Jędza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jędza
Podtytuł powieść
Wydawca Redakcya „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Upłynęło kilka miesięcy; w mieście panował upalny sierpień. Twarde i okrutne było to panowanie. W powietrzu susza dławiąca i nieustanna kurzawa; na wąskich szlakach nieba, nad ulicami, błękit jakby z gniewu wyiskrzony i ani jednej rzeźwiącej chmurki; u dołu, kamienie bruku ostro sterczące z pomiędzy wyschłego piasku, czerwonawe, gorące; dokoła, blask słońca, który, nie mogąc rozlewać się po szerokich przestrzeniach powietrza i błoni, ogromny i oślepiający rzucał się cały na białe i żółte mury kościołów i domów. Ludzi na ulicach było wielu, ale wszyscy szli ze spuszczonemi lub mrużącemi się powiekami, z ciężko dyszącemi piersiami, takim krokiem, jakby u nóg ich wlokły się kule z ołowiu. Jednak było ich wielu, chodniki ulic okryte nimi były, jak mrowiem. Szli w różne strony, z koszami, paczkami, węzełkami, piłami, kielniami, tu i owdzie tylko z parasolami i parasolkami w ręku, — bo tak samo, jak w mroźnych dniach zimy, ruszać się, zabiegać, kupować, sprzedawać, pracować, słowem — żyć musieli.
Jednym z chodników, niekiedy przez tłum popychana, częściej wszakże przewijając się pośród niego zręcznie i wprawnie, szła młoda, chuda dziewczyna w szarej sukni i skromnym kapeluszu na gładko uczesanych i w duży warkocz splecionych włosach. W ręku miała kosz spory i próżny, na czole miała żółtawe plamy, a na policzkach wypieczone przez upał rumieńce. Oddychała ciężko, powieki okrążone czerwonemi obwódkami przymrużała przed blaskiem słońca, ale szła krokiem osób z natury żywych, a przez życie do ciągłego pośpiechu gnanych. Idąc, i na nic z tego, co ją otaczało, żadnej uwagi nie zwracając, myślała, że jednak w stosunkach swoich z tymi, którzy jej dostarczają roboty, coś zmienić musi, bo ciągle nie wypłacają jej znacznej części umówionego zarobku, i albo długo oczekiwać na zapłatę, albo i całkiem zarobek tracić musi. Tak być nie może, to krzywda, której ona długo znosić nie myśli. Trzeba stać się energiczniejszą, czy oględniejszą, słowem w sposób jakikolwiek zapobiedz temu, aby niedobrzy ludzi[1] strzygli ją, jak owcę. Niedobrzy ludzie! po kilka razy powtarza sobie w myśli dwa te wyrazy, i jak zawsze bywa, kiedy ją dotknie uczucie poniesionej krzywdy, od gniewu wrzeć zaczyna. Drgają jej brwi i ręce, grubemi i podartemi rękawiczkami okryte, krok staje się jeszcze śpieszniejszym.
W tym pośpiechu nie spostrzega krzyżującej się z nią kobiety z wielkiem worem na plecach — i wór, w którym znajduje się coś twardego, tak mocno ją w bok potrąca, że aż przeciągłe syknięcie z ust jej się wydobywa. Na ból dotkliwy przecież bynajmniej nie zważając, ani na chwilę nie przystaje, i równie śpiesznie jak przedtem idzie dalej, tylko bez najmniejszej już o tem wiedzy, wzmaga on gniewne jej wzburzenie. Bo i doprawdy — myśli znowu, — od Nowego Roku aż do połowy lata wiodło się jej wybornie, roboty miała wiele, że z dwiema, a nieraz i z trzema pomocnicami zaledwie wydołać jej mogła; i — cóż ma z tego? Przeżyła wprawdzie czas ten bez wielkiej biedy i kilkanaście rubli w zapasie posiada, ale nic więcej! Teraz zaś, od miesiąca, zaczęła się pora w całym roku najniekorzystniejsza i miesiąc jeszcze potrwa. Robota zmniejszyła się, pomocnice dawno już odprawione, sama wprawdzie ma to i owo do zrobienia, ale zapasik niezawodnie wydać będzie musiała, i jeszcze kto wie, czy wystarczy on do czasu, w którym te lafiryndy, które chcą stroić się, a szwaczkom połowę tylko należności wypłacają, zaczną sobie suknie i inne stroje na jesień sprawiać! Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! I roboty znów przybędzie, i skwary przeminą. Ach! jak gorąco! Pan Bóg, doprawdy, powinienby lata wsiom tylko dawać, a nad miastami zawieszać wieczne jesienie i zimy!
Wtem z otwartych okien jakichś suteren wydobył się i całą ją gęstym kłębem owionął tak silny i obrzydliwy swąd kuchenny, że zakrztusiła się, w gardle ją zdławiło i łzy jej do oczu nabiegły. Szybko minęła zionące swędem okna, i prawie już biegnąc, wpadła znowu w tuman kurzawy, podnoszący się z pod kilku ciągnących ulicą wozów. Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! Z dwojga złego, deszcz i błoto mniej są przykre od swędu i kurzu. Niech tam sobie ci, którzy mieszkają na wsi, wiosnę i lato lubią... Jak ona dawno na wsi nie była! może już dziesięć lat... ostatni raz u Ginejków, kiedy to jeszcze swoją kolonijkę mieli...
Przy tej myśli zwolniła nieco kroku i rękę do czoła podniosła. Po co, po co to nazwisko tak często plącze się jej w myśli? Powinnaby o niem zapomnieć, kazać sobie zapomnieć, bo przy wszystkich jej zmartwieniach i udręczeniach, ten jeszcze ciężar w pamięci i sercu nosić — to zawiele! Po co oni tu przyjeżdżali? po co ten dzień pamiętny przerznął jej życie, jak szlak słoneczny, za którym i przed którym ciemna noc? Dzień jeden, chwila, jakiś sen dziwny i — po wszystkiem! Głupstwo! Nie ma ona czasu takiemi niedorzecznościami głowy sobie nabijać i czynić tego nie powinna: bo wie i czuje, że samej jednej o nich myśleć — jest wstydem i upokorzeniem. Więc też nie będzie, nigdy już najpewniej nie będzie! Postanawiała to już nieraz, ale jakoś dotąd nie mogła dotrzymać danego sobie przyrzeczenia, teraz dotrzyma... Oto już myśli o tem, jak śmieszny kapelusz ma na głowie ta pani, która przeciwległym chodnikiem idzie i pieska z sobą na sznurku prowadzi... A ten człowiek z piłą na plecach, jaki zmęczony! zdaje się, że zaraz upadnie, ta zaś Żydówka z dwoma koszami pełnemi bułek na ręku, bardzo do Ruchli... Ach!
Wydawszy wewnętrzny ten wykrzyk, jak wryta stanęła i szeroko otwartemi oczyma wpatrzyła się w młodego, zgrabnego mężczyznę, który w wysokich butach i grubej, zgrabnie skrojonej odzieży, śpiesznie szedł po przeciwległym chodniku[2] To stanie i patrzenie trwało przecież zaledwie kilka sekund, po których, z ruchem zniecierpliwienia i bledsza nieco, niż wprzódy, iść dalej zaczęła. Czyż nigdy nie przestanie być głupią? Bo głupią być trzeba, aby proste i po przypatrzeniu się małe nawet podobieństwo tak ją wzruszało, że nogi jej drżą, a szum w uszach tłumi turkot przejeżdżających dorożek! Zdaleka jednak ten młody człowiek w wysokich butach był tak do niego podobny, że pomyślała zrazu... Ale po przypatrzeniu się, zupełnie co innego... Daleko brzydszy, mniej zgrabny i włosy nie takie piękne, gęste... Najpiękniejszy jednak ze wszystkiego ma on uśmiech, taki miły, serdeczny, oczy siwe, takie błyszczące, a czasem takie przezroczyste i głębokie, jakby z kryształu... Czy znowu?
Zawrzała gniewem, ale tym razem przeciwko samej sobie uczutym. Znowu myślała o tem!... Woli i wstydu za grosz chyba nie ma, jeżeli wstrzymać się od tych myśli i wspomnień nie może... Otóż może! Otóż przekona sama siebie, że cokolwiek sobie rozkaże, to uczyni, co postanowi, to spełni. Otóż i teraz, myśli już o tem tylko, w jakim dziś stanie, po parogodzinnej na miasto wycieczce, matkę znajdzie? Bo od niejakiego czasu matka zaczęła doświadczać jakichś osłabień i zawrotów głowy, chwilowych wprawdzie, ale coraz częstszych. Szczególniej te srogie upały jej szkodzą. Upały swoją drogą, a ciągła desperacya swoją. W głębi ducha desperuje, a na zewnątrz wybucha coraz większem rozdrażnieniem i zgryźliwością. Wszystko to musi zdrowie odbierać, zabijać! Broń Boże zachoruje ciężko, co wtedy będzie? Że też to człowiekowi nigdy tak źle na świecie nie jest, aby jeszcze gorzej być nie mogło!
Jednak przy pożegnaniu powiedział on do niej: „Wszystko złe przeminie, a dobre nadejdzie!“ Może to kiedykolwiek wreszcie nastąpi! Powinnaby mu wierzyć, bo on dobry, szczery, szlachetny, i pewno, pewno nie skłamał nigdy, nawet spojrzeniem. Pocóżby okazywał to, czego nie czuł? Wie zresztą dobrze, iż co okazywał — to podówczas czuł naprawdę. Poczciwy, złoty, kochany... Czy znowu?...
Z gniewu na samą siebie nogą o kamień bruku tupnęła, i usiłując o niczem wcale nie myśleć, wbiegła w bramę domu. Tu jednak zwolniła kroku, bo nad kilku schodami, znajdującemi się u drzwi mieszkania stróża, spostrzegła żółtą, jak bibuła, twarz Ruchli wychylającą się z narzuconej na głowę wielkiej, podartej chusty. Dla Ruchli, pory roku zdawały się nie istnieć: ta sama zabłocona spódnica i brudna chusta służy jej za ubranie zimą i latem. Spostrzegłszy Szyszkównę, nie zmieniła siedzącej i skurczonej na wschodkach postawy, tylko wlepiając w nadchodzącą czerwone od płaczu oczy, głową tak wstrząsać zaczęła, jakby na zapytanie jakieś dawała przeczące znaki. To wstrząsanie głową, połączone z mruganiem powiek, zdawało się mówić: „Jego tu nie było! On nie przychodził! ja tu ciągle siedziałam i wiem na pewno, że on wcale nie przychodził.“
Jadwiga zrozumiała, co wszystko to ma oznaczać. Naturalnie! Alboż mogło być inaczej? Wprawdzie od świąt Bożego Narodzenia do wiosny i jeszcze przez parę wiosennych miesięcy spodziewała się... z każdej wycieczki na miasto wracając, myślała, że może, może w czasie jej nieobecności... Ale od dość już dawna Żydówki o to nie zapytywała, naprzód dlatego, że ona pytanie jej zawsze już trzęsieniem głowy uprzedza, następnie, że przestała sama spodziewać się listu. Niczego już nie spodziewa się, a jednak gdy Żydówka przecząco głową trzęsie, doświadcza znowu takiego uczucia, jakby ostra i gruba szpilka lub igła przebijała pierś jej w tem miejscu, w którem znajduje się serce. Znowu — bo to samo zdarzyło się wczoraj, zawczoraj, przed tygodniem, przed miesiącem. Wie jednak dobrze, iż szpilek ani igieł nie wpina do stanika tak niezgrabnie, aby kłóć ją mogły. To przeczące trzęsienie głową Ruchli, jakkolwiek z góry przewidziane, takiem ukłóciem przeszywa ją zda się nawskroś.
Zatrzymuje się przed skurczoną na wschodkach postacią i zapytuje:
— Czego to tak płakałaś, że aż oczy masz czerwone?...
Ruchla wydaje kilka jęków, i kołysać się zaczyna w obie strony. Mąż jej, suchotnik, źle się w tych dniach ma, bardzo źle... już leży!...
— Więc dlaczegóż, moja Ruchlo, zamiast go pielęgnować, ty tu w bramie jak siedzisz, tak siedzisz?
— Już ja tak przywykła...
— Ależ wszystko to jedno; gdybyś i złapała kogo z robotą, mąż twój teraz przyjąćby jej nie mógł.
— Czemu nie? Nasz Mendelek i nasz Lejbełe już szyją.
Jadwiga oburza się na myśl o takiem szyciu, do jakiego zdolnymi być mogą szesnastoletni Mendelek i jeszcze młodszy od niego Lejbuś.
— Takie dzieci! — woła z oburzeniem, — po jakiemuż one szyć mogą! Ależ taka robota, jaką ich być może, to poprostu oszukaństwo...
Ruchla powoli ramionami wzrusza i, rozkładając nieco ręce, odpowiada;[3]
— A co robić, kiedy u nas chleba niema?
Przez chwilę Jadwiga, milcząca i zamyślona, stała przed skurczoną na wschodach postacią, która w milczeniu także wznosiła ku niej czarne, od płaczu opuchłe oczy, aż sięgnąwszy do kieszeni, srebrną monetkę z niej wyjęła i na kolanach Ruchli, wśród fałd brudnej chusty położyła. Wszystko uczyniła bardzo szybko i nagle odwróciwszy się, jakby od czegoś uciekała, śpiesznie weszła na dziedziniec.
Teraz, w lecie dziedziniec ten wcale inaczej wyglądał, niż podówczas, w zimie. Pomimo skwarnie wyiskrzonego błękitu nieba nad dachami i oślepiającej pożogi słonecznej na czworokątnych ścianach domu, powietrze tu było żółte i jakby dymne od kurzawy, podnoszonej przez dwa wielkie roje bawiących się dzieci; to zaś suche, krztuszące powietrze napełniał wrzask niewypowiedziany, od owych dwóch rojów pochodzący. Jeden z nich jeździł na kijach, huśtał się na stosie desek, wzajemne gonitwy i bitwy wyprawiał u drzwi mieszkania pokątnego doradcy; drugi czynił to samo przede drzwiami krawca suchotnika i żony jego Ruchli. Pierwszy był złożony z dzieci chrześciańskich, drugi z żydowskich: wszystko jedno, oba wrzeszczały, bez najmniejszego na uszy ludzkie miłosierdzia. Oprócz tego, z otwartych okienek sutereny wybuchały gęste pary, w których czuć było tłuszcz, czosnek, cebulę i mydliny; mydliny też, pomieszane z mnóstwem żółtych i czarnych odpadków, tu i owdzie wąskiemi strumieniami ciekły wśród ostro sterczących, od suszy i skwaru czerwonych kamieni bruku.
Jadwiga, wysoko podniósłszy suknię, parę przeskoczyła; od kłębu kurzawy, który wpadł jej do ust i gardła, zakaszlała; od wrzasku mijającego ją wielkim pędem dziecinnego roju w uszach jej zakłóło. Okropność! Żeby w tem piekle sto lat przeżyła, jeszczeby do niego przyzwyczaić się nie mogła, głównie dlatego, że było tak brudne. Żeby już prędzej, prędzej jesień i zima nadeszły! W zimie ten dziedziniec nawet wcale ładnie wygląda. Śnieg chłodny jest, ale czysty i przy blasku słońca iskrami, jak brylantami, świeci. Świecił tak właśnie wtedy, gdy ona z nim z kościoła wracała i stanęli w tem miejscu dla rozmowy z Pauliną. Gdy stanęli, ona chciała rękę z pod jego ramienia wysunąć, ale on ją zlekka ku sobie przycisnął, a jej w sercu zrobiło się tak dziwnie ciepło i rozkosznie... Tam zaś, na tamtem miejscu, podjął laskę ślepej staruszki, która potem tak grzecznie do nich przemówiła, i gdy w rękę oboje ją całowali, błogosła... Cóż znowu?...
Nagle, jakby dla ukarania jej za myśl odpędzaną, a wciąż wracającą, z wielkim pluskiem, tuż przed jej nogi, wylał się z otwartego okna strumień cuchnących pomyj. Szybko podniosła suknię, odskoczyła i ku oknu owemu zwrócona, zawołała z gniewem:
— Wstydziłaby się pani Jerzowa brudne rzeczy na dziedziniec wylewać!
Z za okna donośnie zapiszczał głos kobiecy:
— A pani co do tego? Także znalazła się guwernantka! Niech każdy swego nosa pilnuje!
— Przed gospodarzem skarżyć się będę, bo pomyje pani wprost pod moje okna cieką!
— A skarż się, skarż się, ile wlezie! Leć z donosami! Miła sąsiadka! jędza!
Z suknią wysoko jeszcze podniesioną i ustami od kurzawy i kłótni wykrzywionemi, Jadwiga wbiegła do swego mieszkania, kosz przyniesiony ze stukiem na ziemię postawiła, zerwany z głowy kapelusz rzuciła na komodę, i z głośnem stęknięciem na krzesło upadłszy, oczy, przed któremi latały roje czerwonych i złotych muszek, obu rękoma przecierać zaczęła.
Za przepierzeniem ozwał się głos Szyszkowej:
— Czegóż tak stękasz i stukasz? Jezus, Marya. Zginienie zdrowia i życia! Czy nieprzyjemność jaką miałaś? Czy taki humor ciebie napadł? A w mieście ze dwie godziny siedziałeś! Myślałam już, że, Jezus Marya, ktokolwiek panienkę na fetę zaprosił i na pierwszem miejscu przy stole posadził. Aż tu nie, przyszła, ale śmierć, męka, zgryzota, w złym humorze! Jezus, Marya, czemuż nie odpowiadasz? Ja pytam, czego ona stuka i stęka? a ona nie odpowiada! Plaga egipska!
Nie odpowiadała, zaledwie nawet słyszała słowa matki, bo i w uszach jej od wrzasku za oknami szumiało, i po głowie wiła się myśl: „Jednak to być nie może, aby on nigdy już... W tem miejscu, ot tu, przy samej komodzie, pomagając mi futro zdejmować, za rękę mię ścisnął i szepnął: Moja jedyna! — A potem, kiedy siadaliśmy do stołu, do tego, ot tego krzesła przyskoczył i aż krzyknął: Ja przy Jadzi! — Nie, to być nie może, aby on już nigdy...“ Cóż znowu?
Zerwała się z krzesła, i teraz dopiero spostrzegła matkę, we drzwiach przepierzenia stojącą.
Przez ubiegłe miesiące Szyszkowa postarzała, zmizerniała przygarbiła się, tylko włosy jej siwieć nie chciały, i jak wprzódy czarną chmurą zwisały nad ciemną, czerwonemi smugami zoraną twarzą. Wypukłe, piwne oczy wlepiając, krzyknęła:
— Dlaczegóż nie odpowiadasz? Jezus, Marya! Ja półgodziny do niej mówię, a ona ani piśnie! Złość, męka, choroba, zgryzota! Czy to już matka rozmawiać z tobą nie godna? Czy może w języczek muszka jaka ukąsiła? Odezwiesz się ty dziś do mnie, czy nie? Śmierć, utrapienie...
— Przepraszam. Nie słyszałam! O co mama pytała? — z roztargnieniem zaczęła Jadwiga.
— O co? o co? Jezus, Marya! Czegoś tak długo siedziała w mieście?
— Robotę odnosiłam, zapłatę odbierałam, mama wie przecież, ile mi się od ludzi należy...
— Cóż, oddali?
— Nie chcę źle życzyć nikomu! — z wybuchem zawołała Jadwiga; — jednak chciałabym, aby oni choć raz w życiu skosztowali, jak krzywda smakuje!
Ze stukiem otworzyła szufladę komody i, zwitek materyi z niej wyjąwszy, do szycia sposobić się zaczęła. Przez kilka minut zbierała i przygotowywała nici, tasiemki, igły, parę razy z turkotem pokręciła kółko maszyny. Szyszkowa tymczasem, chodząc powoli i klapiąc podeszwami starych trzewików, na stole i na komodzie coś porządkowała, pył ścierała, przyczem trzęsła głową i ściśniętemi wargami poruszała. Nakoniec, ponurym, lecz dość spokojnym głosem mówić zaczęła:
— I po cóż ty się tak zaraz do roboty bierzesz? Jezus, Marya! zhasałaś się po mieście, to odpocznij trochę. Wszystko jedno, jak skończysz te dwie suknie, które masz do zrobienia, muchy łapać chyba zaczniesz, bo przez jaki miesiąc jeszcze i pies do nas z robotą nie zajrzy! Każdego lata przecież tak bywa! Kiedy lipiec i sierpień przyjdzie, choć zęby na stole kładź... Męka, zgryzota, złość, nieszczęście, zginienie zdrowia i życia!
Jadwiga, milcząc, obrębiała jakąś nieskończenie długą falbankę. Szyszkowa stanęła przed nią, i długo, także w milczeniu, na nią patrzała.
— Jak ty wyglądasz! — zaczęła znowu. — Jezus, Marya! lepszych do trumny kładą! Mizerna, żółta, opalona, oczy czerwone, ręce, aż czarne... Wstyd, żal, zgryzota! Serce kraje się od patrzania na ciebie! Młodości po tobie nie znać...
— Cóż robić, mamo? — przerwała rozdrażnionym głosem Jadwiga — Nic nie pomoże wyrzekać na to, przeciw czemu rady niema.
— Niema? — sarknęła Szyszkowa. Jezus, Marya, czyż niema?
I umilkła. Widać było, że gryzła w sobie jakiś żal i jakąś gorycz, któremi wnet wybuchnąć mu siała[4]. Wybuchnęła też:
— Śmierć, niedola, wstyd, złość, utrapienie! Jest rada, jedna tylko rada dla kobiety, ażeby z biedy i nieszczęścia wyleźć... a ty wiesz jaka! Wiesz ty dobrze i rozumiesz, o czem ja mówię... Oho! rozumu masz dosyć... wiesz, rozumiesz, czego ja pragnę, czekam, u Pana Boga jak zbawienia duszy wymadlam... wiesz dobrze... plaga egipska...
— Wiem — nagle głowę podnosząc, zawołała Jadwiga; — ale tyle, tyle już razy prosiłam, aby mama o tem nie mówiła!...
— Nie mówić! mam o tem nie mówić! Złość hańba, zgryzota! I dlaczegóż to matce gębę zamykać każesz? Jezus, Marya, czy dlatego, aby mi pokazać, że jestem...
— Dlatego, mamo, tylko, tylko dlatego, że te wieczne wymówki mamy, iż za mąż nie idę, ranią mię, obrażają, upokarzają...
— Obrażają, upokarzają! Jezus, Marya! Boże zmiłuj się Ty nad nami! A cóżeś ty winna, że ciebie tak Pan Bóg stworzył, iż nikomu prawdziwie podobać się, nikogo do siebie przywiązać nie możesz?...
— Boże! cierpliwości, cierpliwości, cierpliwości! — syknęła Jadwiga.
Ale Szyszkowa, cała naprzód podana, ramionami zamachała:
— Sycz, czy nie sycz, a ja prawdę mówić będę! Jezus, Marya! czy to ja sługa twoja, abym ci prawdy powiedzieć nie śmiała? Serca masz mało, łagodności nie masz, miłego obejścia się nie masz, i dlatego śmierć, choroba, zgryzota, nieszczęście: jeden wolał tę frygę Paulinę, niż ciebie, a drugi...
Jadwiga zerwała się z krzesła i dłońmi za czoło się schwyciła.
— Zrywaj się, czy nie zrywaj — krzyczała Szyszkowa, — a sama winna jesteś, że Jezus, Marya, na koszu osiądziesz... Dwadzieścia pięć lat już panience, a panienka jeszcze fumy stroi... kiedy poczciwy chłopiec, który nią zajął się, odjeżdża, ona stoi, jak martwy kołek, i ani jednego miłego słowa do niego nie piśnie... Myślałaś może, że ja tego nie widziałam, nie uważałam... oho! plaga egipska!...
— Nie mogę tak myśleć, bo mi to mama już wiele razy powtarzała...
— No, więc dlaczegóż tak zrobiłaś? Jezus, Marya! zginienie zdrowia i życia, jakie głupstwo do głowy ci przyszło?
Jadwiga twarz podniosła, oczy jej ostro błysnęły.
— To do mnie tylko należy! — zawołała.
Ale Szyszkowa poprostu już w furyę wpadła.
— No, to i ciesz się! — krzyczała, — no to i zobaczysz go, jak swoje ucho bez lustra! Pojechał i jasnej panience zyg, zyg marchewka, pokazał, zyg, zyg, marchewka...
Jadwiga obie dłonie do serca przycisnęła i była bardzo blada.
— Niech mama przestanie... moja mamo, niech mama o tem nie mówi...
Ale do ciemnej twarzy Szyszkowej krew nabiegła; gniewna zachwiała się na nogach.
— Cóż? Jezus, Marya! odezwał się może, napisał?... Jezus, Marya! czy choć raz napisał?... Aha! aha... Kiedy bracia nie pisali, ty tryumfowałaś, że oni tacy źli, a ty taka dobra... dobra... Teraz... plaga egipska... Boże, zmiłuj się Ty nad nami... sama spróbuj, jak to smaczno... kiedy... kiedy... plaga egipska...
Ostatnie słowa wybełkotała prawie niezrozumiale, i znowu tak się zachwiała, że zdawało się, iż na ziemię upadnie. Jadwiga poskoczyła i w obu ramionach ją podtrzymała.
— Znowu ten zawrót głowy!... Niech mama położy się trochę...
Ale Szyszkowa umocniła się już na nogach, do zwykłej cery swej powróciła i usunęła córkę od siebie.
— Już przeszło... Jezus, Marya.. to od upału... nie powinnam kłaść się... przejść się owszem... wyjść ztąd, z tej dziury.. przejść się po świecie, po powietrzu... Ach, ach, ach! Boże zmiłuj się...
Stękając, wzdychając, ale zwykłym krokiem i ze zwykłą siłą za przepierzenie poszła. Jadwiga odprowadziła ją do drzwi wzrokiem niespokojnym i, na krześle usiadłszy, znowu do rąk, trzęsących się jeszcze od wzburzenia, robotę wzięła. Ale zaledwie kilkadziesiąt ściegów zrobiła, Szyszkowa, w wielkiej czarnej chustce na codziennej sukni, w czarnym kapeluszu ze starem piórem i z książką do nabożeństwa przyciśniętą do piersi, we drzwiach stanęła.
— Na nieszpory idę, — oznajmiła.
Nic w tem dziwnego nie było: Szyszkowa często chodziła na nieszpory; ale teraz Jadwiga niespokojną się uczuła.
— Może mama pozwoli, abym z mamą poszła? — zapytała.
— Nie trzeba! Nikogo fatygować nie chcę. Nie zwaryowałam jeszcze, sama do kościoła trafię!
Poszła, i Jadwiga przez okno widziała, jak pod czarną chustką przygarbiona, z książką do nabożeństwa u piersi, dziedziniec przeszła i zniknęła w bramie.
Względna cisza, która zapanowała w mieszkaniu, sprawiła Jadwidze ulgę. Z dziedzińca wprawdzie dochodził ją nieustannie przeraźliwy wrzask bawiących się dzieci, do którego łączyły się niekiedy donośne głosy kłócących się lub z oddalenia rozmawiających z sobą kobiet; ale w tych czterech ścianach przynajmniej cicho było i była samą.
Czas jakiś szyła pilnie, potem z obrębioną falbanką w ręku zbliżyła się do manekina, który dnia tego wyglądał, jak zgrabna i wystrojona panienka bez głowy. Do nieskończonej jeszcze sukni tej panienki, Jadwiga klęcząc przykładała i przymierzała świeżo obrębioną falbankę; potem nieco szpilek do ust nabrawszy, atłasowe ubranie przy zgrabnym staniczku poprawiała i przypinała; a potem ogarnęło ją zamyślenie, tak nieprzeparte, że przysiadłszy na ziemi, i z falbanką w jednej ręce, a czołem na drugą opuszczonem, u stóp panienki bez głowy znieruchomiała... Nie, to być nie może, aby wszystko skończyło się już na zawsze. Wprawdzie, jeden dzień tylko spędzili razem, ale w dzieciństwie i w pierwszych latach młodości widywali się często i on zawsze okazywał jej wielką sympatyę. Ileż razy powtórzył teraz: „Pysznie we wszystkiem zgadzamy się z sobą!“ I istotnie, mieli oni jednakowe gusta i jednakowe o wszystkiem zdania. W dodatku zaś — sympatya! Ją do niego a jego do niej zawsze od dzieciństwa coś pociągało, a teraz, gdy po wielu latach zobaczyli się dojrzałymi już ludźmi, więcej niż kiedykolwiek, mocno, o! jak mocno pociągnęło. O sobie wie ona dobrze, iż poszłaby za nim przez góry i lasy, choćby do piekła; ale że i on również względem niej czuł to samo, była tego pewną. Więc dlaczegóż?...
Jadwiga spostrzega, iż głowę jej napełniły myśli, których tyle razy sobie wzbraniała; ale tym razem nie walczy już z niemi, owszem, dobrowolnie, świadomie pogrąża się w nich cała z głową i sercem, miękko im się poddaje, jak niewymownie słodkiej pieszczocie. „Jedyne to moje szczęście!“ myśli, i z rozkoszą wpatruje się w obraz, który wyobraźnia stawia przed nią z wielką wyrazistością kształtów i rysów. Rysy te podobają się jej bardzo, najbardziej dlatego, że przegląda przez nie szczery, czysty, odważny charakter. W siwe, ogniste oczy, osadzone pod czołem szerokiem i ogorzałem, wpatruje się tak długo, że aż w ich głębi spostrzega wielką dla siebie czułość. Potem wzrok jej z siwych oczu spuścił się ku rumianym ustom, ciemno płowym wąsem ocienionym, i tak długo na nich spoczywał, aż na swoich ustach uczuła cały płomień i cały miód ich pocałunku. Wtedy już oczy dłonią zakryła, bo stało się z nią coś takiego, jakby miała zemdleć, lecz nie z osłabienia, tylko przeciwnie, z gorącego i zarazem niewymownie miłego upojenia, które rozlało się po jej żyłach i uderzyło do głowy zupełnie tak, jak wtedy, w ciemnym pokoiku, po walcu przetańczonym pod takt obertasa.
Zerwała się z ziemi, dziwnie zmieniona. Rumieńce pokryły żółtawość czoła jej i policzków, oczy z pod nieco zaczerwienionych powiek jaśniały błękitem turkusów, blade usta rozwierał uśmiech. Wyprostowała się też, i gdy w stojącej postawie, kilka jesz cze[5] szpilek do stanika panienki bez głowy wpinała, ruchy jej były zgrabne i gibkie. „Nie, myślała, to tak przejść i skończyć się nie może. Daremnie tylko martwię się i desperuję. Że nie napisał dotąd? cóż ważnego! Ślusarze do pisania nie muszą być skorzy. Pracuje zapewne bardzo, bardzo, aby byt swój w fabryce ustalić, a spracowaną i stwardniałą ręką za pióro chwytać niełatwo... Z dnia na dzień odkłada, ale kiedykolwiek przecież zbierze się na czas i ochotę, napisze...“ Wśród tych myśli, cicho, nieśmiało przewinęła się jeszcze jedna: „Może sam przyjedzie!“ I śmielej trochę snuła się dalej: „No, nie tak prędko zapewne, nie jutro lub pojutrze, ale kiedykolwiek... może w zimie... może znowu na Wigilię...“ Nakoniec rozwinęła się już zuchwale: „Prędzej czy później, przyjedzie niezawodnie... Przyrzekać cokolwiek, na pewno zamierzać jeszcze on nie może... Pałacu kosztownego żadnego nie ma zbudowanego, a nie do takich należy, którzy przyrzekają i zamierzają na wiatr... Przy pożegnaniu mówił przecież: — Bądź jak dotąd dzielną i cierpliwą! Złe przeminie, dobre nadejdzie. — I pewno nadejdzie. Rozumniejszy i odważniejszy on jest odemnie. Ja choć niby staram się nie być cielęciem, co moment w smutki i desperacye wpadam... A jednak, z doświadczenia wiedzieć powinnam, że pieczone gołąbki nie lecą do gąbki i że na wszystko cierpliwie czekać trzeba. E! wszystko jeszcze będzie może dobrze!..“
Żywo, prawie z podskokiem zbliżyła się do stołu i, usiadłszy, drugą falbankę obrębiać zaczęła. Naturę miała sprężystą, która do samej, zda się, ziemi ugięta, zawsze odginać się i wyprostowywać usiłowała. Młodą była, i młodość jej odzyskała w tej chwili najwyższe swoje prawo i dobro — nadzieję. Z błękitnemi wciąż jak turkusy oczyma i uśmiechem wijącym się po ustach, obracała kółko maszyny, którego turkot wydawał się jej wesołym. Jakże wiele, jakże wiele kółku temu zawdzięczała! Byt swój i matki, możność hardego noszenia niezależnej od nikogo głowy i jego szacunek... Szacunek tego pracowitego, niezależnego chłopca, który przecież próżniaczki i żebraczki pokochaćby nie mógł! Kręć się więc, kochane kółko, kręć się raźnie, żywo, a ja przez całe życie, od rana do wieczora, obracać cię gotowam, bylebym tylko w turkocie twoim słyszała śpiew nadziei: „Ktoś mię kocha, ktoś o mnie myśli! Złe przeminie, dobre nadejdzie!“
W turkot maszyny wmieszał się trochę piskliwy, trochę pospolity, ale bardzo żywy i szczebiotliwy głos, który we drzwiach pokoju przemówił:
— Dzień dobry pannie Jadwidze! Jak się panna Jadwiga ma? Wybierałam się do pani, wybierałam się, jak czajka za morze, i możebym jeszcze nie wybrała się, bo i ślubną suknię na łeb na szyję kończę, i pan Bolesław wiecznie mię za spódnicę trzyma, ale takie mam dla pani nowiny, że już koniecznie muszę je pani opowiedzieć...
Przysadzistsza jeszcze, niż wprzódy, bo przez ubiegłe miesiące nieco utyła, ale też więcej niż kiedy fertyczna i wystrojona Paulina, z szelestem jasnej, wykrochmalonej sukni, z filuternym, tajemniczym śmiechem usiadła obok Jadwigi, która uprzejmie ją powitała.
— Pani sama? A gdzież panny do szycia? Toż ich pani tyle ciągle potrzebowała! Aha! teraz niepotrzebne! W tej porze zawsze nikt roboty nie ma. Otóż to, psie życie szwaczek, niech jego dyabli wezmą! Wolę już za mąż iść, przynajmniej o te wrony i ich głupie suknie dbać nie będę! Sobie samej szyć, to i owszem. Caluteńką wyprawę już sobie uszyłam. A żeby panna Jadwiga widziała, jaka moja kaszmirowa suknia śliczna!... z dżetami...
— Ale pani masz dla mnie jakieś nowiny, — przerwała Jadwiga.
— A jej! cały worek nowin, taki duży, że ledwie go, idąc tu, udźwignęłam...
— A czy dobre?
— Są i dobre, są i złe. Nawet przyznam się pani, że nie wiedziałam sama, czy wszystko pani powiedzieć, czy nie wszystko. Ale pan Bolesław radził, żeby powiedzieć wszystko. „Powiem tobie — mówi, — że panna Jadwiga powinna o wszystkiem wiedzieć; ale co się tycze starej, to powiem tobie, że bądź ostrożna!“
Jadwiga, która dla rozmowy z gościem maszynę porzuciła i zaczęła w ręku materyę jakąś zszywać, ręce z robotą na kolana opuściła.
— Pewno cokolwiek o moich braciach... A! pra wda[6]! Wszak to pan Bolesław po papiery swoje tam jeździł. Czy już powrócił?
— Zawczoraj powrócił. Papiery przywiózł, i teraz poszedł do kościoła dać na zapowiedzi. Jutro pierwsza nasza zapowiedź wyjdzie. Ach, jak to śmiesznie będzie z ambony spadać!...
Podniosła do ust chusteczkę i tak długo chichotała, że Jadwiga, nie przerywając szycia, znowu się ozwała:
— Jakież to nowiny? Może pan Bolesław widział którego z moich braci?
Paulina ciągle chichotała.
— Co to panna Jadwiga ciągle pyta się tylko o braci i o braci! Są przecież na świecie bracia rodzone i nie rodzone. Ja mam nowiny o rodzonych i o nie rodzonych. Są między niemi dobre i są złe... które pierwej mówić: złe czy dobre? Ej, naprawdę, to jedna tylko nowina moja zła, a dwie dobre, — o jej! jakie dobre, wesołe!...
Obejrzała się po pokoju.
— A gdzież mama?
— Na nieszpory poszła...
— To i dobrze, bo pan Bolesław kilka razy mi przykazywał, żebym pani samej tylko wszystko opowiedziała, a potem niech tam pani sama co chce matce mówi, a czego nie chce nie mówi!
— Więc to coś bardzo złego?
— Jest i złe, ale dobrego więcej, a przecież umówiłyśmy się już, że zacznę od dobrych nowin... Ale, o kim pani chcesz, abym pierwej powiedziała: o rodzonych braciach, czy o nie rodzonych?
Jadwiga, bardzo niespokojna, niecierpliwie odrzuciła:
— Wszystko jedno. Niech już pani tylko choć raz powie, o czem tam pan Bolesław dowiedział się.
Obie tą żywą rozmową zajęte i od okna nieco oddalone, żadnej na nie uwagi nie zwracały i nie spostrzegły, jak przez dziedziniec przewlokła się stara przygarbiona kobieta, w kapeluszu ze starem piórem i z książką do nabożeństwa u piersi. Do połowy tylko nieszporów była w kościele, bo uczuła się tak słabą i zmęczoną, że modlić się jej było niepodobna.
— No, to dobrze — trzepała Paulina, — kiedy pani wszystko jedno, to ja od nie rodzonego brata zacznę...
W tej chwili drzwi od podwórza, a potem drugie z sionki do kuchni prowadzące stuknęły, ale Jadwidze serce tak gwałtownie bić zaczęło, a Paulina tak głośno i prędko mówiła, że obie tego nie usłyszały.
— Bo to widzi pani, pan Bolesław calutkie dziesięć dni tam przebył — tak z temi papierami było trudno. Jak przyjechał już tutaj, to zaraz na wogzalu mówi do mnie: „Powiem tobie, że tylko co tam z nudy nie umarłem.“ Otóż z nudy wziął i zaczął do różnych tam dawniejszych swoich znajomych chodzić. U jednych takich znajomych, co jeszcze z jego rodzicami w przyjaźni żyli, patrzy: staruszka jakaś siedzi, bardzo miła podobno staruszka, różowieńka sobie taka, wesoleńka, ale biednieńko, biednieńko sobie ubrana. Pyta się on: „Kto to taki ta staruszka?“ Aż jemu mówią, że to pani Ginejkowa. Dobrze. Podszedł do niej, zarekomendował się i mówi: „A ja synków pani dobrodziki tam i tam, wtedy i wtedy widziałem.“ I zaczął pięknie, grzecznie — już to on zawsze jest bardzo grzeczny — panów Ginejków chwalić. Pani Ginejkowa też dużo mu o swoich synach naopowiadała. Powiedziała, że chwała Bogu zdrowi, że do niej pisują, że powodzi się im w fabryce nie tak to bardzo dobrze, ale i nie tak bardzo źle, że w tym miesiącu mają już matkę do siebie sprowadzić, bo i jej bardzo już ciężko samej żyć, i im gospodyni w domu zda się... że pan Stanisław po nią przyjedzie, a pan Aleksander już po oświadczynach z jedną tam panną w sąsiedztwie i wkrótce ożeni się...
Jadwiga, która przez cały czas szczebiotania Pauliny, ze spuszczoną głową prędko, coraz prędzej szyła, teraz twarz podniosła.
— Z kimże to żeni się mój krewny? — zapytała głosem trochę głuchym, ale zupełnie pewnym, przyczem oczyma nieco rozszerzonemi na Paulinę patrzała.
— Podobno z jakąś panną z sąsiedztwa... córką obywatela... no, takiego sobie małego obywatelka, która w nim zakochała się okropnie i przeciw woli rodziców za niego idzie, bo ma się rozumieć, że rodzice nie pozwalali jej za rzemieślnika wychodzić... Ale ona powiedziała, że jeżeli nie pozwolą, to ona otruje się, więc wzięli i pozwolili. To wszystko pani Ginejkowej opowiadała jedna pani, co przyjechała z tamtych stron, gdzie ta fabryka. Jeszcze też opowiadała, że pan Aleksander dobrą partyę robi, bo to i obywatelska córka, i z posagiem, i że ta panna bardzo, bardzo ładna.. A co, czy zła nowina?
— Owszem, bardzo dobra. Bardzo się cieszę, że mój krewny tak pomyślnie się żeni...
Paulina ze zdziwieniem, które oczy jej do naiwnych oczu dziecka podobnemi czyni, wpatruje się w tę, która tak spokojnie, tak nadzwyczaj spokojnie słowa te wymówiła. „Święty Boże! — myśli, — czy ona nie była w nim zakochana, czy tak prędko zapomniała? Musi być zapomniała! musi być i wcale w nim nie kochała się, tylko bałamuciła go, męża sobie złapać chciała!“ A ta, o której wietrzna szwaczka tak myśli, także w duchu po wiele razy wykrzykuje imię Boga: „Boże! Boże! Boże!“ Ale oprócz tego wykrzyku, żadnej myśli w głowie nie ma, i w uszach jej, od silnego bicia serca, szumi okropnie. Obie też nie słyszą cichego, bardzo zresztą cichego szelestu za cienką ścianą przepierzenia.
Paulina dalej trzepać zaczyna:
— Widzi pani, nie nasze jedne weselisko wkrótce nastąpi. Będzie drugie i jeszcze trzecie. Aha! pani jeszcze nie wie, jakie to będzie trzecie! A ja zaraz nie powiem. Niech panią troszkę ciekawość pomęczy. Może pani na wesele starszego pana Ginejki pojedzie?
— Może pojadę, jeżeli zaproszą, — z uśmiechem (który znowu Paulinę nadzwyczaj dziwi) odpowiada Jadwiga, i zaraz potem zapytuje: — A o braciach moich... rodzonych... (znowu uśmiecha się), co pan Bolesław słyszał? Może nawet którego z nich widział?
— Widzieć, nie widział, ale słyszeć, to dużo słyszał; a jej! jak dużo! i takie rzeczy, że pani będziesz i bardzo ucieszona i bardzo zasmucona. Tak to zawsze na świecie bywa. Niema pociechy bez łzów. I ja cieszę się, że za mąż idę, a jednakowoż czasem taka mnie desperacya ogartuje... No, co pierwej pannie Jadwidze powiedzieć: wesołe, czy smutne?
— Wszystko jedno, — tym razem bardzo już cicho odpowiedziała Jadwiga.
— No, to od wesołego zacznę. Smutne niech będzie na końcu... Co tam! im później zmartwić się, tem lepiej.. Otóż, pan Bolesław słyszał od jednego swego znajomego, który jest bardzo dobrym znajomym braci pani, że młodszy brat pani, ten, który w wojsku, pan Józef podobno, żeni się... A co? ot i trzecie weselisko będzie! Ale jak on żeni się? z kim? ot sztuka! Słyszę z jakąś bogatą, bogatą mieszczką w jakiemś mieście, którego nazwiska nie pamiętam... Tam, jak mówią, wiele jest takich bogatych panien... Otóż ta, z którą on żeni się, zakochała się w nim słyszę, dlatego, że bardzo ładny, a rodzice nawet nic przeciw temu nie mieli, bo oficerem on przecież jest... porucznikiem, czy co? Jakieś takie wielkie pieniądze w posagu jej dają, że już nawet nie pamiętam ile, pojazd i konie, słyszę, kupują dla niej i brylanty, i futro z błękitnych lisów. Wszystko to pan Józef do swego znajomego pisał, że już na pewno, i że w przyszłym miesiącu ślub nastąpi, i prosił jeszcze tego znajomego, żeby jemu doniósł, gdzie teraz mama jego i siostra znajdują się, a ten znajomy mówił panu Bolesławowi, że pewno on, gdy będzie takim bogatym, paniom cościś przysłać zamierza... pieniądze może, a może piękny prezent. Ot, moja panno Jadwigo, żeby to braciszek futro pani jakie ztamtąd przysłał, albo jedwabnej materyi na suknię... Pewno i przyśle coś ślicznego! A co? zła moja nowina? Cóż? bardzo pani ucieszona?
Szklistemi oczyma zapatrzona gdzieś daleko, Jadwiga głową poruszyła. Nie wymówiła ani słowa, bo ledwo słuchając tej drugiej nowiny, niejasno, jakby dorywczo myślała: coby takiego znaczyć miał czarny cień, który za drzwiami przyległego pokoiku kładł się na podłogę? Wyglądał tak zupełnie, jakby był cieniem jakiegoś podsłuchującego za ścianą widma, ale wiedziała o tem, że tam żadnego widma, ani żadnej żywej istoty niema, więc szklisto w tę stronę patrząc, myślała tylko: „Boże, Boże, Boże zlituj się nademną! Boże, Boże, Boże!
— Oho! cościś pani ciągle zasmucona! A ja, gdybym na pani miejscu była, tobym bardzo cieszyła się... Co to, z biednego chłopca takim bogaczem zrobić się, czy to żarty? Ale panna Jadwiga pewno tak samo myśli, jak pan Bolesław; bo on bratu pani takiego żenienia się bynajmniej nie pochwala, mówi, że to źle tak zaprzedawać się w ręce ludzi bogatych, a niewiadomo jakich. A kiedy ja jemu sprzeciwiać się zaczęłam i mówić, że pan Józef dobrze robi, to on mnie tak wykrzyczał, że niech Pan Bóg broni: „Powiem tobie, mówi, że głupia jesteś, i że gdybym nie wiedział, że przez głupotę tylko tak gadasz, to słowo daję, jeszcze dziś rozstałbym się z tobą.“ Ja też myślałam, że on jeden na świecie taki dureń, aż tu widzę, że i panna Jadwiga także zasmucona... No moi państwo! jak to na świecie bywa! Co dla jednego wesołe, to dla drugiego smutne. A cóż to będzie, jak ja moją trzecią nowinę powiem... naprawdę już smutną? Ale cóż robić? Muszę powiedzieć, bo pani jesteś siostrą, więc wiedzieć powinnaś, co z braćmi się dzieje... Pan Bolesław dowiedział się, że starszy brat pani, pan Władysław, w turmie siedzi...
— Już! — syknęła Jadwiga, i nisko pochyliła się naprzód, bo ten cień, tam na podłodze, jakby zakołysał się... Czy tam kto jest?
Chciała wstać, ale nogi jej tak drżały, że znów na krzesło opadła i tylko szepnęła:
— Niech pani ciszej mówi...
Ale Paulina cicho mówić nie umiała. Zniżyła wprawdzie głos, lecz tyle tylko, że nie krzycząc już, trzepała dalej:
— Już to wiadomo, że on takim sobie, pokątnym doradcą był; ale do tego czasu dobrze mu się powodziło, bo słyszę, bardzo sprytny... Ale teraz, słyszę, w łajdacki jakiś interes wlazł... fałszerstwo jakieś czy co? z którego miał wielkie pieniądze zyskać... Tylko, że jakościś łajdactwo odkryli i mach! jego, razem ze wspólnikami, do turmy wpakowali. Sąd, słyszę, będzie bardzo srogi... Mówią tam, że może i do katorgi...
— Jezus, Marya! co to? — krzyknęła Jadwiga, i porwała się na równe nogi, a to samo za nią uczyniła i Paulina, poczem ku drzwiom od przepierzenia rzuciły się obie.
Za temi drzwiami kołyszącego się tam przed chwilą na podłodze cienia nie było, bo pokryła go sobą całkiem, czarną wielką chustą okryta postać kobieca. Bez krzyku, prawie bez stuku, z przeciągłym tylko jękiem, jak drzewo powoli toporem podcinane, chyliła się ona z za ściany, chwiała się, chyliła, aż legła w całej długości rozciągnięta, twarzą ku ziemi!...
W parę minut potem, Paulina wypadła na dziedziniec przerażona, zaczerwieniona, i do ślusarzowej, która z dzieckiem na ręku przed drzwiami mieszkania stała, z rozpostartemi rękoma biegnąc, na cały dziedziniec krzyczała:
— Pani Michałowa! na miłość boską! niech ktokolwiek od was po doktora leci! Szyszkowa zachorowała, musi być umiera, czy co? bo jak długa na podłogę padła i podnieść się nie może! Jabym poleciała, ale tam córka sama jedna... trzeba jej pomódz!...
I jak pędem biegła, tak napowrót ku mieszkaniu Jadwigi zawróciła, gdzie wpadłszy, bez żadnego względu na zgniecenie swojej świeżej sukni, owszem ze łzami w dobrodusznych oczach, razem z Jadwigą zaczęła dźwigać Szyszkową z ziemi. A ładna ślusarzowa ze swej strony, ku otwartemu oknu mieszkania swego poskoczyła.
— Michaś! — krzyknęła, — leć po doktora! Pani Szyszkowa zachorowała, słyszę jak długa na ziemi leży!... Michaś, czy słyszysz?
— Słyszę, słyszę! — ozwał się z wnętrza gruby głos męski, — ale okrutnie czasu nie mam!
— Co to: czasu nie mam! Tam córka sama jedna... pomódz jej trzeba! Michaś, leć! jeżeli Boga kochasz!
— Lecę! już lecę! — odkrzyknął gruby głos i parę sekund zaledwie upłynęło, a już istotnie, surdut jeszcze na siebie wciągając, z mieszkania wypadł i ku bramie tak prędko biegł, że prawie leciał.
Ślusarzowa, tyle tylko, że dziecko komuś przez otwarte okno podała, zaraz także ku drzwiom Jadwigi śpiesznie pobiegła.
— A co tam takiego stało się, pani Michałowa? — zawołała ku niej żona szewca Jerzego, ukazując się przede drzwiami, w szafirowej spódnicy, brudnym kaftanie i przydeptanych pantoflach.
Usłyszawszy odpowiedź ślusarzowej, za rozczochraną głowę się schwyciła.
— A jej! taka nagła choroba! nieszczęście! A córka przy niej sama jedna! Trzebaż pomódz biedaczce! Ot, tylko czysty kaftan narzucę i przylecę tam, zaraz przylecę!
Ale usłyszawszy rozmowy, rozlegające się na dziedzińcu, z sutereny swojej wydobyła się na powierzchnię ziemi, i w krótkiej spódnicy, boso, z rozwianemi nad małą twarzyczką siwemi włosami, biegła przez dziedziniec Ambrożowa. W drobne, od mydlin mokre ręce z żalu uderzała i krzyczała:
— Oj, biednieńkaż ona z taką chorą matką, sama jedna, panieneczka moja złocieńka, biednieńka! Może w czem pomódz, posłużyć? Może po cyruliczka pobiedz? Może zimnieńkiej wody do główki przynieść! Jestem! jestem! jestem!
I z temi słowami, jak zwinna mysz do nory, do sionki Jadwigi wbiegła.
W tejże chwili, z bramy na dziedziniec wybiegła Ruchla. Nie szła już tak, jak zawsze, leniwie i sennie, ale z takim rozmachem biegła, że aż brudna chusta zsunęła się na jej plecy i odsłoniła głowę, czarnym perkalem, zastępującym perukę, oblepioną.
— Hörst! — krzyczała, — co to? Pani Szyszkowa zachorowała! A co tam panienka robi? Aj, waj! ona tam sama jedna... jak ona sobie radę da w takim przypadku!
— Ruchla! Ruchla! — z okna pierwszego piętra zawołała na nią karczmarka Leja.
Ruchla głowę podniosła, i dwie Żydówki ruchami głów pożałowanie okazując, zaszwargotatły z sobą.
Wtem, z otwartego okna Jadwigi wychyliła się Michałowa.
— Moja Ruchlo — zawołała, — zróbcie cokolwiek, ażeby wasze dzieci tak nie hałasowały! Tu kobieta może umiera, a te bębny wrzeszczą, jak opętane!
— Git! zaraz! nu, ja im dam!
I ku gromadzie żydowskich dzieci się zwróciła; jednocześnie zaś kramarka z otwartego okna ku swoim dzieciem aż siedem żydowskich imion wykrzykiwać zaczęła, wołając, aby były cicho i do domu szły.
Ale niełatwa była to sprawa rozhukaną tę trzódkę zapędzić do owczarni. Więc Ruchla, w jedną i drugą stronę pośród nich biegała, jedne szturchańcami obdarzając, inne łając, inne nakoniec prosząc; a gdy to czyniła, ruchy jej były zupełnie tak samo żywe, gibkie, do baletniczych podobne, a oczy spłakane tak samo gorzały, jak bywało wtedy, kiedy osoby ze zwojem materyi w ręku do swego męża krawca zapraszała.
Nagle zatrzymała się i, na gromadę chrześciańskich dzieci spoglądając, zawołała:
— Nu, a co to pomoże, że te przestaną, kiedy tamte hałasują! Niech pani Jerzowa powie tamtym, żeby one nie hałasowały! One nie do mnie należą, ja im nic kazać nie mogę! Niech pani Jerzowa każe!
Pani Jerzowa do mieszkania Jadwigi już dążąca, przystanęła, popatrzała, i pędem ku drugiej wrzaskliwej gromadzie się rzuciła. Było tam czworo jej własnych dzieci. Ruchla na swoje, a ona na swoje, krzyczały; — i obie te kobiety, zarówno prawie brudne, zarówno w przydeptanych i z nóg opadających pantoflach, jedna z rozczochraną jak fura siana, druga z oblepioną czarnym perkalem głową, ciszę na dziedzińcu czynić usiłowały.
Jakkolwiek przecież zmniejszały się stopniowo dziecinne hałasy, cisza do tego ludnego kotła zlecieć nie chciała. Wieść o zaszłem nagle w jednej z przegródek jego nieszczęściu, była ostrą kroplą, która wpadła do gotującej się w nim nieustannie codziennej strawy, i wywołała na wierzch odpryski przerażenia, współczucia i ciekawości. Tu i ówdzie przez otwarte okna wychylały się ciekawe głowy męskie i kobiece, — kobiety szczególniej zbiegały ze wschodów, wychodziły przede drzwi mieszkań, i patrząc w stronę mieszkania Jadwigi, zcicha lub głośno z sobą rozmawiały. Wielu z nich miało w sercu i uszach wieczne adagio ludzkich żywotów: „Co dziś tobie, jutro mnie!“ dla wielu nagła choroba jednej starej kobiety była takim samym, jak kręcenie się trzech par tancerzy za oświetlonem oknem, ciekawym i porywającym, bo nowe wrażenie dającym teatrem.
Nad całym tym gwarem i czynnem lub biernem zajęciem, nad wszystką tą ciekawością i czynną lub bierną litością, jak skrzydlate, białe, dla ziemskich spraw obojętne anioły, unosiły się dźwięki fortepianowej muzyki, wychodzące z okna panny Karoliny. Jej ślepa matka, po dzisiejszym srogim upale, spoczywała w głębokim fotelu; ona zaś sama, piękna jeszcze, choć niemłoda, dumna choć biedna, nie wiedziała i wiedzieć nie chciała o niczem z tego, co dzieje się tam na dole, na tym ohydnym bruku, pośród tych brudnych ludzi, i z klawiszów wydobywając smętną melodyę, myśli swe posyłała daleko, gdzie, pośród pól wonnych, pod mierzchnącem niebem, stare lipy szumiały u wysokich ozdobnych drzwi jej rodzinnego domu.
Tymczasem, z niskich i ciemnych drzwi szwaczki wychodził opuszczający jej mieszkanie lekarz, a tuż prawie za nim Paulina wypychała narzeczonego z sieni, wołając:
— Lećże, Bolciu, do apteki! a migiem żebyś mi nazad był!
Zobaczywszy zaś starą kobietę, z wielką, czerwoną twarzą, zbliżającą się ku sobie, na spotkanie jej podbiegła i z wielkim zapałem zakomunikowała:
— Ot, podsłuchała stara, co Jadwidze opowiadałam i — amen.
— A cóż to takiego panna Paulina pannie Szyszkównie opowiadała?
— A cóż takiego? Że jeden jej brat w turmie siedzi, a drugi sprzedaje się za męża jakiejś bogatej mieszczce.
— Kara boska! kara boska! Ludziom języki pokazywała, w święto, zamiast na służbę bożą iść, z kawalerami mile chwile spędzała, i ot ma teraz za to! Pan Bóg długo cierpliwy, ale jak rozgniewa się, to i ukarze!
Tak prawiła duża, czerwona twarz, z ciekawemi, świdrującemi oczkami, a w kilka minut potem po wszystkich przegródkach tego kotła zakipiało i zagadało, że jeden brat Szyszkówny w turmie siedzi i pewnie do katorgi pójdzie, a drugi wkrótce zaprzeda się na męża bogatej, nie wiedzieć jak bogatej mieszczce..
— Za pieniądze duszę sprzedał, — jednogłośnie powiadano.
Gadano też i wzajem sobie komunikowano wyrok lekarza, że chora zaraz nie umrze, że jeżeli nowego wypadku nie będzie, może nawet jeszcze żyć długo, że tylko połowę ciała będzie już miała zawsze bezwładną, lecz w zamian niejaką przytomność umysłu i możność mówienia zachowa.
Zachowała! Godzina zaledwie upłynęła, odkąd pod ciosem krwi na mózg jej spadającym na ziemię upadła, a już z ust jej wylewał się potok słów złych, gwałtownych, rozpacznych, lub niewymownie żałosnych. Pod spłowiałą kołdrą, z czarnymi włosami na poduszce rozrzuconymi leżąc, z oczyma jeszcze krwią nadbiegłemi a zsiniałemi usty, mówiła, prawie krzyczała:
— To nieprawda! to wymysł! to jakieś okropne łgarstwo! Jezus, Marya! intrygi! kalumnie, podłość! Władek w turmie! Czy słyszeliście moi państwo? O, Boże Wszechmogący, ulituj się nademną i spraw, aby tym ludziom pozamykały się gęby... Czy oni myślą, że ja jego na to hodowałam, aby on w turmie gnił! Ach, męka, śmierć, zgryzota, ze złodziejami i rozbójnikami... sądzić go będą, do katorgi skażą... Jezus Marya! ratujcie! Pozwólcie mi pojechać do niego! ludzie zlitujcie się, odziejcie mnie, do wagonu wrzućcie i każcie do niego zawieźć! Niech ja jego nieszczęśliwego choć zobaczę... Niech ja jego pocieszę... niech ja z nim razem... Cha, cha, cha! w turmie! Jezus, Marya! ratujcie!
Krzyknęła tak przeraźliwie, że aż krzątające się koło niej kobiety wszystkie razem ku niej przypadły. Jedna tylko Jadwiga wydawała się spokojną, a spokój jej wydawał się kamiennym. Z twarzą tak nieruchomą, jakby z kamienia była cała wykutą, z ostro pobłyskującemi oczyma, śpiesznie, zręcznie, lodem, tylko co w wiaderku przez Ambrożową przyniesionym, napełniła skórzany pęcherz i jednej z obecnych kobiet go podawszy, płótno rozdzierać i bandaże z niego robić zaczęła. Szyszkowa zaś, z ogromną żółtą czapką na głowie, z pod której wypływały czarne włosy, mówiła ciągle:
— Żeni się tam... z tą... Jezus, Marya, za pieniądze duszę sprzedaje... ojciec, gdyby z trumny wstał, znówby w nią upadł zaraz... zaraz... twarzą do ziemi... tak samo, jak ja padłam... bo biedni my byli ludzie... on z niebogatego domu pochodził i ja także, ale czyste sumienie... czysty honor... Nie zaprzedawaliśmy się nikomu... I dzieci po nas poszły... pewno żadnemu z nich nikt....Jezus, Marya! Wstyd, hańba, śmierć, potępienie duszy i ciała! ratujcie ludzie! papieru! pióra! prędzej! prędzej! napiszę do niego! że pod błogosławieństwem matki zakazuję.. że jeżeli nie posłucha, przeklnę przed śmiercią, a jak umrę, popioły moje przeklinać go jeszcze będą... Józiutku mój! synku! dziecko ty moje najśliczniejsze!.. ach, jaki on był zawsze śliczny... zgrabny, jak panienka... włos czarny.. oczy szafirowe... profil taki, jakby go największy malarz wyrysował... A taki umizgalski, taka przylepka... jak przylepi się do rąk, do szyi... Dopóki nie powyrastali, szczęśliwa ze mnie matka była.. Jadwiga! czy słyszysz? Jadwiga! Śmierć, choroba, zgryzota! Pamiętasz ty, jaka ja szczęśliwa byłam, dopóki oni nie powyrastali?... jak to my za życia ojca, wieczorami... naokoło stołu... Władek przy moich nogach na stołeczku, a Józio z drugiej strony... Co ona nagadała! W turmie! Przeniewierstwo! Jezus, Marya! ratujcie! odziejcie mię! do wagonu wrzućcie! pojadę! zobaczę sama! przekonam się! na kolana przed nim padnę... błagać będę... na prochy ojca.. Jadwiga! słyszysz? papieru daj! Plaga egipska! czemuż nie dajesz, kiedy mówię! Przeklnę, jeśli nie dasz! napiszę... poproszę.. on posłucha... Jadwiga, dasz papieru, czy nie dasz? Nie chcesz żebym do syna pisała... Niech on... niech on sobie w błocie po uszy... a ty jedna dobra! dobra! dobra!... O Chryste Nazareński! ludzie! ratujcie! Wyjmcie ze mnie serce, bo nie wytrzymam... skonam...
Straszną była w nieruchomości bezwładnego ciała swego, a nieprzytomnem miotaniu się rysów, dziwnie przez tę godzinę zaostrzonych. Dwie kobiety żółtą czapkę z lodem trzymały na jej oszalałej głowie i spojrzeniami dzieliły z sobą zdumienie i przerażenie. Trzecia, gryzącemi plastrami nogi jej pokrywając, wzdychała głośno, a cicho mówiła pacierze. Jadwiga plaster, który maścią jakąś tylko co pokryła, jednej z kobiet podała, i zbliżywszy się ku nadchodzącej właśnie felczerce jednostajnym, automatycznym krokiem, jakieś zlecenia pocichu jej dawać zaczęła. Mówiła cicho, lecz przytomnie i jasno; potem kobiecie, z którą rozmawiała, zadała jeszcze parę pytań, tyczących się czynności jej przy chorej, i na usłyszane odpowiedzi z kolei odpowiedziała.
Weszła potem do kuchenki i samowar nastawiać zaczęła. Gdy węgle wygrzebywała z pieca, wrzucała w mosiężną trąbę, wody dolewała do samowara i dla prędszego rozżarzenia węgli z całej siły swej szczupłej piersi w trąbę dmuchała, — przez drzwi otwarte, tak wyraźnie, że ani jedno słowo ujść nie mogło słuchowi jej i uwadze, słyszała gadanie matki. Jak strumień bystry i burzliwy, płynęło ono ciągle, ciągle, to wznosząc się do namiętnych krzyków, to roztapiając się w szmer słabych i bełkotliwych skarg i jęków.
— Czemu ja ztamtąd wyjechałam? Czemu ja ich nie pilnowałam, nie strzegłam? Jezus, Marya! Kara boska na mnie za to, że dzieci swoje porzuciłam... nie oni mnie porzucili... nie oni, ale ja ich... zła... niegodziwa matka... wszystkiemu ja winna...
Język jej splątał się i zrywał się ciąg myśli, przez chwilę w niewyraźnem jej bełkotaniu rozróżnić można było tylko imiona dwóch jej synów i po wiele razy powtarzane imię Boga. Nagle krzyknęła znowu:
— Ona wszystkiemu winna, ona, Jadwiga!... Z bratem, jędza, zżyć się nie mogła... wymyślała: „On poniewiera nami, on nam chleba żałuje, on chciałby jak najprędzej z karku nas zepchnąć,“ kłóciła się z bratem... Śmierć, utrapienie, męka... Raz cukier do herbaty sobie i mnie rzucała, a on skrzywił się... Kłopoty miał biedaczek, pracę ciężką, a może i brzuszek go zabolał, bo kiedy dzieckiem był, bardzo często na brzuszek chorował... ona zaś, zaraz, Jezus Marya, w płacz i trajkocze: „Wolałabym własny, suchy kawałek chleba, niż jego cukier!“ Ot, masz własny kawałek chleba, masz..: masz... czego chciałaś... ciesz się... tryumfuj... jasna panienka... Drugi raz, jakąś przyjaciółkę do siebie zaprosiła... Plaga egipska... Potrzebna jej była przyjaciółka!... a on, z biura wróciwszy, mówi, że nie potrzebuje, aby do jego domu gości spraszano. Nic więcej nie powiedział... niech mnie Bóg ciężko skarze, jeśli choć słowo więcej wymówił... Baranek mój mileńki, kotek złoty, jedyny... a ona języczek rozpuściła i swoje. „Sama na siebie zapracuję... twoich wymówek nie chcę!“ On wtedy mówi: „To może i matkę sobie zabierzesz?“ Zażartował tak biedaczysko, nie spodziewał się, że ja to do serca wezmę. Jasna panienka oświadczyła, że na siebie i na mnie zapracuje... do nóg mnie padała: „Jedźmy mamo... tam dobry zarobek podobno... jedźmy! Władkowiśmy się sprzykrzyły, lepiej jemu będzie, kiedy sam zostanie!“ Wmówiła.. śmierć, nieszczęście... wmówiła we mnie nieszczęśliwą, że jemu lepiej będzie, kiedy sam zostanie... Jezus, Marya, co ja wycierpiałam, nim to postanowiłam... po całych nocach płakałam, głową o ścianę biłam... Co to? synów porzucić... to na dwoje rozedrzeć się... A on, kochanek mój jedyny... pocieszał mnie: „Pisać będę do mamy, często pisać będę i czasem dojeżdżać!“ Pojechałam... porzuciłam... a teraz.. Jezus, Marya... ze złodziejami i rozbójnikami sądzić będą... do katorgi... Ratujcie ludzie! Niech ja do niego pojadę, niech ja go choć zobaczę... Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Porzuciłam, nie strzegłam, nie pilnowałam... ja... matka... nic o nim nie wiedziałam... Ona winna! Ona wszystkiemu winna! Pyszna ta! jędza! jasna panienka! nic od brata znieść nie mogła... i mnie zbuntowała, namówiła, wywiozła... ja jej tego nigdy... nigdy darować nie mogłam... przez te długie, ach Boże mój, jakie długie lata, ciągle to jej pamiętałam... I ona moje dziecko... i jej los mnie boli... ale ja nigdy jej tego nie daruję, że zbuntowała mnie... namówiła, wywiozła!...
Wszystkiego tego słuchając, Michałowa i Jerzowa zamieniały zadziwione spojrzenia i ciche słowa, a mała kobiecina z bardzo pomarszczoną twarzą, gryzące plastry od nóg chorej odejmując, zrazu cicho, potem coraz głośniej i jakby gniewniej, szeptała: „Grzech! grzech! grzech!“ Głupowatość tej kobieciny zawierała widać w sobie jakiś punkcik, na którym się mieściło pojęcie, czy poczucie sprawiedliwości, bo wstając z klęczek, głośno i z gwałtownym ruchem zmarszczek na malutkiej twarzy mówiła:
— Jezusie Nazareński! Najświętsza Panienko Różapostocka! jaki wielki, okropny grzech!
Potem do kuchni, jak zwinna mysz, pobiegła, przed Jadwigą, która z samowara wodę gorącą do dzbanka lała, na ziemi przysiadła, a mrużącemi się oczyma litościwie na nią patrząc, szeptała:
— Panienko moja złota... męczenniczko ty biedna... nie martw się... nie desperuj! Na tym światku i tak, i siak bywa.. Teraz źle, ale będzie jeszcze i dobrze... wszystko przejdzie... chmurki rozejdą się... słoneczko zaświeci...
— Nigdy, — krótko odpowiedziała Jadwiga, i z nad samowara podniósłszy się, wyprostowana, z mocno tylko zaciśniętemi wargami i ostrym połyskiem oczu, kamienne naczynie, parą buchające, ku łóżku matki poniosła.
A Szyszkowa mówiła, krzyczała, jęczała i bełkotała dalej:
— Co to syn! Nikt nie wie, co to dla matki syn! Córka nigdy nie zastąpi... — Jezus, Marya! Każdy chłop nawet woli mieć syna... Bo to dla matki siła, pycha, szacunek ludzki, starość spokojna... I taka rozkosz na nich patrzeć... jak oni między ludźmi stosunki sobie robią... coraz wyżej posuwają się... coraz im lepiej... a dla matki zawsze, jak baranki, przyjdą po pracy do domu... w ręce wycałują, za szyję obejmą... „Mamusieczko kochana, ludzie nas szanują i wysoko podnoszą, ale dla mamy, my zawsze dzieci!...“ Jezus, Marya! ile razy mnie się śniło, że tak było, że oni tak idą coraz wyżej i rosną coraz więcej, a do mnie tulą się, całują mię, pieszczą, jak małe dzieci... Co noc prawie tak ich śniłam, a kiedy obudzę się i spojrzę: niema ich! Jezus, Marya! Śmierć, męka, niedola, wszyscy dyabli mnie biorą... zabiłabym się, gdybym nie spodziewała się... że te sny... kiedykolwiek na jawie... Ach, jak ja spodziewałam się! ach jak ja od nich choć listu czekałam!... ach, ach, jak ja tęskniłam, wiele łez wylałam, wiele nocy przy łóżku wyklęczałam, do Boga modląc się i za nich, i o nich... Jezus, Marya! co ja wycierpiałam!... We łzach moich skąpaćbym mogła ich obudwóch... gdyby z moich westchnień zrobił się wiatr, toby ich obudwóch, jak aniołów, do samego nieba zaniósł...
I teraz także miotał nią wiatr westchnień, a gdy z za uszu, z pod żółtej czapki z lodem, czarne, mokre włosy, dwiema strugami na piersi jej spadały, z oczu też jej, na policzki woskowo żółte ciekły dwie powolne, mokre strugi łez.
— I to... moje dziecko... ale inne, inne, inne... Słabe to, niepewne... kiedy nic nie robi, narzeka, że cudzy chleb je... kiedy pracuje... u ludzi w poniewierce i zdrowie traci... Jezus, Marya! gdzie jej do nich! jak ziemia do nieba, tak ona do nich... Śmierć, nieszczęście... żebyż choć za mąż poszła! Ale czy ona taka, jak drugie?... Jednego zraziła... porzucił... tę frygę nawet wolał... Drugi, Jezus Marya... taki miły, poczciwy, żeni się tam gdzieś, ją porzucił... już tak i zostanie się sama na świecie... Ach, nieszczęśliwa ja matka, nieszczęśliwa... na co Bóg kobietom dzieci daje?.. Może ja umrę i jej z karku spadnę... Jezus, Marya! umrę i ich nie zobaczę! Ratujcie! Zlitujcie się! już ja zdrowa! odziejcie mnie i na kolej odwieźcie! Jadwiga, pieniędzy daj! słyszysz? Do Władka pojadę! bo mnie daleko już lepiej, lepiej... ja już zdrowa... spytajcie się sobie doktora... on sam powie, że ja zdrowa już i muszę jego zobaczyć... choć raz jeszcze przed śmiercią... choć pocieszyć go troszkę i powiedzieć jemu, że ja nie wierzę... w nic nie wierzę... cały świat kłamie... kalumnie, intrygi, zazdrość ludzka... on nie winien... Do sędziów pójdę, przed sądem twarzą padnę i krzyczeć będę: „On nie winien!“ I tamten nie winien: zakochał się! lubek mój biedny, najmilszy, zakochał się... pewno ona, jak anioł śliczna... a ludzie mówią, że dla pieniędzy... Ale ja do niego pojadę, wyperswaduję, uproszę... Trzewiki mi dajcież! gdzie trzewiki? Spódnicę... O której kolej odchodzi? Jadwiga! pieniędzy! Słyszysz? Na kolej jadę.. do Józia... Nie dasz pieniędzy? Twoje, masz prawo... Wyżebrzę, u ludzi wyproszę... o żebranym chlebie przeżyję, a dojadę... Jezus, Marya... jak mnie źle... słabo... nic nie słyszę... czy ja umieram już?... Bez nich umrę? Nie chcę... nie chcę... bez nich nie chcę... dajcie trzewiki i spodnicę[7]... raz tylko ich zobaczyć, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz...
Nie umierała, ale końca jej mowy prawie zrozumieć nie było można, bo i wątek jej myśli urywał się co chwila, i język bezwładnie lgnął do podniebienia, i krtań niemiała.
Jadwiga, cicha i wyprostowana, z flaszką w jednej ręce, a łyżką w drugiej zbliżyła się i w usta jej wlała trochę uspokajającego płynu. Szyszkowa nie widziała nic, bo zamknęły się mokre od łez jej powieki; lekarstwo z trudem przełknęła; w piersi jej rozlegał się szmer, do kipienia zamkniętego wrzątku podobny. Felczerka odchodziła, Jadwiga wyliczyła jej w kuchni należną zapłatę i wyszła za nią do sieni. Nie wiedziała sama, po co tam wychodzi: czy aby choć przez chwilę przestać słyszeć rozlegający się od łóżka matki głos wielomówny i okrutny, czy aby ze srogiego okucia uwolnić rysy, które obcym oczom nie powinny były wypowiadać nic z tego, co w niej się działo: czy aby przez chwilę pomyśleć o tem, co na samo dno jej duszy spłynęło łzą najmniejszą z pozoru, najwstydliwszą, najgłębiej ukrytą, a jednak najsłońszą i najbardziej piekącą.
Stojąc na środku ciemnawej sionki, gdy zamknęły się drzwi za odchodzącą kobietą, pomyślała: „Alboż mi co przyrzekał? Nic wcale! Obywatelska córka... ładna pewno, edukowana... zakochał się! cóż on temu winien? a ja...“
Wtem uczuła więcej, niż spostrzegła, że oprócz niej, w ciemnawej sionce znajdował się ktoś jeszcze.
— Kto tu? — zapytała.
Z kąta wysunęła się wysoka, cienka postać kobieca, w wielkiej chuście na głowie.
— To ja, Ruchla! Przyszłam dowiedzieć się, co tu słychać? jak pani ma się?
— Źle, moja Ruchlo, bardzo źle!
Teraz spostrzegła, że Żydówka płakała pocichu, ale tak mocno, aż się jej pod chustką trzęsły ramiona.
— Czegóż tak płaczesz, Ruchlo? Czy Mendel...
— Źle, bardzo źle!
I nie wiedzieć jakiem uczuciem pchnięta, do rąk jej się rzuciła, a potem łkając, w pół ją objęła, i w głowę, w policzki, w ramiona całowała. Jadwiga nie usuwała się wcale od tych uścisków i pocałunków nędzarki, owszem, jakby tajała w nich, wydobywała się z kamiennego zakucia, aż wzajem ręce dokoła Ruchli zarzuciwszy, gwałtownie zapłakała. Tamte, u łoża matki jej czuwające, w porównaniu z nią magnatkami jeszcze były. Tej jednej nie wstydziła się łez swych pokazać. Dwie nędze — dwie siostry!
— Co ja panience powiem! — wśród płaczu szepnęła Ruchla; — może ten panicz, jak dowie się, że panienkę takie nieszczęście spotkało... przyjedzie?
— Nigdy, — odpowiedziała Jadwiga, łzy z twarzy szybko otarła, a raz jeszcze Ruchlę w głowę pocałowawszy, do mieszkania wbiegła.
Tu nie rozlegał się już głos Szyszkowej; zażyte lekarstwo uspokoiło ją nieco i powoli usypiało. Trzy pielęgnujące ją kobiety zcicha naradzały się z sobą i o wyniku narady Jadwidze oznajmiły. Teraz, do pomocy jej przy chorej zostanie Ambrożowa, Michałowa zaś uśpiwszy dziecko i sama przespawszy się nieco, o pierwszej lub drugiej w nocy przyjdzie ją zastąpić; następnie, o jakiej tam szóstej z rana zastąpi Jerzowa, i tak już będą ciągle przychodziły na zmianę, dopóki Jadwiga stałej jakiej pomocnicy sobie nie znajdzie. Czynić to mogą przez dni kilka i dłużej — a jej! cóż to ważnego! a jeżeliby uczuły się zmęczonemi, przybiorą sobie jeszcze jedną sąsiadkę. O Paulinie mowy niema, bo ona wcale na chorych się nie zna, i ktoby tam na taką lafiryndę liczył! ale w rogu dziedzińca mieszka jedna bardzo poczciwa kobieta, wdowa po piekarzu i córkę dorosłą ma... z niemi więc pomówią. Ucałowały Jadwigę, ręce jej z całej siły swoich grubych rąk ściskały i odeszły.
Wieczór jeszcze całkiem nie zapadł, ale już szarym zmierzchem spływał pomiędzy cztery wysokie mury dziedzińca, na którym panowała prawie zupełna cisza. W oknach rzemieślników, którzy w mieszkaniach swoich pracowali, błyskały już światełka, w innych ciemno jeszcze było. Z drugiego piętra, z otwartego okna panny Karoliny, wielką i ciągłą falą wypływała fortepianowa muzyka, sama jedna rozlewała się po pustym, cichym dziedzińcu i wzmagała uczucia, które napełniały serce szwaczki, u otwartego także na dole okna siedzącej.
Zdawało się jej, że każdy ton tej miłosnej i rozmarzonej muzyki szydził z twardego jej losu i z przyszłości, która otwierała się przed nią jak długa, czarna noc. Jeżeli dotąd życie jej było szarem, odtąd będzie zupełnie czarnem. W myśli jej ciągle powtarzał się wyraz: „nigdy! nigdy! nigdy!“ i milkł tylko wtedy, gdy głowę jej napełniał rój ciemnych, ciężkich, powszednich trosk. Co będzie z matką? Lekarz zapowiada chorobę długą, a potem wieczne niedołęztwo. Jakim sposobem córka zaradzi potrzebom, które stan ten wytworzy? Dla chorej potrzeba będzie mnóstwa wygód i lekarstw, dla niej pomocnicy, bo przecież pielęgnować chorą i zarazem szyciem na wszystko zarabiać, nie będzie mogła. Dotąd obchodziły się bez służącej, matka załatwiała gospodarskie sprawunki i zajmowała się kuchnią; teraz wypadnie wziąć taką, któraby...
Tu muzyka z drugiego piętra domu spływająca, stała się tak miłosną, tęskną, rozmarzoną, że Jadwiga obu dłońmi pierś przycisnęła, aby powstrzymać dobywający się z niej wybuch płaczu. „Nigdy — myślała znowu — nigdy, nigdy go już nie zobaczę...“ W uszach jej zabrzmiał głos Stanisława, o Paulinie mówiącego: „Na godzinę zabawy dobra, ale na całe życie, hu, hu, hu!“ Zaśmiała się prawie głośno. Opanowało ją uczucie obrazy i gorzkiego szyderstwa, nad żal i tęsknotę jeszcze boleśniejsze... „To samo ze mną — myślała — na jeden dzień, a potem, bądź zdrowa! Są na świecie ładniejsze od ciebie, lepiej edukowane, milsze... tobie jednego dnia szczęścia dosyć być powinno, aż nadto... a jeżeli czegoś więcej spodziewałaś się i wymagałaś, to tylko dlatego, że byłaś głupia, głupia, głupia!“ Obu rękoma schwyciła się za głowę. „Jak ja mogłam choć na dzień jeden, choć na godzinę, choć na chwilę uwierzyć!..“
Tu nagle zleciał na jej głowę rój ciemnych, powszednich trosk. Dobrze to mówić: przyjąć do pielęgnowania chorej pomocnicę, któraby zarazem służącą była, ale — zapłacić jej trzeba i dość drogo zapewne. Zkądże ona na to weźmie, teraz mianowicie, kiedy robota skąpo napływa i do lepszych czasów kilka jeszcze tygodni czekać trzeba? Zaczęła obliczać swój mały zapasik i myśleć, na jak długo wystarczyć jej może? Przy nowych znacznych wydatkach, chorobą sprawianych, wystarczy na dni kilka... może na tydzień. A potem co? Na myśl o tej przyszłości uczuła zawrót głowy. Matkę ratować, leczyć, wygodami w tej chwili jej niezbędnemi otoczyć musi ona, koniecznie musi. Ze wszystkich sił starałaby się o to w każdym wypadku, ale teraz, gdy ma w swojem chorem sercu taką straszną rozpacz, tembardziej... Ponieważ tak okrutnie przez matkę jest skrzywdzoną, więc tembardziej, tem usilniej, tem skrupulatniej... Ale jakim sposobem? Zkąd weźmie tyle czasu, sił, zarobku?... W głowie jej mąciło się od tych pytań, na które, w tej chwili przynajmniej, nie znajdowała żadnej odpowiedzi...
Z drzwi przepierzenia, za którem paliła się mała lampka i panowała cisza, bo chora pod wpływem lekarstwa usnęła, wysunęła się Ambrożowa, cichutko, zwinnie, u stóp Jadwigi na ziemi przysiadła, i z podniesioną ku niej malutką, w siwe włosy oprawioną twarzą, zaszeptała:
— Panieneczko złocieńka! Męczenniczko ty moja biedna! Jak ty podołasz wszystkiemu? Jak ty teraz na świecie żyć będziesz? Czy ja nie wiem co to choroba, bieda i takie wydatki, na które niewiadomo zkąd wziąć, rozstąp się ziemio, a niewiadomo! Wiem ja, oj wiem to wszystko!... A tyż, panieneczko złocieńka, sama jedna tu, jak paluszek!... Nikt nie pomoże. Na wszystko tylko dwie rączki masz. A jak nie podołasz? jak roboty zabraknie? jak zdrowie opuści? co będzie Jezusie Nazareński, Najświętsza Panienko Różanostocka, co wtedy będzie?
W niemem osłupieniu Jadwiga słów tych słuchała i nic nie odpowiadała. U stóp jej siedząca kobiecina szeptała dalej:
— Mamusia chwała Bogu zasnęła troszkę, a ja przyszłam cościś panience powiedzieć. Ot, co ja powiem: O sługę przynajmniej nie łam sobie główki, męczenniczko ty moja biedna, ja przy was zostanę się... co tam! Suterenkę swoją komukolwiek odnajmę, a do was przeniosę się i mamuni dopilnować pomogę, i do miasteczka pobiegnę, i obiadek zgotuję... Pieniędzy za to wielkich nie żądam... Co tam będziesz mogła, panieneczko złocieńka, to mnie dasz, a zresztą, jakkolwiek, jak będzie można, obejdę się... Co tam! Wszystko jedno, i teraz bieliznę piorąc, w bogactwie nie żyję. Zjem co będzie, prześpię się w kuchence, a na jaką tam spódniczkę i na trzewiczki dzieci dadzą, to jedno, to drugie... bo wszystkie już siakie takie zarobeczki mają... Dobrze?
Za całą odpowiedź, Jadwiga pochyliwszy się, usta swe w siwych jej włosach utopiła. Ona zaś zaszeptała znowu:
— Dopóki mamusia spać będzie, ja jeszcze panieneczce cościś powiem. Aż mnie korciło, aż mnie z ziemi podrywało, żeby pobiedz i panience to powiedzieć. Ot co! Słyszę, braciszek, ten młodszy, bogato żeni się! Wszyscy, na całym dziedzińcu mówią... kiedy po lodek biegłam, a później po felczerkę, słyszałam, jak Paulina wszystkim rozpowiadała, że jeden w tur... aj, Bożeż mój, i wymawiać to słowo strach bierze! — ale drugi za to bogato, bogato żeni się, gdzieś daleko, daleko, że i nazwiska tego miejsca spamiętać nie można. Ale ta dalekość nic nie szkodzi... liścik, żeby nie wiedzieć jak daleko, dojdzie. Napisz ty, panieneczko złocieńka, do niego, żeby on przyjechał, mamunię i ciebie pocieszył i poratował... a jeżeli nie przyjedzie, to niech choć pomoże... niech choć pieniążków przyszle... wszak to rodzony.. rodzonego braciszka poprosić można.
— Nigdy! — zawołała Jadwiga, i jakby gorącem żelazem dotknięta, drgnęła, wyprostowała się. — Nigdy! — głośniej jeszcze powtórzyła — ani ja pociechy i przyjaźni jego żądać, ani o pomoc do niego pisać nie będę.
Szeroko rozwierając ręce i Ambrożowej je ukazując, z uniesieniem mówiła:
— Czyste, prawda, że czyste? Przypatrzże się, że czyściuteńkie! Te czarne znaki na palcach od nakłócia igłą, a ta ciemna pręga, tu, od sparzenia gorącem żelazkiem.. a ta, tu.. od zadraśnięcia się nożyczkami... Innych plam na mnie niema i nie będzie, a jego pieniądze, za które się sprzedaje, straszna plama... Ty może tego nie rozumiesz, Ambrożowo, ale to są pieniądze wzięte za honor, za uczciwość. Ja ich nie chcę! ja ich nie dotknę się nigdy, nigdy! Jeżeli przyszle, odeszlę! Chociażby matka rozkazywała mi przyjąć, nie przyjmę, ale i ona tego żądać nie będzie... Dla mnie jest niesprawiedliwą, ale poczciwość przez całe życie rozumiała i ceniła... Ty, Ambrożowa, może tego nie rozumiesz, ale ja wolałabym umrzeć, niż jego pieniądze wziąć...
Wstała z krzesła i znowu w ściśnięte ręce uderzyła.
— I nie umrę... i pokażę im wszystkim, że ani ich miłości, ani ich pieniędzy nie potrzebuję... Choćby mi przyszło dniami i nocami szyć, choćbym musiała po domach chodzić i jak Ruchla o robotę żebrać... Lepsze to już, niżeli takie pieniądze... Ty tego może nie rozumiesz, ale wszystko lepsze, niż takie pieniądze... Kiedy szycia nie wystarczy, co innego robić będę... do sprzątania mieszkań i mycia podłóg najmę się... do noszenia wody, a kiedy dostanę szycie, cała moja dusza będzie w ręku... nigdzie, nigdzie, tylko w ręku... wszystkie inne myśli od siebie odpędzę, a będę szyła... szyła... jak najprędzej, jak najwięcej, byle tylko módz matkę karmić i leczyć. A jeżeli omylę się... jeżeli nie podołam... jeżeli nie wystarczę... to.. to cóż? Matkę do szpitala zawiozę, a sama utopię się, ale jego pieniędzy nie przyjmę... bo może ty Ambrożowa tego nie rozumiesz...
Myliła się Jadwiga. W niezmiernej pokorze tej kobieciny, która u nóg jej siedziała był jakiś punkcik, na którym mieściło się pojęcie, albo poczucie honoru, bo zrozumiała, tak dobrze zrozumiała, iż w oczach jej zjawił się wyraz bardzo do zachwycenia podobny, a drobna, czarna ręka wzniosła się w górę, i z uroczystością, której niktby się po niej nie spodziewał, znak krzyża w powietrzu kreślić zaczęła.
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, Amen.. — szeptały wyschłe, gęstwiną zmarszczek otoczone usta. — Boże błogosław! Boże wspieraj! Boże dopomagaj!
Coraz większą ciszę za oknem panującą, przerznął teraz przeraźliwy świst nadlatującego do miasta pociągu kolei żelaznej, ale obie kobiety nie zwróciły na to uwagi.
Jadwiga z czołem o twardy brzeg okna opartem, cicho, głęboko płakała, a gdy podniosła głowę, ujrzała Ambrożową za przepierzeniem, przebiegającą z kuchenki ku łóżku śpiącej jeszcze chorej.
Jadwiga zwróciła twarz ku oknu. Kilka gwiazd świeciło nad cichym, pustym dziedzińcem, kilkanaście okien błyskało blademi światłami, na drugiem piętrze muzyka umilkła, z ulicy dochodził wzmożony turkot, zwykle o tej porze jadących z dworca kolei dorożek. Spłakanemi oczyma patrzała na gwiazdy i myślała:
— Ani te piękne gwiazdy dla mnie... ani muzyka... ani wesołość żadna... ani szczęście... mnie płakać nawet nie wolno, bo oczy szanować powinnam... I nie będę! nie będę... trzeba mi szyć... szyć... szyć... matkę karmić i leczyć, i im wszystkim pokazać, że ani ich miłości, ani ich pieniędzy nie potrzebuję!...
Porwała się z krzesła i przystąpiła do zgrabnej panienki bez głowy, na której sukni w zmroku nawet połyskiwał zdobiący ją atłas.
— Dziś w nocy suknię tę wykończę, jutro ją odniosę i zapłatę wezmę, a może jeszcze jaką robotę tam mi dadzą...
Postawiła dużą lampę na stole i już zapalać ją miała, gdy nagle, ręka jej z paczką zapałek w powietrzu zawisła, a szeroko otwarte oczy wpatrzyły się w okno. Kto to taki wyszedł z bramy i przez dziedziniec szerokim krokiem idzie? Kto to idzie, przez zmrok, pod gwiazdami, jak widmo szczęścia, czy odnowionej rozpaczy? Jezus, Marya! jakiż podobny!... Tu idzie... do drzwi jej zmierza! Jezus, Marya! To chyba on!...
Skoczyła ku oknu i do połowy ciała wychyliła się przez nie; ale człowiek, który szedł przez dziedziniec, już zniknął we drzwiach jej mieszkania i w sionce słychać było jego kroki. Tak, to jego kroki... Jezus, Marya... tak, to on!
Do mrocznego pokoju wszedł, przy samych drzwiach na ziemi mały tłómok postawił i już był przy niej.
— Jadziu! jedyna moja, kochana, złota! jak się masz?
Ręce jej pocałunkami zjadał, ale kiedy wyciągnął ramię, aby ją objąć, usunęła się, i plecyma o brzeg okna oparta, jak drewno zesztywniała. Wtedy spostrzegł, że twarz jej świeciła w zmroku bladością opłatka i miała wyraz strasznego bólu.
— Co tobie? Jadziu, duszko, najmilsza, co tobie.
— Nic wcale, tylko zdziwiłam się bardzo...
Uśmiechnęła się, ale mówiła tak cicho, że ledwie ją mógł dosłyszeć; przeraziła go sprzeczność pomiędzy jej uśmiechem a wyrazem całej twarzy.
— Na miłość boską, co tobie?
— Nic wcale... tylko prędzej już spodziewałabym się Stasia zobaczyć, niż ciebie...
— Dlaczego?... Ale co ci jest? taka jesteś zmieniona i jakaś inna!...
— Nic, nic... tylko, że to Staś przecież jechać miał po mamę...
— Wcale nie... ależ co to ma do bladości twojej i do tego, jak mię przyjmujesz?... Czyżbyś tak bardzo wolała, aby zamiast mnie, Staś tu...
— Nie, nie!... tylko myślałam, że ty... od narzeczonej swojej nie odjedziesz...
— Od narzeczonej! od jakiej narzeczonej! Jadziu... wszak ty na nogach ledwie utrzymać się możesz! Jezus, Marya! Co tobie?
— Nic... nic... przecież ty żenisz się, Olesiu!
— Ja, żenię się! ja... żenię się!...
Wesoły, młodzieńczy śmiech jego rozległ się znowu po tym pokoju, przed chwilą tak smutnym i ponurym.
— Żeby tak pies płakał, jak to prawda!
W czoło się uderzył.
— To te plotki aż tu do ciebie doszły?
— Więc nie?
— Plotek, jak Boga kocham, narobili i po całym świecie je roznieśli, a wszystko dlatego, że dwa razy w niedzielę pojechałem do domu, w którym jest ładna panna, i że raz z nią pod rękę po miasteczku się przeszedłem...
— Więc nie?
— Już i mama w liście zapytywała mnie o to, ale nie odpisałem, bo miałem sam po nią jechać... Ani przypuszczałem jednak, aby te plotki aż do ciebie dojść mogły! Niech dyabli wezmą... Człowiek, zdaje się, jak pchła mały, a na ludzkich językach cały świat objedzie...
— Więc nie?... więc nie?
Wziął obie jej ręce w swoje i nisko ku niej schylony mówił:
— Nie. Sto razy, tysiąc razy: nie. Ani myślałem o tem, ani nawet podobała mi się ta panna. O tobie tylko myślałem, duszko ty moja droga, do ciebie tęskniłem, a kiedy już do tego przyszło, że musieliśmy koniecznie mamę do siebie sprowadzić, Stasiowi powiedziałem, żeby zostawał w fabryce i za nas obu pracował, a sam pojechałem, aby tu zajechać i ciebie zobaczyć.. moja ty droga, biedna, najmilsza...
Oniemiałą w ręce całował, a potem swoje ręce jej pokazując, rzekł:
— Widzisz, jak zczerniały... mógłby kto pomyśleć, że murzyńskie... niechaj ci to wytłumaczy, że nie pisałem... Uf, pracuję, aż się kurzy ze skóry! Cały dzień w ogniu, w turkocie, w stuku takim, że własnych myśli nie słyszę... Wieczorem kości w sobie nie czuję... Niedzielę nawet rzadko mam, bo fabryka nie świętuje, i czasem tylko jeden drugiego w święto wyręczamy... Staś tęgi chłopiec i dobry brat... żeby był inny, nie mógłbym i teraz być przy tobie, moje ty serce ukochane...
— Boże! ja myślałam, że już nigdy...
— Co nigdy?
— Że już nigdy nie zobaczę cię nawet, Olesiu...
Zmartwiony, smutnie wstrząsnął głową.
— Głupio myślałaś! Smutno mi, że tak mało miałaś wiary we mnie. No, ale kiedy plotek narobili, to trudno! Trzeba było tylko pomyśleć, że ja nie jestem żadnym takim paniczem, co to bawi się całe życie, bałamuci kobiety, przebiera i kaprysi. Do bałamuctwa czasu nie mam, a kiedy pokochałem, to z całego serca i na zawsze. Przeprośże mnie teraz... Słyszysz, Jadziu? jak Boga kocham, przeprosić powinnaś...
Milcząc, lecz z takiem westchnieniem, jakby z łoża tortur przenoszono ją na łoże z róż, zarzuciła mu ręce na szyję, i znowu — tak jak wtedy — cała do piersi jego przylgnęła. I znowu siwe, ogniste jego oczy zatapiały się w jej oczach, a rumiane usta, na jej spieczonych od męki ustach, kładły wszystek swój płomień i wszystek swój miód.
Pierwsza przecież wysunęła się z jego objęcia.
— Słyszałeś o Władku i Józiu? — zapytała z trwogą.
Przez głowę jej przemknęła myśl, że może on nie wie, a gdy dowie się, nie zechce... Wszak ona ich siostra! Powinna więc zaraz powiedzieć mu wszystko. Ale on wiedział. Matka doniosła mu w liście o wszystkiem, więc tembardziej spieszył, aby ją pocieszyć!...
— Biedna ty!... Kiedy dowiedziałaś się, że oni tacy, to już o mnie Bóg wie co myślałaś! Jednakże gdyby wszyscy ludzie źli byli, światby już chyba skończył się. Są na świecie źli, są i dobrzy, bywa na świecie źle, bywa i dobrze... Nam teraz przez całe dwa dni będzie dobrze.. dwa dni przebyć tu z tobą mogę...
Za przepierzeniem ozwało się ciche jęczenie, i Ambrożowa cicho przebiegła.
— Co to? — zapytał.
A kiedy mu o chorobie matki i o jej strasznej rozpaczy opowiedziała, zamyślił się, i rękę jej w swoich trzymając, chmurnie trochę zaczął:
— Teraz dopiero, kiedy wszystkie nieszczęścia na ciebie się zwaliły, czuję, jak okropnie chciałbym, abyś choć troszkę szczęścia skosztowała, abyśmy choć nigdy nie rozłączali się z sobą. Ale cóż? pobrać się jeszcze teraz nie możemy..
Uśmiechnął się smutnie.
— Pałacu, widzisz, kosztownego żadnego nie mam zbudowanego... matkę musimy do siebie wziąć, ale aby liczniejszą gromadą módz żyć, ani myśleć jeszcze. Nie tak tam świetnie, jakeśmy sobie ze Stasiem wyobrażali... Że kiedyś lepiej będzie, to pewna ale poczekać trzeba...
Z niepokojem na nią patrzał.
— Czy dasz sobie rady z chorą matką na karku, jeszcze rok, dwa?
— Ależ naturalnie! — zawołała.
— Poczekasz rok... dwa?...
— Mój Olesiu rzekła po krótkiem milczeniu — ja pracy nigdy nie lękałam się, ani biedy... ale pracować choćby najciężej i znosić choćby największą biedę, z myślą i z tą pewnością, że ty mnie kochasz, że ty o mnie myślisz, że choć czasem zobaczymy się, a kiedyś zawsze już będziemy z sobą... to takie szczęście... szczęście!
Takiem to dla niej szczęściem istotnie być miało, że teraz, mówiąc o niem, rozpromieniła się i poróżowiała, a cudowny uśmiech zachwycenia i słodyczy usta jej rozwierał.
On też uśmiech ten z ust, a resztę ognia, którym płacz oczy jej rozpalił, z powiek jej zcałował, lecz potem znów nieco schmurzony zaczął:
— Boli mnie ta zwłoka... ale widzisz, biedni ludzie na szczęście czekać i na wszystko ciężko zarabiać muszą, a co trzeba, to trzeba! Prawda?
Ale ona tak zamyśliła się, że nie słyszała tego, co mówił.
Nagle rzekła:
— Olesiu! chodźmy do mamy!
Spostrzegając na twarzy jego wyraz niechęci, za rękę go wzięła i żywo zaczęła mówić:
— Ty gniewasz się na nią, że ona dla mnie taka... Pewno, że to krzywda. Ale widzisz, ona teraz tak nieszczęśliwa, tak strasznie nieszczęśliwa, a tego, co pomiędzy nami zaszło, pragnęła bardzo, więc będzie to dla niej pociechą... Mój drogi, my młodzi, zdrowi, kochamy się, mamy przed sobą przyszłość... a ona biedna, nic już mieć nie będzie, oprócz choroby, wstydu i żalu... jakiegoż żalu!... Chodźmy do niej!
Wstał, i za ręce trzymając się, do pokoiku za przepierzeniem weszli. Ambrożowa, która już przedtem niejedno przeze drzwi widziała i słyszała, i na której twarzy zmarszczki z radości skakały, nad chorą się nachyliła:
— Proszę oczka otworzyć i zobaczyć kto przyszedł — szepnęła.
Zapadłe powieki podniosły się ciężko i zwolna, a przygasłe źrenice długo błędnem spojrzeniem wodziły po pokoju, nim spotkały się z wysoką, silną postacią stojącego u łóżka mężczyzny.
— Kto to? — zapytała. — Oleś zdaje się... Może masz racyą... że ją porzuciłeś... bo ona... nie to, co oni... jak ziemia do nieba, tak ona do nich... ale zawsze... szkoda... ja myślałam!...
Aleksander ukląkł i Jadwigę za sobą pociągnął
— Pobłogosław nas, mamo — rzekł. — Jadzia jest narzeczoną moją, i ja nigdy jej nie porzucę.
I gdy oboje całowali jej rękę — nie tę na zawsze bezwładną i bandażami owiniętą, ale drugą — na jej znędzniałej, ponurej twarzy błysnęło światełko pociechy.
— To dobrze — zaczęła. — Jezus, Marya, dobrze! dobrze! Niech was Bóg błogosławi...
Potem błagające, trwożne, rozpaczą napełnione oczy ku Olesiowi zwracając, daleko prędzej niż przedtem i głośniej, wyraźniej mówić zaczęła:
— Ale ty, Olesiu, pojedziesz do nich, zobaczysz ich... Władka... pocieszysz... może mu troszkę pieniędzy dasz.. bo on biedak... pewno głód znosi... a Józiowi powiesz, że ja zakazuję, błagam, na prochy ojca zaklinam... pod błogosławieństwem zakazuję.. Zrób to... mój złoty...
Stopniowo głos podnosiła:
— Powinieneś to zrobić... bo śmierć, niedola, choroba... zięciem moim będziesz... mężem Jadwigi... ich siostry... Robaczki moje, niech przekonają się przynajmniej, że familia... Jezus, Marya.... dba o nich, pamięta... Zrób to, Olesiu... powiedz, że zrobisz... na rany boskie zaklinam, abyś zrobił.. A jeżeli nie zrobisz... jeżeli nie zrobisz...
Język jej plątał się, bełkotać znowu zaczynała, lecz siła jakaś gwałtowna piersią jej zatrzęsła, a ogień rozpaczy i zarazem złości w oczy rzuciła. Bezwładnie jakoś, dziwnie przykro targnęła się na łóżku i przeraźliwie krzyknęła:
— Przeklnę!
Lecz jednocześnie z cienia wychyliła się drobna, prawie czarna ręka siedzącej na ziemi kobieciny, i ku dwojgu klęczącym znak krzyża w powietrzu kreślić zaczęła, a zwiędłe i w lesie zmarszczek osiadłe usta, z uroczystością, którejby nikt od nich się nie spodziewał, mówiły:
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, Amen. Boże błogosław! Boże wspieraj! Boże dopomagaj!


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ludzie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien być dwukropek.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – musiała.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – prawda.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – spódnicę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.