Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

ton coraz gwałtowniejszy. Bracia mieli jeden charakter. Starszy, pan Krzysztof, inaczej go tylko w sobie wyrobił, w gniewie jego nawet było coś poważnego i szlachetnego; u drugiego miał on pospolitszą daleko cechę i gminniejsze formy.
— Czego? — powtórzył gospodarz — czego próbować?
— Wyciągnąć was z tej pustki i wyleczyć z tego dziwactwa — odezwał się drugi.
Śmiech ironiczny, wymuszony, przerwał mu mowę; pan Krzysztof zdawał się wyrastać, tak się rozprostował i dumnie podniósł głowę.
— Waćpan, panie Pawle! leczyć mnie! waćpan mnie dawać nauki! a! to mi się podoba! — krzyknął, rękami biorąc się w boki.
— Dlaczegóż nie; młodsi starszych uczyć muszą, gdy starsi dziwaczą.
— Waćpan to zowiesz dziwactwem?
— A jakże to mam inaczej nazwać? jak? — począł Paweł — proszę pana brata nie gniewać się zawcześnie, a wysłuchać mnie raz cierpliwie.
Nie prosząc siadać brata, Krzysztof z pewnym rodzajem rezygnacyi rzucił się na krzesło przy stoliku, ręce sparł na nim i słuchać począł z ironicznym uśmiechem.
Paweł tak nieulękniony i niezrażony tem przyjęciem niegościnnem, postąpił kroków kilka naprzód, krzesło sobie przysunął, siadł na niem, obie ręce sparł na kolanach i pochyliwszy się ku bratu, mówił z pewnego rodzaju gorączką i pośpiechem.
— Z dawnych splendorów i wielkości naszej rodziny nie zostało nam nic, oprócz imienia i długów...
— Długi co do grosza spłaciłem! — zawołał dumnie Krzysztof.
— Tak, i nie zostało nam właśnie dlatego nic, żeś waćpan płacił i to, czego nie należało płacić lichwiarzom.