Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   108   —

ostatecznie nie podziałało to nań w ten sposób, jak się spodziewano.
Ten świat sielankowy nie był dlań jego światem; pan Teodor czegoś innego pragnął.
Po bytności w Zamostowie rozgorzał miłością starego kawalera dla hrabiny Wandy. To była idealna żona dla niego: piękna, poważna, urocza, arystokratyczna, znużona, jak on światem i z sercem ukołysanem po burzy.
Przyjęto pana Teodora bardzo dobrze i bardzo zimno; rachując się z sumieniem stary kawaler przekonał się, że zdobyć rękę i serce hrabiny było trudno. Cóż on jej przynosił z sobą? nic nad trochę dowcipu, sarkazmu i doświadczenia, które nie były tu żywiołem ani pożądanym, ani może nowym.
Powiedział więc sobie, opierając się na pewnych danych z życia wydobytych, że powinien był grając rolę obojętnego przyjaciela, stać się niezbędnym, uczynić koniecznym, choćby tylko jak od nudów lekarstwo.
Systematycznie więc przedsięwziął oblegać tę fortecę, nie śpiesząc ze szturmem, któryby go mógł od niej odpędzić na zawsze. Miłości udawać nie chciał, rachował na uwielbienie, szacunek i przyjaźń.
— Będę bywał — mówił w duchu — przyzwyczai się widywać mnie, starać się będę zabawiać ją, postaram się o kwiaty, zostanę bodaj ogrodnikiem, będę woził książki i nuty, zaprzęgę się do służby, któż wie? a mam czas!... przywiązanie powoli przyjść może.
To „mam czas“, nie bardzo było obmyślanem, gdyż w istocie, mimo starannego zachowania resztek młodości, na niedługo ich mogło starczyć panu Teodorowi.
Dwa razy w tydzień, jak febra, nieuchronnie zjawiać się postanowił w Zamostowie: panna Kornelia nawet go febrą po cichu przezwała, z czego zaledwie się uśmiechnęła hrabina, która pozostała nietylko