Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

Staszuk ruszył ramionam.
— Cóż mam bąki zbijać? siatkę wiążę.
— Odetchnąłbyś powietrzem zbijając bąki.
Machnął ręką Staszuk i w milczeniu zabrał się do domu, ale odwrócił się w pół drogi.
— Upiec słomkę?
Na to nie otrzymał odpowiedzi, przybyły sparł się na ręku i zadumał. Oba psy siadły przed nim. Młodszy zaczepiał starego, który nie miał ochoty do zabawy, patrzał jakby stęskniony na pana.
Wieczór był w istocie dziwnie piękny, spokojny i wesoły. Świergotanie ptastwa układającego się do noclegów, śpiewy słowików na gniazdach, nawet krakanie choralne żab w błotku za zamkiem, woń świeżo rozpuszczonych brzóz i młodych pączków lasu, napełniały powietrze jakiemś życiem, które i w człowieku budziło do niego ochotę. Stary zdawał się tego doznawać, słuchał, dumał, używał. Nie chciało mu się wnijść do domu, aby nie wychodzić z tego zaczarowanego koła, którym go opasywała natura.
Po chwili, w ganku ukazał się Staszuk z rękami w kieszeniach, z pewnym rodzajem politowania spoglądający na pana. Wyraz jego twarzy przypominał niańkę przypatrującą się zabawiającemu dziecku. Ale stary nie widział go, ani nań zważał.
Staszuk znikł wkrótce. Słońce zachodziło i za lasami już tylko świeciło jaskrawo; zamek, wzgórze, cały krajobraz okryły cienie wieczorne. Ucichły śpiewy i świergotania, oprócz żab i słowika.
Stary wstał zwolna i krokiem niepewnym skierował się ku gankowi.
Schodki pokruszone i wytarte wiodły do drzwi ogromnych sieni, których połowa tylko była otwarta, Sień sklepiona obszerna też, ale pusta, za całą ozdobę miała niegdyś zawieszoną u sklepienia latarnię bez szkła, pyłem okrytą. Kamienne schody z niej wiodły na pierwsze piętro. Starość ich dowodziła prostota budowy i ciasne rozmiary. Przybyły wcho-