Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   31   —

Gdy miał ochotę polować, szedł na pewno do swych kniei, jak do śpichlerza i przynosił, co mu się podobało. Grubszego zwierza znał pan Krzysztof legowiska, liczbę, przybytek i straty. Czynili mu szkodę zakradający się złodzieje, lecz gdy parę razy uczyniwszy zasadzkę, strzelby im połamał, poznawszy go, nikt się nie ważył polować na Pobogowszczyznie.
Na trzydziestu tych włókach było podostatkiem wszystkiego: łąk leśnych, błot, zapustów, gąszczy i przetrzebionych sosen i moczarów. Zarost był bardzo rozmaity, wartość drzewa różna. Niekiedy sprzedawał coś z tego pan Krzysztof, pilnując sam wyrębu i wywozu. Łąki się najmowały biednym ludziom, susz i powały dawał darmo, aby mu las oczyszczali, drzewo na opał szło do miasteczka zimą.
Do zabaw należało sianie i sadzenie na przetrzebionych gruntach, które się pod okiem pana prowadziło. Las ten stanowił rozrywkę, przywiązał do siebie pana Krzysztofa, las go ocalił od znękania taką samotnością bez przyszłości i nadziei. Na całej jego przestrzeni nie było żadnej osady, choć mu się tu stręczyli budnicy, ale się ich lękał, boby pustynia przestała być tem, co w niej kochał: ciszą i pustkowiem.
W rozmaitych miejscach postawione szałasy i budy służyły mu za schronienie, gdy chciał na noc w lesie dla cietrzewi lub rannych słomek pozostać. Przez moczary i jedną część Pobogowszczyzny biegła mała rzeczułka, zwana Czarnym Prudkiem. Wstrzymana w jednem miejscu, rozlewała się w rodzaj stawku, na którym mieszkały stada kaczek dzikich. Na skraju od granicy, kawał gruntu świeżo wydartego, ze ściśle określoną używalnością, dał na czynsz pan Krzysztof, ubogiemu szlachcicowi, polecając mu z tej strony straż swoich posiadłości.
Stało się to przed sześciu laty w sposób dosyć oryginalny. Jednego poranku, gdy pan Krzysztof wyszedłszy do dnia w las, okrążał granicę po nad