Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   10   —

Nastąpiło milczenie.
— Ani odepchnę, ani uścisnę — począł głosem podniesionym gospodarz — nie zapomniałem, że waćpan jesteś mi bratem, że ta pustka jest moim domem, w którym żadnemu gościowi nie odmawiam przyjęcia, ale i o tem nie zapomniałem też, iż nasze drogi od dawna się rozeszły, że jesteśmy braćmi z imienia, ale nie życiem, nie obyczajem, że ja jestem głową rodziny, i żem w waćpanu nie znalazł należnego mi posłuszeństwa.
Stojący w progu uśmiechnął się.
— Rozmówmy się raz po ludzku — rzekł postępując krok i oglądając się po izbie oświeconej brzaskiem wieczora z jednej strony, a blaskiem świeczki z drugiej.
— Słucham — wtrącił gospodarz poważnie.
— Zdaje mi się, że jestem w wieku, który uwalnia mnie od kurateli braterskiej, obaśmy pełnoletni.
— Tak, ale głowa rodziny jest nią dopóki żyje, z prawa i zwyczaju szlacheckiego należy się jej poszanowanie i posłuszeństwo, lub rodziny nie będzie — mówił Krzysztof.
— Poszanowanie, zgoda — rzekł przybyły — ale posłuszeństwo, nie. Na dowód, że się do obowiązków rodzinę łączących poczuwam, przybyłem tutaj.
— Po co? — przerwał gospodarz — aby mi spokój zamącić? Spodziewam się — dodał ironicznie — że nawrócić mnie nadziei waćpan nie masz, ani się uniewinnić nie spodziewasz. Obrałeś sobie drogę, jaką chciałeś, idziesz nią, nikt ci się nie sprzeciwia! Z Panem Bogiem! a mnie zostawcie gdzie jestem i jak jestem.
— Godziło się przecież choć spróbować — począł przybyły.
— Czego? — ofuknął prawie gniewnie brwi marszcząc gospodarz.
Rozmowa rozpoczęta z pewnem z obu stron pomiarkowaniem, przybierała niemal z każdem słowem