Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   32   —

którą przechodziła droga i kędy mu najwięcej i najłatwiej szkody robiono; postrzegł nędznie ubranego człowieka z siwiejącym zawiesistym wąsem, który na pieńku usiadłszy i sakwy przy sobie położywszy, zajmował się sznurowaniem nowej pary postołów. Uderzyła go twarz przechodnia, wychudła, ale spokojna i rysów szlachetnych. Typ jej dziwnie od łachmanów odbijał, piękny był, niepospolity, przypominał głowy starców na obrazach szkół włoskich.
Starość przedwczesną wypiętnowały na niej widocznie praca i cierpienie. Spojrzeli na siebie wzajemnie, podróżny pozdrowił go starym obyczajem, chwałą Chrystusową. Pan Krzysztof się zatrzymał.
— Dokąd-że to idziecie? — mój człowiecze?
— W świat — odparł zawiązujący postoły...
— Jakto w świat?
— Inaczej odpowiedzieć trudno — rzekł czystą polszczyzną zaczepiony — idę w istocie sam niewiedząc gdzie mnie oczy i losy zaniosą.
— Cóż to? nie macie kąta?
— Miałem go, ale wytrwać w nim trudno, trzeba innego szukać — rzekł podróżny:
Pan Krzysztof usiadł naprzeciw na drugim pieńku i słuchał.
— Jakże się zowiecie, zkąd idziecie?
— Nazywam się Tadeusz Wilczek — rzekł siedzący — szlachcic jestem, siedziałem na budkach w Skowronkach, ale tam wyżyć nie mogę. Dziedzic się obchodzi z czynszownikami jak z bydłem, a jam do tego nie nawykł.
— Macież dowody szlachectwa? — zapytał rozmiłowany w szlachecczyznie pan Krzysztof.
— A jakże, i heroldya mi je potwierdziła. Niedawno jeszcze w Podlasiu mieliśmy wioski, a teraz ani piędzi ziemi na grób — mówił Wilczek. — Zeszło się niezdolnemu do niczego na chłopa, ludzie się też jak z chłopem chcą obchodzić, ale ja tego znieść nie mogę