Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Wiosna w lesie jest cudniejszą jeszcze, niż na polach i górach; wiosna w głębinie puszcz to dopiero wiosna z całym swoim nieopisanym wdziękiem, niewysłowionemi uroki. Tu to przebudzenie do życia, po śnie kilkomiesięcznym objawia się jak gdyby natura budziła się po raz pierwszy, jakby narodziny wiosny były urodzinami świata. Śpieszy się wszystko, co ma w sobie jaki kiełek i nasionko żywota, pije słońce, chłonie ciepło, pożera powietrze i obwija się sukienkami z purpury, zieleni, złota... Jedne rośliny ledwie otworzywszy liście, puszczają z nich kwiat śpiesząc korzystać z wiosny, jak ludzie, którym najpilniej używać; drugie gospodarują skrzętnie budując wprzódy posłanie na gody; inne walczą z przeciwnościami, omijają przeszkody i wzbijają się ku górze, ku górze... Ta uroczystość wiosenna, której gra muzyka tysiąca ptaków, namiętnie zajętych wzruszeniem jednorocznych gniazd swoich, pełna jest wrzawy, ruchu, świetności i tajemnic. Któż przewidzi i odgadnie dlaczego to, co żyło wczoraj, dziś obumiera, czemu tam gdzie nie było życia, rozwija się ono tak bujnie i jakby z niczego, ptak na dzióbku przyniósł nasionko, puszek rzuciły wiatry, ziarnko przyżeglowało z wodą, i sierotka sama wśród obcych spełnia swą życia powinność. Taką wiosną, bujną, a wesołą kwitł mały wśród zarośli leśnych pagórek zielony, na którym sterczała dziwna ruina. Opodal widać było bór z mięszanych drzew gęsty, które miały czas wyrosnąć, gdy budowa, co niegdyś pilnowała okolicy, zniknęła, a to, co ją otaczało, zajęły gąszcze i krzewy. Boki gór całe zajmował las piętrzący się słupami jodeł, buków, lip i sosen, z pomiędzy których gdzieniegdzie zwieszała się wychylona wdzięcznie biało odziana brzoza smętna.
Na łysym pagórku widać było reszty starego zamku, zapomnianego teraz wśród lasów. Była to budowa odwieczna z kamieni wzniesiona, do której ścian mało co cegły użyto. Część znaczna jej waliła się powoli, lub poobalana leżała ruiną na stoku wzgórza. Zajmowała ona niegdyś przestrzeń dosyć znaczną, którą powoli krzewy sobie przywłaszczyły. Najmocniej pobudowana brama wjazdowa stała jeszcze, nawet do czasu pokryta, ale pustemi świeciła oknami. Wrót w niej nie było, i przez to ciemne przejście przychodzień mógł dostrzedz dziedziniec wewnętrzny tak samo zarosły dziko i opuszczony, jak całe owe zamczysko. W głębi tylko część dawniej mieszkalna, z gankiem, z rzeźbionemi odrzwiami, utrzymała się cało. Widać w niej było okna zaszklone małemi szybkami. Trzymał się tu wysoki dach pogarbiony i z jednego komina jego niebieskawy dymek unoszący się wolno w powietrze, zwiastował tu bytność człowieka... Przed gankiem kamiennym, stary pies ogromny, chudy, leżał na trawie pół uśpiony. Ptastwo pod dachu okapami świergotało swobodnie, cisza panowała do koła.
Niekiedy psisko podnosiło głowę, przysłuchiwało się chwilę i kładło znowu na spoczynek.
Ostatnie promienie słońca malowniczo ozłacały górną część murów, gdy dolna była już w cieniu od lasów i gór rzuconym. W tej chwili na ścieżce prowadzącej do zamku, ukazał się wolnym krokiem idący mężczyzna, za którym drugi pies zupełnie podobny do leżącego w dziedzińcu, szedł dosyć żwawo i wesoło. Warto się było temu zjawisku przypatrzeć, dziwnie dobranemu do pustki, dla której zdawało się stworzonem.
Mężczyzna był lat więcej pięćdziesięciu, olbrzymiego niemal wzrostu, kościsty i silnie zbudowany. Trzymał się prosto i sztywnie, szedł z głową dumnie podniesioną, zamyślony, czasem machinalnie pokręcając siwego wąsa, który z obu stron twarzy wychodził twardo i groźnie. Zmęczony zdjął czapkę lekką i głowę widać było w całej wspaniałości jej, gdyż rzeczywiście wyglądała pańsko i majestatycznie. Typ to był rysów szlachetnych, piękny jeszcze mimo wieku i zmarszczenia. Czoło przeorały dwa grube nieschodzące już z niego fałdy, wiek je wraz z czaszką niemal całą z włosów obnażył, świeciła jak kość słoniowa, a po bokach tylko puszek biały ją otaczał. Nos rzymski, suchy i kształtny spuszczał się nieco na wargę wąsem przysłoniętą; część spodnia twarzy była proporcyonalną i równie harmonijną jak całość tego męzkiego oblicza. Oczy oprawne pięknie, wypukłe, pomimo otaczających je zmarszczków, patrzały jeszcze śmiało, jasno i bystro. Wiek nie mógł zniszczyć tej piękności, której resztki obudzić mogły jeszcze podziwienie. Na twarzy panował wyraz smutku i dumy.
Ruch i postawa zdradzały w nim człowieka, co nawykł był i czuł, że się urodził, aby rozkazywać. Patrzał z góry; coś, jakby ironiczny uśmiech czasem zadrgał mu na wargach. Szedł i stawał i patrzał, a potem szedł znowu. Posłuszny pies oglądał się na pana i nie śmiał pośpieszyć naprzód, kroki swe mierząc do jego chodu.
Ubiór miał na sobie bardzo prosty, buty długie myśliwskie po kolana, kurtkę z grubego sukna szaraczkową, maleńką torebkę z siatki na ramieniu, dubeltówkę na pasku. Stalowy łańcuszek od zegarka wymykał się z pod zapiętej sukni, a z kieszeni wyglądała chustka. Po wydęciu drugiej poznać było łatwo, iż miał w niej książkę. Przy torbie utroczone trzy słomki świadczyły, że powracał z polowania, które mu się poszczęściło. Zwolna wszedłszy na pagórek, ciągle stając po troszę, nie śpiesząc się ani oglądając, wsunął się tak w ciemną bramę, w której gdzieś sowa spłoszona skrzydłami w górze zatrzepotała, a pies w górę zadarł głowę. Stary wyżeł w dziedzińcu zbudził się, wstał i strzepnąwszy śpieszył naprzeciwko pana.
Młody chciał go przywitać na pół drogi, ale nie przyjmując jego grzeczności, podbiegł stary do przybywającego, naszczekując radośnie i przysunął mu się do ręki, która go pogładziła. Z drugiej strony zazdrosny towarzysz dopominał się także o dowód łaski, i oba skacząc i szczekając wprowadzili tak idącego w dziedziniec.
Szczekanie obudziło znać we wnętrzu kogoś, bo słychać było stuknięcie drzwiami i na ganku ukazał się człeczek maleńki, w długiej kapocie, mniej więcej tego wieku co przybyły, równie łysy, ale rysów twarzy pospolitych i smutnych, a znudzonych.
— Staszuk! — odezwał się idący — weź dubeltówkę i torbę... słomki oddasz Katarzynie.
To mówiąc stanął pan i zdjął z ramienia strzelbę. Pod murem była stara ława kamienna, wyciągnął ręce i usiadł na niej.
Przybliżył się Staszuk witany serdecznie przez psa, na co jakoś nie bardzo zdawał się zważać, był bowiem widocznie w złym humorze, przyjął strzelbę, torbę, popatrzał na słomki i pokiwał głową tylko.
Z uśmiechem wpatrzył się weń przybyły.
— Wstydziłbyś się stary piecuchu — odezwał się głosem wesołym, ale nieco szyderskim — wiosna tak śliczna, wieczór tak piękny, a ty w zadusze siedzisz i kwasisz się.
Staszuk ruszył ramionami.
— Cóż mam bąki zbijać? siatkę wiążę.
— Odetchnąłbyś powietrzem zbijając bąki.
Machnął ręką Staszuk i w milczeniu zabrał się do domu, ale odwrócił się w pół drogi.
— Upiec słomkę?
Na to nie otrzymał odpowiedzi, przybyły sparł się na ręku i zadumał. Oba psy siadły przed nim. Młodszy zaczepiał starego, który nie miał ochoty do zabawy, patrzał jakby stęskniony na pana.
Wieczór był w istocie dziwnie piękny, spokojny i wesoły. Świergotanie ptastwa układającego się do noclegów, śpiewy słowików na gniazdach, nawet krakanie choralne żab w błotku za zamkiem, woń świeżo rozpuszczonych brzóz i młodych pączków lasu, napełniały powietrze jakiemś życiem, które i w człowieku budziło do niego ochotę. Stary zdawał się tego doznawać, słuchał, dumał, używał. Nie chciało mu się wnijść do domu, aby nie wychodzić z tego zaczarowanego koła, którym go opasywała natura.
Po chwili, w ganku ukazał się Staszuk z rękami w kieszeniach, z pewnym rodzajem politowania spoglądający na pana. Wyraz jego twarzy przypominał niańkę przypatrującą się zabawiającemu dziecku. Ale stary nie widział go, ani nań zważał.
Staszuk znikł wkrótce. Słońce zachodziło i za lasami już tylko świeciło jaskrawo; zamek, wzgórze, cały krajobraz okryły cienie wieczorne. Ucichły śpiewy i świergotania, oprócz żab i słowika.
Stary wstał zwolna i krokiem niepewnym skierował się ku gankowi.
Schodki pokruszone i wytarte wiodły do drzwi ogromnych sieni, których połowa tylko była otwarta. Sień sklepiona obszerna też, ale pusta, za całą ozdobę miała niegdyś zawieszoną u sklepienia latarnię bez szkła, pyłem okrytą. Kamienne schody z niej wiodły na pierwsze piętro. Starość ich dowodziła prostota budowy i ciasne rozmiary. Przybyły wchodził niepotrzebując patrzeć, machinalnie, jak człowiek nawykły do codziennego ich przebywania. U góry przy drzwiach pół już otwartych stał już Staszuk, czatujący na wracającego. Nie powiedzieli jednak do siebie ni słowa.
W przedpokoju sklepionym, jak wszystkie izby zamkowe, było widocznie gospodarstwo Staszuka, który tu miał stoliczek u okna, a w drugim końcu za wypłowiałym parawanem papierem okrytym — sprzęt, który chciał ukryć przed oczyma ludzkiemi. Jak tu, tak wszędzie znać było opuszczenie smutne. Drzwi ledwie się przymykały, podłoga pogniła świeciła dziurami. Okna okrywał pył oddawna nietknięty.
Za tą izbą następowała druga obszerniejsza znacznie z oknami na dwie strony i kominem ogromnym. Tu stary sprzęt rozsypany po kątach ginął w wieczornych mrokach. Niedobrane te resztki z dawnych wieków, godziły się z sobą tem tylko, że wszystkie były zużyte i stare. U jednego z okien widać było stolik z kilku książkami i na ścianach wisiały wysoko ciemne portrety w ramach czarnych i niepomiernych. Na kominie zegar poważny nieodzywał się już oddawna. Około niego para naczyń otłuczonych zdawała się przeznaczoną na kwiaty. I w tym pokoju nie zatrzymał się przybyły, przeszedł go zamyślony i skierował się na prawo przez drzwiczki ciasne, do sypialni.
Staszuk szedł za nim zwolna, gładząc łysinę.
W sypialni stało łóżko ubogie i skromne, stół i szafa, trochę przyborów myśliwskich rozwieszonych było na ścianach. Jedną z nich zajmowała stara szafa gdańska popsuta i na nowej już, ledwie ociosanej, nodze oparta.
Stare krzesło z poręczami wysokiemi czekało jakby na swego pana, który siadł, a pies przybyły z nim zbliżył się i głowę mu położył na kolanach.
Staszuk stanął jak wryty w progu. Nie musiało to być zwyczajnem, gdyż po chwili podniósłszy nań oczy, pan spytał:
— Czegóż ty chcesz odemnie, Staszuk?
Zmilczał nieco sługa, pogładził się po głowie, chrząknął.
— Czego ja chcę — rzekł — to pan tego nie lubi; a no, jakiś list jest.
— List? gdzież? jaki? — z niecierpliwością począł pan.
Staszuk mrucząc zbliżył się do stolika, podniósł okrywające go sukno i dobył kopertę, którą położył przed panem.
W pokoju był mrok, wziął ją w rękę niechętnie myśliwy, spojrzał i położył nierozpieczętowaną.
— Któż to przywiózł? — zapytał.
— A, posłaniec... czeka na odpowiedź — począł schrypłym głosem stary sługa — tylko co pan wyszedł w las, gdy przybył. Nie było go czem nakarmić, tom go spać położył.
— Świecy — odparł żywo nieodpowiadając nic pan i rozerwał kopertę, usiłując list dobyty choć o mroku przeczytać.
Staszuk tymczasem śpieszył po świecę, którą przyniósł, gdy list już był raczej odgadnięty, niż przeczytany. Myśliwy nasz chodził po ciasnej sypialni, wyszedł z niej do pierwszej izby i mierzył ją szerokiemi krokami. Czoło namarszczyło mu się mocniej jeszcze.
Sługa z rękami w tył założonemi ustawił się w progu i czekał.
— Posłaniec się dopomina o odpowiedź — rzekł po przestanku.
— Powiedz mu niech idzie do djabła! — wybuchnął stary — odpowiedzi żadnej nie będzie.
Nie ruszył się Staszuk, gładząc tylko żywiej po łysinie.
Gdy w przechadzce swej zwrócił się ku niemu twarzą pan, spojrzeli na siebie.
— Czego stoisz?
— A cóż, mam mu powiedzieć, ażeby szedł do djabła? hę?
I pomilczawszy dodał:
— A pięknie to będzie? Widział, że pan powrócił? Hę? Cóż ludzie pomyślą? że pan odpowiedzieć nie chce bratu? Po cóż się to zdało, żeby cały świat bajki sobie z tego plótł. I to trzeba, żebym ja głupi mądrego pana uczył, żeby odpisał dwa słowa, a ludziom się na pośmiewisko nie dawał. Po cóż to? po co?
Rękami zamachnął i umilkł.
Pan nań popatrzał i nie mówiąc nic poszedł do stolika. Staszuk mu przyniósł świecę. Szybko nakreślił słów kilka z widoczną niechęcią, i oddał je milczący. Sługa wyniósł się natychmiast, lecz nie zszedłszy ze schodów, powrócił przestraszony.
Zobaczywszy go, myśliwy, który się znowu przechadzał, stanął.
— Co się stało?
— A no, niedoczekał się pono odpowiedzi, i jedzie — krzyknął zdyszany Staszuk.
Na te słowa drgnął i ruszył się żywo myśliwy.
— Nie ma mnie w domu! rozumiesz!
— Nie może być, nie może być — począł Staszuk — czyż ja... (tu schylił mu się do kolan), czyż ja was mam prosić o to, abyście brata przyjęli? panie?
Spojrzał mu w oczy. Wtem gwar się wszczął w dziedzińcu; psy nie nawykłe do obcych, szczekały. W bramie ukazało się dwie postacie, niepewne, czy dalej iść mają. Staszuk nie słuchając odpowiedzi wybiegł ku nim. Psom nakazał milczenie i z wielką powagą począł się zbliżać ku bramie.
Oczekujący nań tutaj byli... pan i sługa. Pierwszy z nich po podróżnemu ubrany, nieco młodszy od myśliwego, podobnych do niego rysów, ale mniejszego wzrostu i twarzy zmęczonej i zwiędłej, z dziwnym wyrazem przypatrywał się miejscu, w którem się znajdował. Służący w liberyi z odkrytą głową zdawał się równie zdziwionym, widząc pana dobijającego się do takiej ruiny.
Staszuk skłonił się nizko, ale z miną zafrasowaną.
— Wszakże pan Krzysztof jest? — zawołał z niecierpliwością przybywający — prowadź mnie do niego.
Sługa oczyma wskazał na liberyę, jakby dawał do zrozumienia, że przy niej nie miał ochoty mówić obszerniej.
— Jest pan, ale trochę słaby — rzekł.
— Przecież mnie przyjąć może! — odezwał się postępując parę kroków naprzód przybyły. Odwrócił się do służącego i dodał:
— Wróć do powozu i tam czekaj. Tu nie ma dokąd zajechać.
Posłuszna liberya znikła w ciemnościach bramy, a stary sługa twarz zmienił, widocznie stał się swobodniejszym.
— Niech-no pan nie zapomina — szepnął — że z nim trzeba wiedzieć, jak gadać.
Przestroga ta przeszła jakby niesłyszana. Żywym krokiem śpieszył ku gankowi podróżny, ale do sieni wszedłszy, jakkolwiek nie miał ochoty do rozmowy, musiał go spytać o dalszą drogę.
— Na schody proszę — rzekł sucho Staszuk.
Zawahał się nieco z jakimś wstrętem przybyły, ale poszedł śpiesznym krokiem. Widać było, że się na odwagę zbierać musiał, i że mocno wzruszony dopełniał niechętnie, co mu się zdawało koniecznem. W progu izby, po której się przechadzał pan Krzysztof, stanął podróżny. Spojrzeli na siebie zdala, żaden z nich nie ważył się na słowo.
— Przybywam do ciebie — rzekł w końcu złamanym głosem od progu podróżny — przybywam jako brat podać ci rękę. Spodziewam się, że jej, ani mnie, nie odepchniesz.
Nastąpiło milczenie.
— Ani odepchnę, ani uścisnę — począł głosem podniesionym gospodarz — nie zapomniałem, że waćpan jesteś mi bratem, że ta pustka jest moim domem, w którym żadnemu gościowi nie odmawiam przyjęcia, ale i o tem nie zapomniałem też, iż nasze drogi od dawna się rozeszły, że jesteśmy braćmi z imienia, ale nie życiem, nie obyczajem, że ja jestem głową rodziny, i żem w waćpanu nie znalazł należnego mi posłuszeństwa.
Stojący w progu uśmiechnął się.
— Rozmówmy się raz po ludzku — rzekł postępując krok i oglądając się po izbie oświeconej brzaskiem wieczora z jednej strony, a blaskiem świeczki z drugiej.
— Słucham — wtrącił gospodarz poważnie.
— Zdaje mi się, że jestem w wieku, który uwalnia mnie od kurateli braterskiej, obaśmy pełnoletni.
— Tak, ale głowa rodziny jest nią dopóki żyje, z prawa i zwyczaju szlacheckiego należy się jej poszanowanie i posłuszeństwo, lub rodziny nie będzie — mówił Krzysztof.
— Poszanowanie, zgoda — rzekł przybyły — ale posłuszeństwo, nie. Na dowód, że się do obowiązków rodzinę łączących poczuwam, przybyłem tutaj.
— Po co? — przerwał gospodarz — aby mi spokój zamącić? Spodziewam się — dodał ironicznie — że nawrócić mnie nadziei waćpan nie masz, ani się uniewinnić nie spodziewasz. Obrałeś sobie drogę, jaką chciałeś, idziesz nią, nikt ci się nie sprzeciwia! Z Panem Bogiem! a mnie zostawcie gdzie jestem i jak jestem.
— Godziło się przecież choć spróbować — począł przybyły.
— Czego? — ofuknął prawie gniewnie brwi marszcząc gospodarz.
Rozmowa rozpoczęta z pewnem z obu stron pomiarkowaniem, przybierała niemal z każdem słowem ton coraz gwałtowniejszy. Bracia mieli jeden charakter. Starszy, pan Krzysztof, inaczej go tylko w sobie wyrobił, w gniewie jego nawet było coś poważnego i szlachetnego; u drugiego miał on pospolitszą daleko cechę i gminniejsze formy.
— Czego? — powtórzył gospodarz — czego próbować?
— Wyciągnąć was z tej pustki i wyleczyć z tego dziwactwa — odezwał się drugi.
Śmiech ironiczny, wymuszony, przerwał mu mowę; pan Krzysztof zdawał się wyrastać, tak się rozprostował i dumnie podniósł głowę.
— Waćpan, panie Pawle! leczyć mnie! waćpan mnie dawać nauki! a! to mi się podoba! — krzyknął, rękami biorąc się w boki.
— Dlaczegóż nie; młodsi starszych uczyć muszą, gdy starsi dziwaczą.
— Waćpan to zowiesz dziwactwem?
— A jakże to mam inaczej nazwać? jak? — począł Paweł — proszę pana brata nie gniewać się zawcześnie, a wysłuchać mnie raz cierpliwie.
Nie prosząc siadać brata, Krzysztof z pewnym rodzajem rezygnacyi rzucił się na krzesło przy stoliku, ręce sparł na nim i słuchać począł z ironicznym uśmiechem.
Paweł tak nieulękniony i niezrażony tem przyjęciem niegościnnem, postąpił kroków kilka naprzód, krzesło sobie przysunął, siadł na niem, obie ręce sparł na kolanach i pochyliwszy się ku bratu, mówił z pewnego rodzaju gorączką i pośpiechem.
— Z dawnych splendorów i wielkości naszej rodziny nie zostało nam nic, oprócz imienia i długów...
— Długi co do grosza spłaciłem! — zawołał dumnie Krzysztof.
— Tak, i nie zostało nam właśnie dlatego nic, żeś waćpan płacił i to, czego nie należało płacić lichwiarzom.
— To jest waćpana zdanie, coś z szlachcica przerobił się na... plebejusza i robigrosza — krzyknął Krzysztof — dla was pieniądz wszystkiem, dla mnie honor. Szlachcie płaciłem za rodziców do grosza, aby łajdaki znały cośmy za ludzie i czuły różnicę, jaka jest, była i będzie między nami. O cześć niepokalaną imienia mi szło, dlatego ostatnią zdjąłem koszulę, straciłem wszystko, ale mi nikt nie powie, że na mnie szeląg stracił. Jeśli w tem była lichwa i podłość, co od nas wyciągano, tem gorzej dla tych, co nas ograbili; myśmy czyści.
— Tak, i goli — rzekł szydersko Paweł.
— Tak — przerwał Krzysztof — i wy gołemi być nie umieliście, dlategoście woleli się zaszargać.
— Wolałem pracować — odparł Paweł — i dorobiłem się pracą, a waćpan wolałeś próżnować i mrzesz z głodu w tej pustce.
Krzysztof słysząc to ruszył ramionami.
— Któż to waćpanu powiedział, że ja mrę z głodu, i kto go prosił, abyś mnie ratował? Ja ani rady, ani ratunku nie potrzebuję. Żyję tu szczęśliwy, swobodny, zachowawszy godność moją, gdy waćpan coś świniami, bydłem, łojem i słoniną handlował, masz miliony, o które ja nie dbam, i na które... pluję.
Oczy czarne pana Pawła błysnęły gniewem, podskoczył na krześle.
— Tak! tak! nie kryję się z tem: handlowałem świniami, bydłem, słoniną, jeździłem na wózku sam sobie furmaniąc, spałem nieraz w chlewie, ocierałem się o najbrudniejszych ludzi, skąpiłem sobie i od gęby odrywałem, dlaczego? aby być niezależnym, aby rozkazywać i tych co mną gardzili widzieć czapkujących mi.
Pan Krzysztof prychnął szydersko, nie odpowiadając nic, zdjął z nad stolika zawieszoną nad nim fajeczkę krótką, nałożył ją brzydkim tytoniem i palić zaczął spokojnie. Paweł na chwilę zamilkł, gospodarz powagę swa odzyskał, gniew go odszedł; był spokojny.
— Wolałeś więc waćpan być, z pozwoleniem, świniopasem, niż szlachcicem... na zdrowie! ja wolałem być godnym moich przodków i zamknąć się w tej ciszy lasów; nie ma między nami nic wspólnego; niewidzieliśmy się kilkanaście lat, cóż to znowu za fantazya waćpanu przyszła ścigać mnie tutaj?
— Litość! — zawołał Paweł.
— Co? litość? nademną? — oburzony porwał się Krzysztof stukając pięścią o stół — i ty mi to śmiesz mówić! Litość, nademną! Ale ja — ja jestem cobym się mógł nad tobą litować, coś starą tarczę Pobogów zwalał w błocie, coś się ożenił z...
— Ani słowa przeciw mojej żonie!
— Mieszczanka jest, kupcówna jakaś; ożeniłeś się dla grosza, tak, jak pracowałeś dla grosza, tak jak wszystko święciłeś dla grosza... Dla niego stałeś się żydem, faktorem, handlarzem. Nie znam cię za brata.
— No? nie jest-że to szał z obłąkaniem? — odparł ręce na piersiach zakładając i wpatrując się w brata, Paweł.
— Pytam się ciebie jeszcze raz, czego chcesz odemnie? — rzekł Krzysztof.
— Chcę cię ztąd wyciągnąć! słuchaj, żal mi cię — począł Paweł — tak jest. Nie obrażę się z ust twoich najniemilszemi wyrazy. Miarkuj się sam. Przyczyniż to blasku tarczy twéj, że się na cały świat gniewasz; zakopałeś się na puszczy, nic nie robisz i za życia dobrowolnem samobójstwem ze społeczeństwa się wyłączasz.
— Tak! — wybuchnął Krzysztof — bo wasze społeczeństwo zgniłe, obłąkane, zatrute, nie jest mnie godnem, bo ja w niem ani z niem wyżyćbym nie mógł; bo między mną a niem, tak jak między mną a tobą, nie ma i nie może być stosunku żadnego.
To mówiąc, podniósł się jakby natchniony, rzucając fajkę o stół. Rozbiła się na nim w kawałki.
— Ty to zowiesz społeczeństwem — krzyknął — to gromada bydła, to stado zwierząt, co idzie na paszę razem i od wilka się broni wspólnie, ale się bije rogami, gdy niebezpieczeństwo przechodzi. Z tej kupy, którą wiąże interes, zwietrzało, uciekło co było szlachetniejszem i lepszem. Zaparliście się wszystkich tradycyj przeszłości i okłamaliście je potwarzą; mówicie o postępie, a idziecie wstecz do bydląt!! Przyznam się, że wolę głodem mrzeć, niż iść z wami razem jeść trawę. Mylę się — dodał — wy jecie jak Lukullus, mieszkacie jak sybaryci, używacie życia i nadużywacie, w tem wasz jedyny cel, to wasza jedyna dążność. Dajcież mi umrzeć anachoretą umiejącym pogardzać tą strawą, tym zbytkiem, temi rozkoszami i położyć się w grób sercem bijącem ku wielkim czynom i wielkim rzeczom, wiernym mej krwi, rodowi, imieniowi i idei.
Paweł się rozśmiał.
— Choć drukować! dalipan — zawołał — ślicznie deklamujesz; ale to są słowa puste. My bydło... niech tak będzie, a ty jesteś trup; wolę być żywem bydlęciem, niż umarłym człowiekiem.
— Na zdrowie! — odparł siadając Krzysztof, podparł się na ręku i patrzał w okno — kończ waćpan — dodał — słucham.
Na to wezwanie Paweł nie odpowiedział, wstał z krzesła zadumany i począł się po izbie przechadzać.
— Nie ma sposobu z tobą mówić, ani się zrozumieć — dokończył po przestanku. — Sądziłem, że lata zmieniły twój sposób widzenia rzeczy i ostudziły cię trochę. Znajduję cię takim, z pozwoleniem, szaleńcem, jak gdyśmy się rozstawali. Ubolewam, płaczę, rozpaczam, abym mógł nawrócić...
— Toś sobie był powinien z góry powiedzieć — spokojniej wtrącił Krzysztof — waćpan się mogłeś mienić i zmieniać wedle potrzeby i stosownie do ludzi, z którymi żyć chciałeś; ja mogłem pozostać sobą, bom żył z pustynią, lasem, Bogiem, sumieniem, ciszą i smutkiem moim. Budziłem się z tą samą myślą, z którą się kładłem, wierny jej i prosząc Boga, abym się jej nie sprzeniewierzył. Powiedz-że mi, dlaczego ja nie szedłem ciebie nawracać, a dlaczego ty przychodzisz z tem do mnie?
— O! to ci łatwo wytłómaczę — zawołał Paweł — bo mimo wzgardy, odepchnięcia, milczenia, czułem się bratem twoim, bo mi w sercu miłość i pamięć została, a tyś był dumnym trupem bez przywiązania do nikogo i wyparłeś się mnie dla tego, że inną poszedłem drogą.
Krzysztof spojrzał nań z niewysłowionym wyrazem ironii, gniewu i ciekawości.
— Wyrzecz-że się tej słabostki — rzekł cicho — wam ludziom praktycznym i rozumnym miłość nie przystoi; my to trupy kochamy tylko, wy handlarze powinniście nic oprócz grosza nie kochać.
Paweł ruszył ramionami; zdawał się rozpaczać już o dalszej rozmowie, chwycił za kapelusz, ale go położył natychmiast.
— Nie — rzekł spokojniej — my z sobą mówić ani się rozumieć nie możemy. To rzecz daremna; więc pozwól, jako brat starszy i głowa domu, abym ci się po kilkunastu leciech wyspowiadał z tego, com zrobił, jakie jest położenie moje. Wiem o tem, żeś się tak dobrowolnie odciął od świata, iż nie pozwalasz sobie nikomu powiedzieć nic o tem, co się na nim dzieje. Jestem pewny, że o mnie, o mojej rodzinie, oprócz tego com ci gwałtem narzucił do wiadomości, nic wiedzieć nie możesz.
— Nie ciekawym! nie chcę! Co mnie obchodzą dzieci nowego świata, do którego ja nie należę. Idźcie swą drogą, a mnie moją zostawcie.
— Gwałtu ci nikt nie zada — odparł Paweł siadając znowu — ale nie zgrzeszysz słuchając.
Krzysztof zamilczał.
— Wiesz, jakeśmy się rozstali — mówił Paweł — ty sobie zostawiłeś tę pustkę z kawałkiem lasu, ja małą sumkę, jaka po opłaceniu długów uratowaną została. Powtarzam ci, gdyby nie twoja dobroduszność i duma, mnie i tobie byłoby po wiosce zostało. Lichwiarze ograbili nas.
— O tem proszę zamilczeć — wtrącił Krzysztof.
— Milczę — mówił Paweł — zgoda. Tyś się zakopał w życiu konteplacyjnem, ja poszedłem świniami handlować. Moją żonę poznałem w małem miasteczku, była córką handlarza jak ja; podobała mi się, ożeniłem.
— Z posagiem — rzekł Krzysztof.
— Posag nie przeszkodził, ale mniej po niej wziąłem, niż sądzisz i nie żeniłem się z nią dla samego posagu, ale żeby pracować we dwoje.
— Ślicznie! wybornie — rozśmiał się Krzysztof — wnuk wojewody, syn kasztelana, człowiek, w którego rodzinie są buławy i laski, wziął prostą dziewczynę, pierwszą z brzega!! Z wodza stałeś się ciurem. Chciałem cię oddać do wojska.
— Wiesz, żem do niego powołania nie miał — mówił Paweł cierpliwie — na męczennika też, jak ty, nie czułem się stworzony. Praca mi się poszczęściła, dorobiłem się znacznego majątku, przyjeżdżam ci oznajmić, żem odkupił Pobogowszczyznę, Zebrzany, Złotowo i Wolę...
Spojrzał nań; Krzysztof się podniósł bledniejąc. Pawłowi uśmiech przebiegł po ustach.
— Tak jest, na świniach dorobiłem się praojcowskiej siedziby; odkupiłem, co ofiarność ich i nieopatrzność strwoniła. Czy i to masz mi za złe?
— Winszuję waćpanu — zimno z ukłonem ceremonialnym, rzekł Krzysztof, są ceny, za które najdroższy skarb za drogi. Bardzo winszuję, trzeba będzie stu lat, aby waćpanu zapomniano, w jaki sposób do tego majątku przyszedłeś!
— W jaki? pracą! — wybuchnął Paweł — pracą.
— A! waćpan to nazywasz pracą! — śmiał się gospodarz. — Handel nie jest pracą, jest umalowanem oszukaństwem i lichwą.
— Co za pojęcia!
— Dosyć tego — wtrącił Krzysztof — wam się zdaje przesądem i ciemnotą, że nam prawo broniło mierzyć łokciem i kwartą. To było święte prawo, to było prawo moralne, rycerzowi i człowiekowi poświęcenia, zdobywać grosz w ten sposób nie godziło się, z olbrzyma stawał się karłem, z pana sługą, z czystego brudnym, myśmy rzucali pieniądze dla ciżby, ale się po nie nie schylali, myśmy się umieli obejść bez grosza, bez łoża, bez sukni; chodzić w łachmanach królewskich i być panami w łachmanach. Dla nas wielkość nie zawisła ani w złocie, ani w dostatku; wy tego narzędzia potrzebujecie do podniesienia się, bo o swej sile dźwignąć się nie możecie.
— Deklamacye — rzekł obojętnie Paweł — deklamacye, mam syna dwunastoletniego i córkę dziesięcioletnią.
— I wychowujesz oboje na ludzi praktycznych — syknął Krzysztof — to naturalne, syn niech kiszkami baraniemi handluje, a córkę uczcie, aby w sklepiku zasiadła i umiała doń ściągać ludek Boży. Macie miliony, ale to mało, trzeba więcej, zawsze więcej, więcej coraz, gromadźcie, kapitalizujcie, drzyjcie skóry z biednych ludzi, śmiejcie się z głupich.
Przerwał nagle i zbliżywszy się do stołu, wysunął szufladę, Paweł sądząc, że z niej coś dobędzie, czekał, lecz omylił się; dostał z niej pan Krzysztof nową fajkę, którą sobie nakładać począł, i siadł, aby ją zapalić.
W ciągu tej rozmowy, wieczór nadszedł ciemny, noc prawie, mrok zaległ sklepioną izbę, oświeconą jedną świeczką łojową. Paweł ochłonąwszy i hamując się miał dalszą rozpocząć rozmowę, gdy w progu zjawił się Staszuk.
— Dano do stołu! — odezwał się gładząc wedle zwyczaju głowę — dano do stołu!
Krzysztof spojrzał zdziwiony razem i nieco gniewny.
— Nie śmiem pana brata prosić na moją wieczerzę, bardzo skromna.
— Ja świniami handlując — rzekł Paweł — do wszystkiego przywykłem.
— A więc, proszę ze Staszukiem na wieczerzę, bo ja dziś nic jeść nie będę, najadłem się już dosyć. — Wskazał ręką na drzwi! — Proszę! bardzo proszę. Nie jestem głodny.
— Nie chcesz usiąść nawet ze mną?
— Wcale nie, lecz jeść nie mogę, a zostać sam z sobą pragnę. Staszuk zaprowadzi do stołu.
Zawahał się pan Paweł, lecz namyśliwszy, wyszedł z pokoju.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.