Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   9   —

wyrazem przypatrywał się miejscu, w którem się znajdował. Służący w liberyi z odkrytą głową zdawał się równie zdziwionym, widząc pana dobijającego się do takiej ruiny.
Staszuk skłonił się nizko, ale z miną zafrasowaną.
— Wszakże pan Krzysztof jest? — zawołał z niecierpliwością przybywający — prowadź mnie do niego.
Sługa oczyma wskazał na liberyę, jakby dawał do zrozumienia, że przy niej nie miał ochoty mówić obszerniej.
— Jest pan, ale trochę słaby — rzekł.
— Przecież mnie przyjąć może! — odezwał się postępując parę kroków naprzód przybyły. Odwrócił się do służącego i dodał:
— Wróć do powozu i tam czekaj. Tu nie ma dokąd zajechać.
Posłuszna liberya znikła w ciemnościach bramy, a stary sługa twarz zmienił, widocznie stał się swobodniejszym.
— Niech-no pan nie zapomina — szepnął — że z nim trzeba wiedzieć, jak gadać.
Przestroga ta przeszła jakby niesłyszana. Żywym krokiem śpieszył ku gankowi podróżny, ale do sieni wszedłszy, jakkolwiek nie miał ochoty do rozmowy, musiał go spytać o dalszą drogę.
— Na schody proszę — rzekł sucho Staszuk.
Zawahał się nieco z jakimś wstrętem przybyły, ale poszedł śpiesznym krokiem. Widać było, że się na odwagę zbierać musiał, i że mocno wzruszony dopełniał niechętnie, co mu się zdawało koniecznem. W progu izby, po której się przechadzał pan Krzysztof, stanął podróżny. Spojrzeli na siebie zdala, żaden z nich nie ważył się na słowo.
— Przybywam do ciebie — rzekł w końcu złamanym głosem od progu podróżny — przybywam jako brat podać ci rękę. Spodziewam się, że jej, ani mnie, nie odepchniesz.