnie?
— A tak.
— O tem też słyszałem, że po długich latach do Zieleniewszczyzny powrócił. Tam dzierżawę trzyma Zamorski, wiem, miał się już niemal za dziedzica, kłopot być musi z niespodzianego przybycia. Dobrze się im działo.
— Znasz dzierżawcę? — spytał jakby tylko dla utrzymania rozmowy Krzysztof.
— A któżby go nie znał? — mówił Wilczek.
— Jakiż to człek?
Wilczek chciał wystąpić z definicyą i zamyślił się nieco.
— Człek, jakby to powiedzieć? a no — rzekł — bardzo zły on nie jest, bardzo dobry też nie, czasem gotów i dobrze zrobić, gdy na humor mu przyjdzie i dopiec gdy się rozgniewa. Żona tam pono więcej znaczy, niż on sam. Córek mają dwie. Ludzie się już śmieją, a mówią, aby pan Męczeński tam pomieszkał, jedną pewnie za niego wydadzą. Dziewczęta piękne i sprytne, a choć to młode, a pan już podtuptany... dla majątku....
— Już o tem nawet mówią? — podchwycił pan Krzysztof żywiej — słyszeliście.
— No, zwyczajnie, ludzie sobie po ludzku rzeczy kombinują — ciągnął Wilczek — nie ma nic niepodobnego, wszystko to może być.
— Zdaje mi się, że pan Teodor wyżej patrzy — wtrącił Krzysztof.
— Ja też nic wiedzieć nie mogę, a powtarzam jaśnie panu słyszane. W niedzielę u kościoła szlachta sobie drwiła, to się słówko o uszy obiło.
Zamyślił się pan Krzysztof, a że rozmowa się przerwała, Wilczek, który postrzegł, że jeść przestał i do gawędki ochoty wielkiej nie miał, wysunął się pocichu. Dosia, która czatowała tylko na to, przybiegła zebrać resztki wieczerzy.
Stanęła u stolika.
— Coś pan mało jadł? — spytała — czy nie było do smaku?
— Owszem, moje dziecko, dziękuję ci, dobre to było, bo dobrem sercem dane, ale już jestem syt i mam dosyć.
— Niech-że pan sobie spocznie, ja już w domu z matką dopilnuję, aby hałasu żadnego nie było — mówiła sprzątając Dosia. — Woda jest, może okno zamknąć?
Szczebiotała tak, pan Krzysztof zdawał się prawie słyszeć, uśmiechał się dziewczęciu.
— Rób jak chcesz, wszystko jedno, dobrze, tak... co ci się podoba.
Dosia popatrzyła po pokoju.
— Hermesowi jeszcze muszę jeść przynieść, bo by się gotów na mnie pogniewać, jak na Grzmilasa, którego cierpieć nie może, a dotąd miałam u niego łaskę.
Hermes wstał posłyszawszy swe nazwisko i przyszedł się sam dziewczęciu przypomnieć.
Parę razy spojrzała na milczącego Krzysztofa Wilczkówna i dziwnie się jej wydał zmienionym, on co zazwyczaj wesoło z nią rozmawiał długo, i podżartowywać z niej lubił.
Po chwili powróciła z miską pełną mleka kwaśnego z chlebem, postawiła ją u komina, podniosła się, poprawiła włosy i popatrzywszy na pana, rzekła;
— Taki pan nam coś dziś nie swój, niechby spoczął.
— A gdzież spokój? — odparł smutnie pan Krzysztof — myślisz, że sen uspokaja? to chyba ciebie dziecko moje, która spokojnie usypiasz i tak po pracy... nam sen przynosi mary.
Westchnął.
— Spokój tylko tam, zkąd już nic nie poruszy...
Dosi się zrobiło smutno.
— Co to pan mówi — przerwała — a toć się nie godzi takiego spoczynku żądać.
— Czemu? komużem ja na ziemi potrzebny? — dodał jakby do siebie samego pan Krzysztof.
Nie odbierając odpowiedzi, spojrzał, Dosia fartuszkiem ocierała oczy, a dla ukrycia wrażenia schylała się po miskę. Łza ta cicha snać odbiła się w duszy jego, wstał żywo i z rozjaśnioną twarzą począł jak dawniej żartować.
— Kiedyż wesele? — zapytał.
— Czyje?
— Twoje, Dosiu.
— Chyba nie rychło — rzekła usta krzywiąc.
— Czy brak kawalera?
— Prędzej ochoty — odparła Dosia trochę nadąsana — już panu mówiłam, że od rodziców iść sobie nie życzę. A co mi po tem.
— Bo ci się jeszcze nie podobał żaden.
— Może — szepnęła Dosia zmierzywszy go oczyma — a no o tem i mówić nie ma co. Zawsze mnie pan tem prześladuje i zawsze jedno odpowiadam. Niech-no pan sobie spocznie.
Podsunęła słomiankę psu, zakręciła się parę razy po izbie; stołek przestawiła pod ścianę, karafkę umieściła w środku stołu, przymknęła okno, zabrała miskę, zbliżyła się do ręki pana Krzysztofa, pocałowała ją prędko i zarumieniona wybiegła.
Hermes wyciągnął się na słomiance. Stary pan stał długo w pośrodku izby zamyślony, patrzał w okno. Cisza była dokoła, wieczór wiosenny mrokiem okrywał las i pola.
— I tego nawet spokoju mi zazdroszczą — zawołał wzdychając. — Tu przynajmniej przeszłości zapomnieć mogę!! Precz mary! precz!... Widzieć więcej z nich nikogo nie chcę. Dosyć tej próby, ucieknę jeszcze głębiej w lasy. Przynieśli mi z sobą męczarnie... lecz od czegóż rozum i wola człowieka? Wstyd i hańba — mówił, przechadzając się po izbie — ja, ja com lat tyle nogą nie stąpił za granice tych lasów, wyrwałem się jak dzieciak, aby umarłą nadzieję zobaczyć, i serce mi biło, i ból mi serce ściskał i musiałem nadludzkim wysiłkiem władzę nad sobą odzyskiwać. Cóż pomyśli Wilczek, jeśli mnie widział oszalałego? Sam wstydzę się siebie. Napiłbym się z Lethy, choćby jej woda miała być trucizną. Wszystko jeszcze przytomne, jak wczoraj.
Tak marząc siadł pan Krzysztof walcząc z sobą na tapczanie, wsparł się na ręku i dumając na pół senny z razu, dał się owładnąć znużeniu, które go obaliło na łoże.
Trzy noce spędzone w gorączce na niewygodnych leśnych barłogach, uczyniły ten sen potrzebą taką, iż jak stał upadłszy ledwie na tapczan, usnął snem martwym i głębokim.
Wilczkowie pozamykali drzwi, stary pozostał na straży długo, nareszcie, gdy żadnego szelestu w izbie pańskiej długo słychać nie było, porozchodzili się wszyscy na spoczynek.
Dosia długo przed ogniem wsparta na rękach siedziała, aż ją matka do snu musiała napędzić.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.