Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   64   —

bez pisku i skarg na uciemiężenie. Wrotka się otworzyły, Dosia pierwsza pobiegła na spotkanie jegomości, Hermes skoczył ją witać. Ledwie się od niego obroniwszy, przyszła, wedle obyczaju, pocałować w rękę pana Krzysztofa. Podniósłszy oczy niemal się przelękła jego twarzy, tak była dziwnie zmienioną. Nigdy ona nie bywała wesołą, tym razem jednak niemal obłąkana boleść na niej wyrytą była.
Naiwne dziewczę nieumiejące ukryć swego wrażenia, aż załamało ręce.
— O mój panie drogi! — zawołała — czy pan czasem nie chory? czy panu co jest?
— Nic mi nie jest, moje dziecko — stłumionym głosem rzekł pan Krzysztof — w istocie zdrów bardzo się nie czuję, zmęczonym bardzo, parę dni włóczyłem się po lesie. Możem i głodny, sam nie wiem.
Dosia, wedle zwyczaju, wyciągnęła ręce po strzelbę i torbę, którą od niego odbierała. Krzysztof machinalnie je oddał dziewczynie, nie śmiejąc i spojrzeć na nią, bo mu wstyd było, że mu tak z twarzy czytała.
— A co pan by jadł? — zapytała.
— Co macie, co Bóg dał, wiesz, żem nie wybredny... wszystko jedno.
W tem Wilczek nadszedł, kłaniając się do kolan.
— Staszuk tu przysłał — rzekł po cichu, pokręcając wąsa — ztąd wiem, że jasny pan trzy dni już z domu, toby pewnie odpocząć trzeba, jeśli łaska do izby. Pierwsza zawsze dla pana wolna, bo my jej nigdy nie zajmujemy.
Zbliżyła się też z fartuchem przy ustach Wilczkowa kłaniając.
— Co pan każe? — spytała — niech pan dysponuje, z łaski pańskiej wszystko jest: chleb, ser, mleczywo, jaja, miód: możeby co zrobić?
— Co tam macie, pani Wilczkowa, co na pogotowiu, co chcecie — rzekł skłopotany tą troskliwością i po części nią rozczulony Krzysztof. — Pójdę, trochę