Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Staszuk przez sień przeprowadził milcząc gościa do drzwi przeciwnych tym, któremi się wchodziło do mieszkania pana Krzysztofa, otworzył je i znaleźli się w niewielkiej izbie, wpośród której stał stolik na dwie osoby nakryty, i dwa przy nim proste stołki. Z boku, na mniejszym stoliczku, były ułożone talerze i naczynia wcale niepoczesne, poszczerbione, ale stare.
Sługa snać wystąpić pragnął, gdyż gruby obrus był świeżuteńki i składy na nim od leżenia bardzo znaczne, prosta karafka bez korka zawierała wodę, mała szklanka, widelec i nóż żelazny, srebrna od zużycia zcieniała łyżka, solniczka szklanna, lichtarz mosiężny ze świecą, kawałek chleba razowego, polewane talerze wiejskie, całą stanowiły zastawę.
Przed jednem z dwóch nakryć w misce widać było jakąś polewkę i chochlę blaszaną szarą. Milcząc siadł pan Paweł podpierając się na ręku. Staszuk popatrzał nań.
— Mogę służyć krupniczkiem, czy kieliszkiem wódki przed nim? — odezwał się. — Wódka prosta, ale nie śmierdząca, bo wina u nas nie ma, a piwo kwaśne.
— Dawaj wódki! — krótko odezwał się Paweł i rękę wyciągnąwszy, nalany kieliszek wychylił szybko.
— A krupnik?
— Daj co masz — trochę niecierpliwie dołożył gość — nie jestem rozpieszczony.
Staszuk milcząco zaczął nalewać na talerz, postawił go przed panem Pawłem, i z rękami założonemi w tył stanął, oddaliwszy się ku drzwiom. Gość jadł chciwie, ale nie myśląc i widocznie jeszcze pod wrażeniem rozmowy, którą przebył. Stary sługa znikł po chwili powrócił z miską nakrytą, na której ukazała się po odsłonięciu słomka pieczona.
Widocznie rad był zawiązać rozmowę, bo spełniwszy swe obowiązki, poprawiał co chwila ciągle co wcale nie potrzebowało poprawy, krzątał się i chrząkał, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Udało mu się to, gdyż Paweł z zamyślenia wyszedłszy, westchnął, popatrzał nań i zdawał wyzywać na słowo.
— Niech pan go nie jątrzy i gniewa — szepnął Staszuk — on to odchoruje; do czego się to przydało. Starego nie przerobicie, to daremnie, dajcie mu w pokoju tak żyć, jak dotąd.
— Nic się nie odmienił — rzekł jakby sam do siebie pan Paweł.
— Ani na włos, harda dusza w ubogiem ciele — mruczał sługa — dajcie mu pokój, my już tu dobijemy się do brzegu, do którego niedaleko. Co jego świat obchodzi! on żyje przeszłością, z książkami, w lesie, z drzewami, z psami, jemu nic więcej nie potrzeba.
— Aleby mógł żyć tam samo wygodniej i milej u umie w Pobogowszczyznie, albo w Złotowie.
Staszukowi oczy zabłysły i o mało talerza, który w ręku trzymał dla formy, nie puścił.
— A no w Pobogowszczyznie ten luter siedział, a w Złotowie przechrzta — zawołał.
— Tak to było, alem ja i Pobogowszczyznę i Złotów i wszystko odkupił.
Staszuk się przeżegnał, uśmiechnęły mu się usta, jakieś rozrzewnienie odmalowało się na jego twarzy pomarszczonej i smutnej, nie myśląc zbliżył się machinalnie do siedzącego, pochwycił go za rękę i pocałował staruszek.
— Mój panie, gdy umrę, każcie mnie tam pochować, jam się w Złotowie urodził! — zawołał.
— Przyjdźcie tam lepiej żyć — rzekł sucho Paweł — namów na to pana, dam wam dom i wszystko czego potrzebować może.
Staszuk głową potrząsł.
— Ani ja, ani pan, ani w świecie nikt go na to nie namówi — rzekł cicho — o tem nie ma co myśleć, na niczyjej łasce żyć, choćby na królewskiej nie zechce i nie będzie. Zrośliśmy się z tą pustką i z tym lasem.
— Z czegóż żyje? — zapytał Paweł.
Sługa ramionami ruszył, usta wykrzywił, po łysinie się pogładził.
— Co tam to nasze życie kosztuje? — począł powoli. — Jest nas tu czworo wszystkiego, jaśnie pan, ja, Katarzyna i chłopak wisus, co przy koniach, ot i wszystek dwór... To się z lasu cokolwiek co rok sprzeda albo kłód, albo drzew, albo tam jakiego materyału, to bywało trochę dziegciu się wypędziło, ot i tak się bieda klepała i klepie. Żebyśmy głodem marli, nie powiem, albo żebyśmy w rozkoszach opływali, także nie, pan, gdy pora po temu, całe dnie na polowaniu, nie bez tego, żeby co nie przyniósł na kuchnię. Skórki się sprzedało. Na złą godzinę resztki srebra co było jeździłem do miasteczka sprzedawać, ale już od dwóch lat jakoś się obchodzimy. To panie, żelazny człowiek, a złota dusza. On wszystko zniesie, będzie żył o kawałku razowego chleba i o wodzie, i nic mu, a o drugich się troszczy tylko. Jak mało, będzie zmyślał, że chory i jeść nie może, aby nam zostawić. Nigdy nie zamruczy, nie poskarży się nigdy.
Westchnął stary.
— Z kimżeście żyli?
— Z kim? — rozśmiał się smutnie stary — a no, pan najwięcej z psami i z książkami swemi i z sobą. Bywał u nas czasami Łowczy, to mu się kilka lat temu zmarło, jeździł czasem też kanonik, i ten już nieboszczyk. Teraz proboszcz rzadko się pokaże staruszek, a i temu zawsze pan przypomina: „o starych rzeczach mówić będziemy, o nowych nie mam ochoty.“ Proboszcz kilka godzin zabawi i wraca. Jeden ekspens cośmy mieli, to, że na święta i na niedziele do kaplicy kapucyna sprowadzał, ale to tam się zbyło drwami od klasztoru.
Pan Paweł słuchał z zajęciem.
— Jak sądzisz, nie da się namówić do mnie? żal mi go.
Staszuk głowę spuścił, oczy mu powieki przysłoniły, milczał długo, ręką nagle potem zamachnął.
— Chybaby Bóg cud uczynił — mruknął smutnie.
Prędko skończywszy niewytworne jedzenie, gość wstał.
— Mój drogi — odezwał się — daj ludziom, którzy na gościńcu stoją, po kieliszku wódki, gdy księżyc zejdzie pojadę. Chcę jednak jeszcze spróbować szczęścia.
Mówiąc to, wyszedł pan Paweł i skierował się znowu ku izbie, w której zostawił brata, ale tu go nie było. Drzwi od sypialni stały zamknięte. Począł chodzić głośno po sali, mając nadzieję, że tem wywoła Krzysztofa. Nie rychło jednakże ukazał się w progu z różańcem w ręku.
— Dziękuję za wieczerzę i pozwól się pożegnać — odezwał się pan Paweł. — Jakim jestem, Bóg niech sądzi, lecz ze złą myślą i sercem nie przyszedłem do ciebie, panie bracie, przyjęliście mnie, jak — psa... Nie gniewam się, słowo tylko jeszcze.
Krzysztof milczał długo.
— Co za słowo?
— Jest temu lat piętnaście, przed naszą ostateczną ruiną, nikomu to nie tajne, mieliście szczere przywiązanie do panny Wandy Romińskiej...
Usłyszawszy to imię, Krzysztof zbladł i wyprostował się.
— Odmawiam waćpanu prawa wchodzenia w moje uczucia i serce... dosyć...
— Panna Wanda musiała wyjść za hrabiego Eugeniusza... i dziś jest bezdzietną wdową...
Paweł uśmiechnął się patrząc na brata, który w tej chwili, zawołał śpiesznie po dwakroć: — Dobranoc, żegnam! dobranoc!
I drzwi od sypialni zatrzasnął. Paweł postał jeszcze i wolnym krokiem zwrócił się do przedpokoju.
W sypialni otworzyło się okno, wieczór był wiosenny, a raczej noc pół senna, pół ciemna, bo natura rozbudzona do życia spać długo nie ma czasu, część nieba jaśniała nadzieją jutrzenki, powietrze było przejęte wonią liści młodych, słowiki śpiewały, żaby wtórowały im wrzaskliwie; w dolinie i lasach cisza zaległa głęboka. Pan Krzysztof wsparł się na ręku i zadumał smutnie, ta pora odrodzenia oddziaływała na niego, czuł się odmłodzonym wspomnieniami.
Z całej rozmowy z bratem zostało mu i utkwiło w pamięci jedno słowo: Wanda była wdową... On, co zerwał na zawsze z życiem i nadziejami, gniewał się sam na siebie, że kusiciel mógł go wyrazem jednym wprawić w niedający się zwyciężyć niepokój ducha.
Długie lata pracował nad sobą, ażeby właśnie ukoić w sobie uczucia, uśpić wspomnienie, zatrzeć obrazy, które pierwsze lata życia zostawiły, przewalczył i przecierpiał wiele, nim doszedł do zwycięztwa, a teraz, teraz jedno słowo, myśl jedna zburzyła ten cały gmach rezygnacyi, budowany powoli, po cegiełce. Gniewał się na brata, ale daleko więcej na samego siebie, odkrywszy, że był tak słabym, tak ułomnym, jak niegdyś. Cały niemal wiek pracy ciężkiej stracony...
Z ironicznym uśmiechem na ustach Krzysztof zbliżył się ze świecą do zwierciadła, jakby sam sobie chciał przypomnieć, że był starym, że mu już marzycielem zostać nie było wolno. Wypełzła głowa, zmarszczki, pomarszczone czoło, zwiastuny starości... zgasłe oczy... pokrywały jak popiół niedogasłe żary.
W myśli, w sercu, echem nieustannem, niepokojącem, odzywało się jedno i jedno:
— Wanda żyje i jest wolną.
Duszno mu było w izbie sklepionej, choć okno jej otworzył, a w dolinie głuchy turkot zwiastował odjazd natręta; party jakąś potrzebą gwałtownego ruchu, powietrza, swobody, pan Krzysztof wybiegł do pierwszej izby naprzód. I tu mu było zaciasno. Stojący w pośrodku stołek przypominał bytność brata, odsunął go w kąt ruchem gwałtownym. Rozbita fajka na stole świadczyła o rozmowie natrętnej, zrzucił jej szczątki w kąt na ziemię. Zdawało mu się, że się w ten sposób uwolni od natrętnych przypomnień, związanych z bytnością brata. Ale i to nie pomogło nic.
Stukotem zwabiony Staszuk, który już był zrzucił kapotę, na pół rozebrany zjawił się przestraszony w progu. Spojrzeli na siebie, pan Krzysztof chwycił za czapkę i szybko wybiegł z pokojów. Pociemku przeszedł wschody, spuścił się z ganku w podwórze, na którem psy śpiące zbudziły się niespokojne. Podwórzec był mu za ciasny, znajdował powietrze dusznem. Szybkim krokiem przeszedł ciemną bramę i znalazł się na pochyłości wzgórza pod zamkiem.
Niebo okryte blademi gwiazdami miał nad głową, w krzewach piały ciągle słowiki... świat był młody... a jemu życie się kończyło na próżnem, śmiesznem pragnieniu bezsilnem.
— Ten człowiek przyniósł mi z sobą szaleństwo — odezwał się sam do siebie półgłosem — chciał mi zatruć pokój i pomścić się. Uczynił to umyślnie, oddalając się rzucił mi tę strzałę Parta, wiedząc, że mnie nią rani.
Ruszył ramionami, sam się litując nad sobą.
— Rozumu! rozumu! spokoju! Wanda, po latach ośmnastu, Wanda owdowiała. Wanda, która żyła z nienawistnym człowiekiem i była zmuszona przyjąć życie, jakie jej los narzucił, nie może być Wandzią moich lat młodych! Krzysztof umarł, ona nie żyje dawno, kropli krwi, która naówczas krążyła w żyłach naszych, nie ma już w nich dzisiaj. To głupie wspomnienie tego co nie istnieje. Uczucia się nie odradzają, zerwane pasma spoić się nie mogą nigdy; wiek gasi wszystko.
A jednak...
Załamał ręce idąc bez celu w las znajomą ścieżyną. Psy nienawykłe do nocnych wycieczek, z obowiązku towarzyszenia panu, powyciągawszy się, poszły za nim. Starszy siadł zaraz w bramie, niechciało mu się tej przechadzki, ziewał i był tego przekonania, że stary pan powrócić musi wkrótce. Młodszy pogonił za nim dalej trochę i siadł także burcząc bezmyślnie. I on był tego zdania, że fantazya pańska trwać nie może.
Tymczasem pan Krzysztof znikł im z oczu. Biegł jakby sam przed sobą uciekał.
Zszedłszy dopiero z góry w dolinę ciemną i chłodną, stanął.
— Ale to szaleństwo — zawołał — ludzie ze mnie i ja sam z siebie śmiać się będą... Cóż mnie ma obchodzić wspomnienie? nic! Ten niegodziwy człowiek zażartował ze mnie, jak z dziecięcia, odgadł we mnie stare dziecko. Powinienem był przyjąć to zimno, nie dać znaku życia! Zamknąłem drzwi gwałtownie, mógł się domyśleć wzruszenia, szydzić będzie, i sprawiedliwie. Jestem dzieckiem mimo ostatków siwego włosa... Precz mary, precz!! dosyć.
Chciał się zwrócić miarkując krok ku zamkowi. Stał właśnie w miejscu, gdzie niedawno z nieociosanego dębu krzyż kazał postawić i nieopodal od niego ławę. Rzucił się na nią, czując się złamanym.
Nic nie mogło uwolnić od wspomnień, które go rojem obsiadły. Przeszłość stanęła przed nim tak żywą, jakby nie była przeznaczoną umrzeć nigdy i być pogrzebioną. Ujrzał się w rodzicielskim, pańskim domu, naówczas jeszcze otwartym dla całego świata i ożywionym życiem, jakie za tamtych czasów panowało. Wychował się w świetnych nadziejach. Stary ojciec widział w nim przyszłą domu kolumnę. Pan Krzysztof gasił całą młodzież współczesną.
Rodzice Wandy mieszkali o granicę od Pobogowszczyzny: Dzieci bawiły się razem i zakochały się, gdy o miłości pojęcia mieć nie mogły. Było to uczucie, którego początków napróżno szukał Krzysztof w mrokach najpierwszych lat życia. Śliczna dzieweczka z jasnemi włosami na ramionach, figlarna, wesoła, z oczkami niebieskiemi, jakby we łzach pływającemi, miała zawsze uśmiech na ustach, a smutek w źrenicy. Ten dwoisty wyraz jej twarzy, gotowy do wesela, przeczuwającej boleść, tkwił mu w pamięci. Wiek nie zmienił rysów Wandzi, dziecię wyrosło na dzieweczkę, nie straciwszy ani uśmiechu, ani łzy z powieki. Wśród tych lat nikli, rozstawali się, gubili i znajdowali, zawsze z coraz żywszem uczuciem przywiązania do siebie. Dziećmi zaręczyli się z sobą, starsi zamilkli, nieśmieli mówić, wstydzili się, a kochali. Potem miłość wezbrała, urosła i wylała się przez usta, i Krzyś powiedział jej, że ją kochał, kocha, i że ją jedną wiekuiście kochać będzie...
Rodzice widzieli może i widzieć nie chcieli, młodsi śnili przyszłość, ale czekać musieli. Wśród tych marzeń, jak piorun padła katastrofa ruiny majątkowej Pobogów. Rodzice Wandzi, dla których Krzyś był niegdyś partyą dla córki pożądaną, przelękli się nagle ubóstwa. Wandzię płaczącą wywieziono z domu, Krzyś, na którego spadł ciężar cały ratowania resztek mienia, ledwie ją mógł pożegnać. Dała mu znać o wyjeździe, nie wolno mu było widzieć jej w rodziców domu. Wieczorem, przez zagrodę sadu, do której przyszła Wanda ze starą ochmistrzynią litościwą, podali sobie ręce płacząc i poprzysięgając wiarę. Jak teraz, śpiewały słowiki przysiędze, świeciły jej gwiazdy wieczorne, wonią wiosenną obwiało ją powietrze majowe. Dwie ręce drżące ścisnęły się raz jeszcze. Krzysztof powrócił na domowe zgliszcza, walczyć z Pawłem, który go nie rozumiał i wierzycielami, co z niego korzystać umieli.
Wanda została mu wierną. Rok i dwa upłynęły. Naglili ją rodzice, piękność ściągała ochoczych do ręki dziewczęcia: odmawiała wszystkim. Niepokój ogarnął matkę, Wanda wyznała jej spłakana, że przysięgi nie złamie. Po naradzie, ojciec panny, człowiek zręczny i wymowny, pojechał sam do Krzysia.
— Panie Krzysztofie — rzekł — pokochałeś waćpan córkę moją wówczas, gdyś miał co z nią podzielić. Ja jestem człowiek ubogi, jej trafiają się świetne partye, Wanda się składa tem, że ci przyrzekła wiarę. Wymagam od ciebie, abyś jej ze swym nie wiązał losem, abyś ją od przyrzeczeń uwolnił; żądam tego od ciebie, jako od człowieka uczciwego. Nie masz jej dziś nic dać do podziału oprócz ubóstwa i życia w troskach. Jeżeli ją kochasz istotnie, uczyń z siebie ofiarę.
Romiński był zręcznym i wymownym człowiekiem, wprawdzie cała jego przebiegłość nie uratowała go też od majątkowych kłopotów i ruiny, lecz wiedział z kim miał do czynienia, mówił do honoru i sumienia. Krzysztof napisał list do Wandy. List był warunkowy, malował jej położenie, jakie ją czekało, nie krył walki, której przyszłość nie dawała uniknąć, zostawił jej wybór i swobodę.
Użyli tego pisma państwo Romińscy bardzo zręcznie; Wanda płakała i rozpaczała, ale młode hrabiątko przez matkę prowadzone nie zrażało się łzami. Osobliwszą była miłość hrabiego Eugeniusza, który się kochał nie w Wandzie, ale w jej piękności; nie szło mu o serce, chciał zaspokoić namiętność tak samo jak dałby był miliony pięknej wieśniaczce z tym samym wdziękiem za zbliżenie się do niej, — tu dawał rękę swą i imię, wiedząc, że inaczej nie potrafi jej pozyskać. Hrabia Eugeniusz był bogaty, a ojciec jego, naówczas jeden z ministrów za księztwa, człowiekiem wielkiego znaczenia.
Matka i ojciec użyli wszelkich wpływów i środków, by zmusić córkę do zamążpójścia. Wanda poszła do ołtarza niewiedząc prawie jak się znalazła przed kapłanem, który udał może, iż posłyszał z ust jej przysięgę. Dała się pociągnąć, jak ofiara, ale ust nie skalała obietnicą uczucia, którego dać nie mogła. Hrabia Eugeniusz szczęśliwy pochwycił biedną i uwiózł. Podróżowali długo. Wanda wyjechała posągiem milczącym, wróciła zrezygnowaną, smutną, nieszczęśliwą niewiastą.
Tymczasem gorączka namiętna męża miała porę ostygnąć, nierozbudziwszy w żonie uczucia. Znajdując w niej łzawe posłuszeństwo i odstręczającą uroczystą powagę ofiary, hrabia zraził się, a miłość swą, jeśli ją tak się zwać godziło, rozproszył na coraz nowe twarzyczki. Płochy, szalał, Wanda była szczęśliwszą, bo zapomniał o niej i dozwalał jej w ciszy i rezygnacyi życie sobie stworzyć znośne. Nie zawadzała mu wcale, a skarżyć się nie mógł na nią.
Kilkanaście lat pożycia nie zbliżyły wcale małżonków do siebie, przeciwnie, stosunek ich stał się jakimś urzędowym, obrachowanym, dla obojga dogodnym, ale coraz oddalającym ich od siebie. Hrabina musiała wielu rzeczy nie widzieć, nie rozumieć wielu. Eugeniusz nigdy nie usłyszał od niej z serca płynącego słowa.
Byli z sobą zgodnie, grzecznie, przyjaźnie, nigdy poufale. Niekiedy widok piękności tej, której rozbudzić nie umiał, draźnił hrabiego, usiłował się przymilić, zbliżyć, lecz zwykle miało to ten skutek, iż Wanda się od niego bardziej oddalała. W ostatnich latach rozstali się zupełnie, gdy w jednej z tych chwil, Eugeniusz usłyszał od niej:
— Dwóch kobiet kochać nie można; hrabia masz Lolę... zostań przy niej, nie jestem zazdrosna, rywalką jej nie będę.
Lola należała do fraucymeru pani. Życie dosyć rozpasane, bujne, wesołe, zużyło wprędce hrabiego, dostał suchot. Żona odprowadziła go do Włoch, siedziała przy nim, pilnowała w chorobie, i zamknęła mu oczy. Biedny szaleniec, rozczulony i rozkochany w niej znowu, umierając przekazał jej wszystko i zyskał w końcu łzę, która padła na stygnące oblicze. Wanda pożałowała w nim zmarnowanego życia ludzkiego i sił bezmyślnie na rozrywki starganych. Serce rozbudziło się w nim, gdy śmierć przyśpieszała już bicie jego.
Ta część dziejów Wandy była dla pana Krzysztofa zakrytą. Dowiedział się późno, że wyszła za mąż i skamieniał od tej wiadomości. Przyczyniła się ona do wyrobienia w nim postanowienia usunięcia się od świata. Oddawszy bratu co pozostało z majątku rodziców, wymówił dla siebie kawał lasu, z ruiną zamku od dawna niemieszkalną. Sam, siedząc w szałasie, pracował z ludźmi z miasteczka, by z tych murów zrobić schronienie. Szczęściem, gdzieniegdzie trzymały się dachy, sklepienia nie poopadały, mury były mocne i z pustki uczynić potrafił mieszkalną pustelnię. Ludzie w początkach wierzyć nie chcieli, aby w niej mógł wytrzymać, dziwactwo to zdawało się im chwilowem, czekali rychło li uciecze z samotności, z niedostatku. Pan Krzysztof miał żelazny charakter i wolę niezłomną, powoli pracował nad sobą, aby z siebie nowego uczynić człowieka. Wyrobił w sobie pogardę świata, teoryę umyślną co by go usprawiedliwiała, pychę, coby go trzymać mogła. Przebywszy pierwsze ciężkie chwile, które praca mechaniczna skróciła, stwardniał tak starzejąc dziwakiem. Ludzie nawykli najprzód patrzeć nań, potem go wcale nie widzieli i zapomnieli o nim. Ciekawych odprawiał Staszuk zrazu, potem przychodzić przestali. Pan Krzysztof życie sobie ułożył i uczynił je znośnem.
Dzienników, ani książek nowych nie czytał wcale, o tem, co się na świecie działo wiedzieć nie chciał, zatrzymał się, jak zegar na tej życia godzinie, o której pękła sprężyna. Wskazywał ją zawsze, ją jedną. Z ruiny, uratowanych paręset tomów, które się gdzieś w domu walały, zaszły za nim na pustelnią.
Ze świetnych studyów w kraju i zagranicą, została mu umiejętność języków; czytał więc biblią, klassyków, dzieje, a czytał powoli i myślał nad niemi. Miał kilku ulubionych pisarzy, do których należał Horacy. W sypialni leżała odarta kronika Bielskiego i herbarz Paprockiego, w którym końcowych kart brakło. Na półkach były Sarnickiego Statuty, było wiele innych ksiąg starych. Niesieckiego umiał prawie na pamięć.
Z książkami spędzał część zimy, wiosnę i lato i jesienną porę w lesie. Las, który do zamku przyłączył, liczył około włók trzydziestu, przestrzeń była znaczna. Pan Krzysztof znał ją doskonale, pień niemal każdy był mu wiadomym. Nie przeszedł nigdy swych granic i jeśli zwierz mu o krok za nie wybieżał, nie poszedł za nim. Nie chciał mieć nietylko zatargów z sąsiadami, ale nawet stosunków i obowiązków dla nich. Wszyscy byliby mu chętnie pozwolili przechadzać się i polować w swych lasach, lecz nigdy z tej powolności nie korzystał.
Myśliwstwo z psem jednym było raczej przechadzką i dumaniem, niż łowami. Lecz nieustanne to krążenie po jednym lasu kawałku nauczyło go wszystkich legowisk, ścieżek, gniazd i tajemnic ostępów.
Gdy miał ochotę polować, szedł na pewno do swych kniei, jak do śpichlerza i przynosił, co mu się podobało. Grubszego zwierza znał pan Krzysztof legowiska, liczbę, przybytek i straty. Czynili mu szkodę zakradający się złodzieje, lecz gdy parę razy uczyniwszy zasadzkę, strzelby im połamał, poznawszy go, nikt się nie ważył polować na Pobogowszczyznie.
Na trzydziestu tych włókach było podostatkiem wszystkiego: łąk leśnych, błot, zapustów, gąszczy i przetrzebionych sosen i moczarów. Zarost był bardzo rozmaity, wartość drzewa różna. Niekiedy sprzedawał coś z tego pan Krzysztof, pilnując sam wyrębu i wywozu. Łąki się najmowały biednym ludziom, susz i powały dawał darmo, aby mu las oczyszczali, drzewo na opał szło do miasteczka zimą.
Do zabaw należało sianie i sadzenie na przetrzebionych gruntach, które się pod okiem pana prowadziło. Las ten stanowił rozrywkę, przywiązał do siebie pana Krzysztofa, las go ocalił od znękania taką samotnością bez przyszłości i nadziei. Na całej jego przestrzeni nie było żadnej osady, choć mu się tu stręczyli budnicy, ale się ich lękał, boby pustynia przestała być tem, co w niej kochał: ciszą i pustkowiem.
W rozmaitych miejscach postawione szałasy i budy służyły mu za schronienie, gdy chciał na noc w lesie dla cietrzewi lub rannych słomek pozostać. Przez moczary i jedną część Pobogowszczyzny biegła mała rzeczułka, zwana Czarnym Prudkiem. Wstrzymana w jednem miejscu, rozlewała się w rodzaj stawku, na którym mieszkały stada kaczek dzikich. Na skraju od granicy, kawał gruntu świeżo wydartego, ze ściśle określoną używalnością, dał na czynsz pan Krzysztof, ubogiemu szlachcicowi, polecając mu z tej strony straż swoich posiadłości.
Stało się to przed sześciu laty w sposób dosyć oryginalny. Jednego poranku, gdy pan Krzysztof wyszedłszy do dnia w las, okrążał granicę po nad którą przechodziła droga i kędy mu najwięcej i najłatwiej szkody robiono; postrzegł nędznie ubranego człowieka z siwiejącym zawiesistym wąsem, który na pieńku usiadłszy i sakwy przy sobie położywszy, zajmował się sznurowaniem nowej pary postołów. Uderzyła go twarz przechodnia, wychudła, ale spokojna i rysów szlachetnych. Typ jej dziwnie od łachmanów odbijał, piękny był, niepospolity, przypominał głowy starców na obrazach szkół włoskich.
Starość przedwczesną wypiętnowały na niej widocznie praca i cierpienie. Spojrzeli na siebie wzajemnie, podróżny pozdrowił go starym obyczajem, chwałą Chrystusową. Pan Krzysztof się zatrzymał.
— Dokąd-że to idziecie? — mój człowiecze?
— W świat — odparł zawiązujący postoły...
— Jakto w świat?
— Inaczej odpowiedzieć trudno — rzekł czystą polszczyzną zaczepiony — idę w istocie sam niewiedząc gdzie mnie oczy i losy zaniosą.
— Cóż to? nie macie kąta?
— Miałem go, ale wytrwać w nim trudno, trzeba innego szukać — rzekł podróżny:
Pan Krzysztof usiadł naprzeciw na drugim pieńku i słuchał.
— Jakże się zowiecie, zkąd idziecie?
— Nazywam się Tadeusz Wilczek — rzekł siedzący — szlachcic jestem, siedziałem na budkach w Skowronkach, ale tam wyżyć nie mogę. Dziedzic się obchodzi z czynszownikami jak z bydłem, a jam do tego nie nawykł.
— Macież dowody szlachectwa? — zapytał rozmiłowany w szlachecczyznie pan Krzysztof.
— A jakże, i heroldya mi je potwierdziła. Niedawno jeszcze w Podlasiu mieliśmy wioski, a teraz ani piędzi ziemi na grób — mówił Wilczek. — Zeszło się niezdolnemu do niczego na chłopa, ludzie się też jak z chłopem chcą obchodzić, ale ja tego znieść nie mogę. Długoby o tem gadać było, jak Wilczki do tego przyszły, że się z niemi gorzej, jak ze psy obchodzą.
Od tych słów poczęła się dłuższa rozmowa, szlachcic się Krzysztofowi podobał, bo miał niedogasłą w sobie butę szlachecką i wiele dziwactw wylęgłych z niedokończonej w szkołach nauki. Nasienie w chwast się przerodziło bujając, ale piękne przybierało czasem kształty. Szlachcic życia nie rozumiał dobrze, lecz je sobie po myśli jakiejś tworzył, co się ku górze wsparła. Był to samorodny filozof w siermiędze, który wiele odgadł, przedumał i wysmażył wśród trudu ciężkiego.
Pan Krzysztof dowiedział się od niego, że miał żonę i dziecię, ulitował się nad nim, i na myśl mu przyszło, osadzić go u siebie. Szlachcic szlachcicowi winien był podać rękę w imię starej solidarności całego rodu, który był jakby jedną niegdyś, choć niesforną, rodziną.
Poszli więc zaraz powstawszy obaj z pieńków, oglądać miejsce, które obrał już w myśli pan Krzysztof na przyszłą dla Wilczka sadybę. Polanka na granicy lasu bardzo się podobała wędrowcowi, umówiono warunki, stanęła zgoda i Wilczek poszedł do zamku, aby się obszerniej rozmówić.
Ci dwaj ludzie cale różnych stanów i wychowania, przypadli do siebie dziwnie, szlachcic się do pana Krzysztofa przywiązał całą siłą wdzięczności, on pokochał go, jak się kocha zwykle tych, którym się coś dobrego uczynić mogło. Bywało więc często, iż przychodził pod nową chatę pan, a Wilczek stawał mu do długiej rozmowy, którą się obaj tak prowadzić nauczyli, iż jeden drugiego nie raził.
Żona Wilczka była jedną z tych spokojnych niewiast, którym nędza nie wyjadła serca. I ona pokochała tego smutnego starca, przed którym drżała, ale który sam jeden na szerokim świecie jej męża potrafił ocenić. Oprócz ich dwojga w chacie był chłopak, sierotka jakiś, co się na dziecko własne wychował, i córka Wilczków Dosia, dziewczę szesnastoletnie. Tę, sam ojciec wychował i uczynił z niej, żywem słowem ją karmiąc, istotę osobliwszą, w której się pokora matki i ojcowska buta, i myśl żwawa i niespokojna łączyła. Dosia nie była wcale pięknością, ale wzrosła w pracy i młodością silną kwitła. Miło było spojrzeć na nią, tak wdzięczne kształty nadawało jej to życie w ruchu, na powietrzu, w ciągłem zajęciu i potrzebie myślenia o sobie, strzeżenia siebie. Siwe jej oczy patrzały roztropnie i ciekawie; twarzyczkę miała poważną, zamyśloną, uśmiech jakiś smutnawy: milczała chętniej, niż mówiła, lecz gdy była zmuszoną otworzyć usta, odzywała się zadziwiająco roztropnie. Ojciec z dziecka ją zarzucając pytaniami, do których rozwiązywania się przykładał, myśleć nauczył.
Cały dzień Dosia pomagała matce lub usiłowała ją wyręczyć, pozostały czas trawiła nad krośnami: Wilczek nauczył ją czytać i pisać, ale nadewszystko wpoił jej poszanowanie tego stanu, do którego należała. Czuła się... córką szlachecką. Dosyć dumnie też nosiła główkę i patrzała śmiało, a choć ludzką była dla wszystkich i uprzejmą, nie łatwo się do siebie zbliżyć dawała. Pan Krzysztof lubił się patrzeć na to rozwijające życie, na ten wdzięk młodości, który tak prędko więdnieje, na tę zagadkę kwiatu, co się ma stać uschłą łodygą i stracić niewysłowiony wdzięk dni wiosennych.
Dosia szanowała go jak ojca; przychodzącego zwykle całowała w rękę, i była dlań z respektem wielkim. Wszyscy zresztą w chacie kochali go niewymownie, mimo, że czasem ostry bywał, milczący i nieprzystępny.
Wilczek, wziąwszy na siebie obowiązki leśniczego, piastował je z gorliwością niemal przesadną. Cały dzień ze strzelbą na ramieniu pilnował granic, ścieżek, a najdalszy i najcichszy odgłos siekiery w lesie nieuszedł jego ucha. Obawiano się go naokół, nie lubiono, bo sumienny człowiek, choć ubogi, niczem w świecie skompromitować się nie dawał. Nosił się wysoko ze szlacheckiem sumieniem. Na niego pan Krzysztof mógł się spuścić zupełnie. Z kolei dozwolił mu utrzymywać bydło, które się szczęśliwie rozprowadziło; trochę owiec, trzody, konia; potem grzyby suszone, jagody i tym podobne leśne zbiory odstąpił na korzyść leśnika. Gospodarni ludzie umieli z tego grosz zrobić, działo się im bardzo dobrze.
Na korzyść pana postarał się Wilczek o pszczoły i pozakładał barcie, które się nadzwyczaj wiodły. Nieopodal znajdowały się pola, na których hreczkę siano, w lesie było lip dosyć, miały się więc gdzie pożywić pracowite bartniczki. W kilka lat rozprowadzone roje, w dziuplach i barciach doszły do poważnej liczby kilkudziesięciu. Dochód z nich wielce się przydał panu Krzysztofowi, któremu o grosz gotowy bardzo było trudno, część jednak jego odstępował Wilczkowi.
To spokojne życie, co tak jednostajnie mu tu płynęło, które się spodziewał dokonać w ciszy lasów, nagle zmąciło słowo jedno.
Pan Krzysztof siedział na ławie, płonęła mu głowa. Młodszy z psów jego, przywlókł się tu aż pod krzyż za nim, pysk mu na kolanach położył i drzemał.
Wczesny poranek wiosenny już nad lasami brzaskiem się zwiastował, gdy z dumań swych przebudzony, podniósł się wreszcie biedny samotnik. Wilgoć nocna i nieruchome siedzenie na ławie, bezsenność i odnowione bolesne wspomnienie, złamały go tak, iż powstawszy na nogi zadrżał i zachwiał się. Młodość poruszała sercem jeszcze, a wiek przypominał sił utratę.
Podniósł oczy, dziwnie mu się wydało to miejsce, do którego był nawykł od tak dawna. Niemal się zdziwił znalazłszy się na tej ławie pod krzyżem, gdy myślą był daleko ztąd, jakby wczoraj ścisnął dłoń Wandzi płaczącej.
Precz mary, precz widma mogilne! — zawołał — po co wracacie? Oto dzień, światło, rzeczywistość, życie... noc uchodzi... niech was z sobą uniesie. Co umarło nie odżyje, młodości nie wskrzeszą łzy. Szukajmy pokoju, zapomnienia, ciszy. Lata jak kamienie przywaliły przeszłość. Dość łez... trzeba męztwa.
I krokiem szybkim poszedł ku zamkowi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.