Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   67   —

— Ot to dopiero! — szepnęła ruszając ramionami — co ty pleciesz pleciuchno.
Spuściła oczy Dosia zawstydzona i podniosła je żywo.
— A bo prawda! — potwierdziła — a co prawda to nie grzech.
Nie chciała snać matka przedłużać tej rozmowy, pokiwała głową i zamilkła.
Wilczkowi zdało się, że w czasie podwieczorku wnijść może, otworzył więc drzwi, wszedł i stanął przy progu.
Pan Krzysztof spojrzał jedząc, ale się nie odzywał długo.
— Cóż-to, Staszuk aż tu przysyłał pytać o mnie? — spytał wreszcie.
— A tak jest, proszę jaśnie pana, co za dziw, niespokojny był.
— A wyście co powiedzieli?
Wilczek się trochę namyślił.
— Cóż mogłem powiedzieć, ino, że nie wiedziałem o jaśnie panu więcej nad to, że w lesie być musi.
— Czyś mnie nie najrzał temi dniami? — dodał Krzysztof.
Wilczek kłamać nie chciał, miał tę cześć dla prawdy prostego człowieka, która mu fałszu wyrzec wzbraniała, rzekł więc tylko:
— Owszem, zdalam jaśnie pana parę razy widział, alem niechciał być natrętnym.
Krzysztof milczał spuściwszy oczy.
— Nie dziwuj się, mój przyjacielu — począł po namyśle — żeś mnie widział może latającego bez celu; od ludzi uciekałem, a ty wiesz zdawna, jak ja ich lubię. W tych dniach napadli mnie, aby mi popsuć moją pustelnię i odebrać spokój, który stanowi jedyne szczęście moje. Nie dziwuj się. Widziałeś nieraz spokojne mrowisko, niech je kto ruszy a dotknie, jaki to tam ruch powstaje. Tak się stało z duszą moją, trąconą obcą ręką; zburzyło się w niej wszystko.