Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   100   —

pustelnikami robić nie myśli? toby było dopiero dziwactwo. Każdy ma swoje potrzeby i widzimisia.
— Tak — poprawił się Zamorski, biorąc mleko, które Dosia w szklance ogromnej na talerzu mu przyniosła, i uśmiechając się do pięknego dziewczęcia, masz waćpan słuszność, ale mi żal tego człowieka, bo się marnuje, a mógłby być pożytecznym.
— To trudno — rzekł Wilczek powoli — zapóźno to radzić.
— Ale ba — mówił Zamorski obejrzawszy się i sądząc, że go nikt oprócz Wilczka nie słucha, bo Dosia podawszy mleko, skryła się za zrąb ode drzwi — na toby była rada może.
— Jaka? — zapytał Wilczek.
— Znasz waćpan jego historyę? — rzekł Zamorski cicho.
— Piąte przez dziesiąte — przerwał stary — coś się słyszało, trochem się domyślał. Z bratem byli źle.
— E! to nic — mówił Zamorski zniżając głos. Pan Krzysztof się w młodości srodze kochał w pannie, którą potem wydali niemal gwałtem za hrabiego z Zamostowa.
— A no, to wiadomo.
— Otóż mu ta miłość pono odjęła ochotę do życia z ludźmi — kończył dzierżawca — ale cóż? Pan Bóg wypróbowawszy oboje, mógłby ich teraz zbliżyć ku sobie. Hrabina owdowiała, ten nie żonaty, hę? co waść myślisz, a tożby mogli się zejść znowu!
— Ale! ale! — niedowierzająco potrząsając głową, odezwał się Wilczek po namyśle — mnie się to nie widzi. Jak się raz taka złota nić urwie, mój panie drogi, już jej potem nie złatać. I po co? któż to tam wie czyby szczęście znaleźli oboje zgorzkniawszy, oboje się zmieniwszy, hę! hę!
Zamorski patrzał na starego, który mówiąc to, nagle sobie przypomniał ową wycieczkę pana Krzysztofa pod płot Zamostowskiego ogrodu i — uderzony tem wspomnieniem, spuścił głowę, uciął i umilkł.