Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   60   —

— Boże miły, a cóż mu się to stać mogło! — zawołała Wilczkowa ręce załamując.
— No, tak go ci ludzie, od których odwykł, wymęczyli.
— Przecież z nami żył i gadał.
— Ale, moja jejmość — rzekł odwracając się Wilczek — z nami, to inna rzecz; z nami on był jak ze swemi. Choć pan z panów, ale szlachcica szanował jak brata i u nas mu było swobodnie. Tu mu głowę naklekotali pełną, co za dziw, że się zawróciła?
— No i cóż? i cóż? — zaczęła pytać Wilczkowa.
— Więc się kopnął ścieżką, jakby niewiedział sam dokąd aby iść, ale jak szedł? — mówił dalej leśniczy — to trzeba było widzieć! Nie wypadało mnie go szpiegować, a no litość brała, żeby mu się co złego nie stało. Nieprzymierzając i pies i ja niewiedzieliśmy jak za nim biedz. Kilkanaście kroków leci jakby go pędziło, jakby uciekał, aż stanie i wlecze się i omal nie zawróci, to znów leci.
— Na Boga, na Boga! jakże mi paniska żal — wtrąciła Wilczkowa.
— Co to mówić? spytaj, jak mnie było na to patrzając, pociłem się jak w łaźni. Manowcami się puścił, ale osobliwa rzecz, wiem pewnie, że kilkanaście lat za dom i las krokiem nie stąpił, a jak tu wczoraj był, darł się do Zamostowa. Jam aż z sił spadł, lecz com sobie pomyślał, a nuż mu się co stanie, sam jeden? wiecem się wlókł. Tedy na proszki tak przez werteby, krzaki, błoto, dobiliśmy się do Zamostowa, i trafili na ogród, który się łączy z lasem, a od niego tylko wysokim płotem jest oddzielony. Płot zobaczywszy, strach go jakiś ogarnął, stanął, patrzę, począł błądzić, stawał, zaglądał, oczy kilka razy przykładał do parkanu, jakby tam co wewnątrz chciał zobaczyć.
— Cóż mu było? — jęknęła kobieta — to do niego niepodobne.
— Pewno, że nie, ale tak przypadło nań. Chodził, chodził: jednym razem przylepił się do płotu, po-