Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   62   —

kilkoma kwiatkami. Szyję otaczały korale i przy nich przywieszony krzyżyk i szkaplerze. Koszulę grubą opasywał gorsecik, a spódnica sukienna sięgała do kostek. Podpięty fartuch, w którym niosła też trawę, tworzył draperyą dokoła kibici nie zbyt smukłej, lecz gibkiej i zręcznej.
Na uśmiech ojca odpowiedziała Dosia półuśmiechem.
— Gdzieżeśto za płową tak daleko chodziła? — zapytała matka.
— E! bo mi się jejmościanka rozbujała — odpowiedziała Dosia — nie dobrze jej już było na wygonie, przeskoczyła płot i poszła w łąkę Tobiaszową.
— Bo też to jej wszystkim fantazyom dogadzacie — rzekł Wilczek — trzeba było dobrze skropić, żeby popamiętała.
— Ej, ojczulku — uśmiechnęła się Dosia — jabym serca nie miała. Poczciwe stworzenie, my się z nią kochamy, tylko tyle, żem jej nagadała dobrze.
— Myślisz, że cię zrozumiała? — spytał ojciec — toć to bydlę rozumu nie ma.
E! ma ono swój rozum, choćby nie taki, jak nasz — ozwała się Dosia potrząsając głową. — Zna ona matkę, mnie, was i Maćka. A czemu mnie i matki i was słucha, a Maćka nie ma za Boże stworzenie i czasem mu rogi pokazuje?
Wilczek słuchał córki z rozkoszą i napawał się widocznie nie tylko jej mową, ale dźwiękiem głosu.
Dziewczę obejrzało się do koła.
— Albo się ja mylę — rzekła — albo gościa mieć będziemy.
— Jakiego? — spytał ojciec.
— A kogożby jeśli nie jegomości pana naszego: widziałam go przed chwilą w okolicy, między drzewami się przechadzał, pewnie wstąpi.
Spojrzeli po sobie rodzice, dziewczę roztropne w tem wejrzeniu domyśliło się czegoś i zamilkło, jakby czekało na słowo, nikt się nieodezwał.