Hans Alienus/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
HANS ALIENUS BIERZE UDZIAŁ W NABOŻEŃSTWIE I UDAJE SIĘ DO PIEKARNI.

Siekący deszcz bębnił po dachach Watykanu, onego milczącego zamku duchów, gdzie antyk mieszka w parterze, Odrodzenie na piętrze, w paradnych salach zaś wieki średnie drzemią w ciszy podwórz, niedostępne światu i odeń odcięte. Nie dawano tu świetnych bankietów, a damy dworskie nie szeptały poza wachlarzami o intryżkach i przygodach miłosnych. Pałac nie tonął w rozgwarze trąb i rogów myśliwskich, oraz ujadania sfor, w czem się lubują książęta świeccy, zaś pan zamku był to pustelnik biało odziany, jak heleński kapłan, żyjący w kilku, niewytwornie urządzonych pokojach.
Na moment zbudził się z ciszy ów nieregularny, olbrzymi kompleks gmachów pod deszczem, który smagał dachy, szyby i flizy dwudziestu jego podwórz. Plusk wody budził echa w długich, prostolinijnych galerjach, chodnikach, połamanych w załomy i krzywizny, oraz w bezliku schodów. Stojący u wejść głównych halabardziści, przybrani w berety i szerokopasiaste krótkie spodnie, okrywali się w płaszcze, zaś przy zdobnym kominku izby strażniczej, obok bramy bronzowej pokazał się, przemycony tu, kraciasty woreczek z dominem.
Poprzez jednostajny szelest nawalnego deszczu doleciał odgłos kroków i turkot kół. Na piętrze, w sala dei paramenti ubierano Ojca Świętego w paradny strój pontyfikalny. Zarzucono mu koronkową komżę na sięgającą stóp szatę złoto i srebrnolitą, a przygięte starczo ramiona okryto ciemnoponsową fałdzistą, bogato złotem haftowaną peleryną, spiętą na piersi wielką brylantową agrafą, która za każdym ruchem rzucała snopy iskier. Ponad małą, zwiędłą twarzą wznosiła się potrójna, lśniąca tiara.
Był to pan zamku duchów, sam widziadło przeszłości, który, występując z ukrycia, wywodził wraz z sobą świtę widziadlaną, z omroku, na chwilę.
Obok papieża kroczył kardynał, niosąc koronkową chustę. Gdy weszli do sala ducale, zajął Ojciec Święty miejsce w sedia gestatoria, tronie wspaniałym, zdobnym w złote ornamenty i purpurowy aksamit, który palfrenierzy podnieśli zwolna na okrytych aksamitem drągach. Pończochy i jedwabne żaboty tych ostatnich, oraz karmazynowe uniformy jaśniały przepychem haftowanych kwiatów georginij i kamelij, a wszystkie te upojne barwy zamarłych stuleci płynęły falą wokół sunącego zwolna tronu. Przed nim niesiono wysoki krzyż, otoczony jasnożółtemi świecami woskowemi, a poza ostrokończystemi mitrami sterczały, ponad ramionami okrytych zbroją żołnierzy, ostre miecze, w zielonawem świetle, płynącem przez stare szyby. W korowodzie tym nie brakło żadnej barwy, od nieokreślonego migotania kropel rosy, aż do żaru ciemno szkarłatnej piwonji. Fiołki i heljotropy odnaleźć można było w sutannach funkcjonariuszy kościelnych, narcyze i lilje w śnieżnych komżach, w sztywnych, szerokich krezach, w bladych, wykwintnych twarzach podkomorzych, przybranych w burgundzkie stroje, pierzaste berety, złote łańcuchy na szyjach i trykoty, którzy kroczyli poważnie, z dłońmi na rękojeściach szpad. Było to święto kwiatów, bez kwiecia, ale z wonią kadzideł i chaosem maków, oraz ciemnożółtych słoneczników. W dostojnej odległości od innych nieśli książęta Orsini i Colonna to, co barwami przypominało słynny, legendarny, czarny tulipan. Korowód przypominał długą grządkę kwietną, o poruszanych lekkim powiewem różnobarwnych kielichach, zaś ponad głowami wszystkich połyskały z obu stron tronu dwa, słynne przodkami z czasów Nimroda i tebańskich fresków... dwa flabelli, ogromne, z długich piór strusich wachlarze.
Gdy orszak minął sala ducale, sala regia i stanął w progu capella sistina, wydało się, iż ów białowłosy, pochylony starzec, to posążek obnoszony w procesji. Na jego przeduchowionej twarzy widniał niezmiennie ten sam uśmiech dobroci, który połyskał na wykwintnych i mądrych twarzach całego otoczenia. Wzniósł błogosławiąc trzy palce, a chór zaintonował dziecięcemi, wątłemi głosami, bez akompaniamentu, hymn: — Tu es Petrus. — Niby fala światła, wpadająca przez nagle rozwarte drzwi do czarnego składu węgla, wkroczyło Średniowiecze i Odrodzenie w ponurą, ciemną kaplicę, gdzie leżało na kolanach pokolenie współczesne, czarno odziane.
Oko, któreby pobieżnie pełgało po welonach i pochylonych twarzach kobiet, musiałoby dostrzec głowę o konopiastych włosach, wyzierającą, przy niektórych ruchach, z pod koronkowej narzutki. Włosy te bez blasku, gładko zaczesane, tworzyły nic nie mówiącą ramę wokół sklepistego, zbyt wysokiego czoła, które mogło być czołem dziecka. Jasno siwe oczy, otoczone czerwono, świadczyły o długiem czuwaniu po nocach. Nos był kończysty, a cała twarz, jak też i drobna, niby z drzewa wyrzezana postać, z wydatną, a jednak płaską piersią, przypominała komiczną figurkę Apolina tenejskiego.
Jasnowłosa dama, wieku lat dwudziestu pięciu do trzydziestu, podnosiła raz po raz do ócz pince-nez, nie nakładając go jednak. Siedziała pomiędzy dwoma z włoska ciemnowłosemi towarzyszkami i szeptała z niemi.
— Eleno! — ozwała się do siedzącej po lewej.
Elena pochyliła głowę, nadsłuchując, a blondynka powiedziała gramatycznie, z pewnym cudzoziemskim akcentem, ale bez najmniejszego błędu:
— Czyś zauważyła, że Hans Alen... Alienus stoi tam, z tyłu, na estradzie śpiewaków?
Elena obejrzała się.
— Nie mogę dostrzec, ale widzę Jasona na estradzie! — rzekła.
— Hans Alienus stoi tuż pod nim! Jakże go możesz nie widzieć?
— Acha! Tak! Teraz spostrzegam jego głowę. Zdaje się, jakby robił miny.
— Jest oczywiście wzruszony! Sam powiada, że jest zawsze wzruszony, o ile nie śpi. Nie pojmuję tylko, jak młodzieniec dwudziestoczteroletni żyć może w tej atmosferze. Nie chcę obrażać, zaprawdę, twych uczuć religijnych, ale jestem zdania, że te kościelne przedstawienia teatralne nie odpowiadają już nam, współczesnym ludziom, praktycznym i trzeźwym. Ano, zdarzało się przecież nieraz, że zewnętrzna pompa i wspaniałość ogłupiała silniejsze od niego umysły.
— Ależ, droga Betty, jest on wszakże urzędnikiem watykańskim!
Ten zarzut uczyniła nie Elena, jeno druga towarzyszka Betty. Wszystkie trzy stuliły głowy, szepcąc i paplając.
— Umysł jego nie jest wcale nastrojony religijnie! — zauważyła Betty. — Powiadam ci, Giggjo, pewna jestem, iż uzyskał miejsce w bibljotece poto jeno, by spacerować po wspaniałych komnatach i patrzeć na efektowne kostjumy wokół siebie. Błyskotki i ozdoby wprawiają w zachwyt tego młodzieńca. Spytałam go niedawno, czy nie chce zostać księdzem.
— Byłby to komiczny ksiądz! — wtrąciła Giggja.
— W istocie nader dziwny, ale radowałaby go bez granic możność chodzenia w krótkich spodniach i jedwabnych pończochach. Powiedziałam mu to właśnie!
— A cóż on?
— Nie chciał słuchać propozycji. Krótkie spodnie, powiedział, można sobie sprawić bez zostania księdzem. Każdy ma, jak twierdził, prawo ubierać się wedle upodobania i gustu swego. Dodał, że ma pono w domu parę czarnych spodni, które można obciąć do kolan.
Giggja i Elena chichotały, pochylone głęboko, zaś najstarsza i najmędrsza Betty ciągnęła dalej stłumionym głosem.
— Zresztą nie pojmuję, jak mógł przez długi ciąg spędzonych tu lat nie przyswoić sobie nawet gramatycznie języka. Pomyślcież, jutro upłynie dopiero dziewięć tygodni od mego wyjazdu ze Szwecji, a ośm od przybycia tutaj i zamieszkania u was, a przecież radzę sobie już całkiem dobrze z waszą mową.
— Rozumiem go, gdy mówi! — rzekła Elena.
— Oczywiście, ale robi błędy. W dodatku mówi często naprzekór źle, by mnie złościć. Wie, że nic mnie bardziej nie martwi, niż słuchać ludzi, nie umiejących wyrażać swych myśli poprawnie.
— Wspomnij, Betty, ile się napracowałaś przez te tygodnie!
— To jeszcze nic, w porównaniu do mej walki z gramatyką włoską, przed wyjazdem z ojczyzny. Ale nie mówmy o książkach, gdyż boli mnie serce, iż nie mogę się tyle nauczyć, ilebym chciała. jakaż moc jest rzeczy do poznania! Radabym przez całe życie tylko czytać i czytać!
Betty spojrzała w bok i bezwiednie posłała oczy w stronę estrady śpiewaków. Po chwili dopiero oprzytomniała i podniosła znowu pince-nez do oczu, nie wkładając go na nos. Jakże bladzi, a nadęci byli papiescy śpiewacy! Znała Jasona, stojącego w rogu estrady, gdyż mieszkał u tej samej co ona rodziny włoskiej. Był krągły, niby kula, miał strój fioletowy, w ręku zeszyt nut, a oczy jego spoglądały, niby dwie szpareczki z bezbrodej, mączysto białej twarzy, bledszej jeszcze w odbiciu światła dziennego na białym, rurkowanym kołnierzyku koronkowym.
Oczy Betty zeszły ponownie z estrady w tłum uczestników, pośród których stał Hans Alienus, potem zwróciła je ku ołtarzowi i szepnęła towarzyszkom:
— W każdym razie jest to głupiec!
— Kto? — spytała Giggja.
— Hans Alen... Alienus.
— Słuchaj, Betty, czemu tak często mówisz: Alenius?
— Bo ojciec jego w ojczyźnie nosi to proste i naturalne nazwisko, to też nie chce się trzymać głowy, by syn zwać się miał Alienus, co brzmi ciężko i jakoś antykwarycznie.
— Jakaś historia musi być związana z tą zmianą nazwiska?
— Tak. Wiesz przecież, że pokłócił się z ojcem. Ale to długa opowieść. Czy masz może jeszcze kilka pastylek, Giggio? Tak tu gorąco!
— Oto woreczek. Ale bądźmyż cicho, gdyż przeszkadzamy sąsiadom.
W istocie, kilka kobiet z pobliża jęło rzucać niecierpliwe spojrzenia szeptającym dziewczętom. Betty podniosła znów pince-nez na wysokość oczu i zapatrzyła się na scenę przy ołtarzu.
Drżący głos śpiewał mszę. Z poza obłoków kadzideł przeglądały ciemnoszkarłatne, ponure sybille i prorocy, oraz zwarte w kurczowy splot, postaci sądu ostatecznego. Dobrotliwy uśmiech papieża odbity w całej kaplicy poświatą, nie tykał jeno tych ciemnych twarzy.
Po chwili, Giggja, nie mogąc znieść milczenia, szepnęła powodowana nieodpartym musem, by coś powiedzieć.
— Wszakże mama poleciła Jasonowi, by zaprosił Hansa Alienusa na śniadanie?
— Znowu, widzę, zaszczycasz Hansa Alienusa swą uwagą.
— Wszakżeś sama zaczęła mówić o nim!
Teraz wmieszała się do rozmowy Elena.
— Ciocia zapomniała powiedzieć to Jasonowi, ale możemy kazać, by powóz, który na nas czeka przy portalu podwórza, wjechał w bronzową bramę, a wówczas spotkamy go na pewno. Stoi tak daleko w głębi kaplicy, że nie może nas uprzedzić. Ale teraz cicho... sza! Nie wypada tyle paplać tutaj!
Przez długi czas żadna nie rzekła słowa. Potem wreszcie, skończyła się nawet cierpliwość Betty. Czuła, że musi coś rzec, a nie przyszło jej do głowy inne spostrzeżenie prócz tego, że pastylki są zbyt słodkie.
Dwie inne dziewczęta zatonęły tymczasem w modlitwie. Elena kiwnęła głową na znak, że usłyszała, ale nie odparła nic. Twarz Betty przybrała ton sarkazmu.
Akordy Palestriny, łagodne, starcze, jasne i niewinne, fletową falą płynęły z piersi śpiewaków. Wkońcu podniesiono znów tron papieski i starzec znikł w drzwiach kaplicy. Pośród uczestników zapanował ruch, ścisk i zamęt, a każdy usiłował przy pomocy łokci utorować sobie drogę.
— Czemuż marudzisz tak długo, Eleno? — spytała Betty.
— Niemogę się tak pchać. Gdybyśmy się zgubiły w ciżbie...
— Jeśli się nawet zgubimy, to spotkanie nastąpi przy bronzowej bramie! Ano... kto wyjdzie pierwej?
Odległość pomiędzy obiema dziewczętami, a Betty rosła ciągle. Giggja i Elena dały się ciągle mijać przez prących od tyłu, płynęły z falą, podczas gdy Betty, niby guwernantka, nawykła zdobywać sobie miejsce w gromadzie dzieci, kroczyła spokojnie, ale z świadomą wolą coraz to dalej. Niedługo kaplica była niemal pusta, powietrze przesycała jeno silna woń kadzidła.
W chwili opuszczania estrady śpiewaków, położył Jason dłoń na ramieniu Hansa Alienusa.
— No, Hansie! — rzekł — Czy to prawda, że, jak powiadają Elena i Giggja, zły jesteś na Michała Anioła i gdyby żył, zaciągnąłbyś go do jakiejś tawerny, pod pozorem pożyczenia kilku skudów w tym celu, by mu wybić z głowy ponury pogląd na świat?
Głos Jasona był cienki, niby nieletniego chłopca, jeno ostrzejszy i skrzypliwszy. Hans Alienus obrócił się ku estradzie i podał mu dłoń na powitanie.
— A jednak — ciągnął Jason dalej — mógłbyś się czegoś dowiedzieć, bodaj od tamtego obrazu. Oto stoi św. Bartłomiej z własną, ściągniętą skórą i ma taką minę, jakby mówił: — ciągnęliście mi skórę, musicie tedy dać coś wzamian, a więc przynajmniej litość waszą! — Jest to nader roztropny człowiek i wie, że kto się nie może popisać tu, na ziemi, drobnem choćby męczeństwem, wart jeno, by go zaraz diabli wzięli. Ale odpowiedz mi na jedno!
— O cóż idzie?
— Skąd bierzesz, mimo, iż nie wierzysz... przebacz mą otwartość... skąd bierzesz cierpliwość uczestniczenia we wszystkich naszych obchodach kościelnych?
Hans Alienus był dość chudy. Bezbrodą, podłużną twarz jego, o zbliżonych do siebie, skośnych oczach cechował przedewszystkiem ptasio wydatny nos i ciemne brwi. Cerę miał silnie opaloną i to podnosiło blask zębów, gdy się śmiał. Miał zwyczaj, gdy go zagadnięto, patrzyć przez chwilę na pytającego bez słowa, to też i teraz wpił oczy w śpiewaka papieskiego.
Nigdy nie błyskała myśl własna na nieruchomej twarzy Jasona, podobnej do obranej i przeciętej tykwy, z dwoma półpestkami oczu, a Hans Alienus wspomniał, że uwagę o św. Bartłomieju sam rzucił przed paru dniami. Mimo to odpowiedział:
— Po pierwsze, obchody te sprawiają mi tyleż co innym przyjemności, powtóre zaś, jest to jednocześnie wyraz dla mojej własnej wiary.
— To dziwne! — rzekł ktoś obok nich.
Starszego wieku ksiądz, z niebardzo ogolonym, czarnym zarostem, o wąskich, zaciśniętych wargach, haczykowatym nosie i długich, szpakowatych włosach, stanął przy nich, słuchając rozmowy. Po za nimi kaplica była już pusta, służba zaczęła zdejmować niektóre dekoracje na przedzie ołtarza, a ministrant gasił świece. Długie, sine pasma dymu wiły się aż pod malowidła stropu, nadając im pozory życia. Drżał zda się, zwój pergaminu w dłoni sybilli.
Skrzypiąc zcicha lewym trzewikiem, z uśmiechem niezmiennym na pochylonej twarzy, jął mówić ksiądz:
— Pojmuję, że muzyka i wystawa podobać się muszą same przez się. Człowiek bez zmysłu piękna, to kaleka... wielcy przestępcy, powiadają, są tem dotknięci. Zawsze marzyłem o tem, że gdy Europa udławi się wkońcu dymem węgla i papierem gazetowym — Ojciec Święty zabierze swe skarby na okręty i ruszy w inne kraje, do Palestyny, albo gdzieś, w okolice niesprofanowane jeszcze. Pójdzie za nim całe piękno i wykwint, a podczas, gdy przeżyta Europa rozpadnie się w gruzy, gdzieś w dali, pośród świeżych, naturalnych ludów, założonem zostanie tysiącletnie królestwo oczyszczonego chrześcijaństwa. Było to i jest, jak rzekłem, marzenie i zapewne nie odpowiada ono panu, młodzieńcze. Ja natomiast śmieję się z czasów naszych, które zwą się pogańskiemi, a drżą przed djabelskiemi sztuczkami piękna z naiwnością pierwszej lepszej, pyskatej, starej przeoryszy. Czas nasz sądzi, iż podobny jest do figury głównej na obrazie stropu, mniema, iż jest luterską siłą, Chrystusem o mięśniach nosiciela ciężarów na placu targowym, który miota na świat gromy sądu. Ale Odrodzenie prawdziwe zadrwiłoby sobie z tego!
Hans Alienus odparł z tym samym co ksiądz uprzejmym uśmiechem:
— Nie pozwalam się uwieść drżączce bigoteryjnej czasów naszych, oraz strachowi pierwszych chrześcijan przed wszystkiem, co piękne. Wszystko u mnie skupia się w jednem ognisku. Tak gorąco pożądam piękna, jak gdybym żył w pełni rozkwitu Odrodzenia. Ale, zda się, nie wolno mówić tego w wieku wiedzy. Nawet starzy akademicy przeżegnaliby się, słysząc to wyznanie. Jeśli się natomiast oświadczy, że chuśtawka i chleb szafranowy jest to wszystko, czego się domaga prześladowany zmysł piękna, każdy nam uściśnie rękę i będzie podziwiał głębokość myśli naszej. A jednak nasuwa się myśl, że coraz to ostrzejsze ataki na ideały ascetyczne... do których zalicza się też uwielbienie brzydoty... jest to jeno przygrywka do przyszłych czasów, kiedy młode ręce wydobędą z grobu zaginiony, pogański kult piękna i utrwalą go na odmiennej, coprawda, podstawie. Kult piękna w pełnem świetle rozumu, to nic innego, jak kult życia w jego najwyższym kształcie, to cel życia przyszłego. Statua w muzeum watykańskiem mieści więcej marzeń przyszłości w swych linjach, niźli może najbardziej szczegółowe zapiski rzeczy, których pragnie rodzaj ludzki. Szuka się zazwyczaj w panteizmie religji przyszłości. Cóż to jednak znaczy?
— Uczucie nie może poprzestać na hałaśliwej maszynerji, której koła obracają się zapomocą krwi! — odrzekł ksiądz.
Hans Alienus ciągnął z coraz większym zapałem:
— Również stół, powalany chemikaliami i spirytusowemi preparatami, nie może być ołtarzem. Jestto poprostu stół roboczy, a przedmioty na nim są równie niegodne czci, jak wodór i chlor. Człowiek może czcić jeno najwyższą doskonałość przyrody, a w niej czci ten cel ostateczny swój i cel życia, który to życie ma ziścić przez niego. Doskonałość, to piękno. Stąd rodzi się przeczucie, że końcową religią rodzaju ludzkiego będzie kult piękna.
Skrzypiąc nieustannie lewym trzewikiem i potrząsając poważnie głową, odparł ksiądz:
— Młody przyjacielu, nie żyjemy w przyszłości ni przeszłości, jeno w chwili obecnej, w zgniliźnie wieku dekadencji.
— Dlatego też — rzekł — dniem i nocą z całym wysiłkiem silnego postanowienia odrywam me życie od czasów naszych!
Tocząc tę rozmowę, wszyscy trzej przeszli zwolna kaplicę i znikli na jej progu, tętniąc obcasami po posadzce.
Posłyszane słowa i uroczystość kościelna wypełniały całą duszę Hansa Alienusa. Był w świetnym nastroju, kipiał wprost życiem. Z rozkoszą odczuwał, jak pierś mu się podnosi oddechem i jak muskuły grają za każdym krokiem składnie. Chciał wypić do dna czarę życia póki starczy młodości, to znaczy do ukończenia lat trzydziestu. Celem mu wielkim było żyć szczęśliwie. Nie chciał za nic w starczym wieku doznać wyrzutu sumienia, iż zniweczył sobie życie samoudręką. Leżąc już nawet na łożu śmierci, pragnął zebrać wkoło siebie gromadę dzieci i powiedzieć im: Zazdrośćcież mi, dzieci, zazdrośćcie staremu Hansowi Alienusowi, który był mądrym człowiekiem, wówczas jeszcze nawet, kiedy wcale człowiekiem nie był. Umiał on spędzać życie w równowadze i niewysłowionej radości. Wyszedł w świat z domu pełnego melancholii i pędził sobie żywot wolny, samodzielny, bez ojczyzny, bez władzy, bez przyjaciół, bez jakichkolwiek więzów, pośród słonecznego, klasycznego otoczenia, gdzie nudna północna szaruga nie szerzy smutku. Ale nie żył jak bezduszne zwierzę, czy rozwięzły wszetecznik. Nie pił, nie objadał się nad miarę. Uczył się, pełnił urząd papieskiego bibljotekarza, by łatwiej dotrzeć do starożytnych utworów, które go ciekawiły, grywał na skrzypcach i rozkoszował się do woli samotnością. Dom jego był jasny i cichy, niby świątynia poświęcona bogom wsi. Był arcykapłanem szczęścia i radości. Szczęście było jego dumą, a nawet zarozumiałością, jeśli chcecie wiedzieć. Słowem był ulubieńcem i wybrańcem szczęścia.
Po odejściu księdza z niezmiennym uśmiechem zdjął Jason, w chłodnej dość garderobie, swą fioletową sutannę i fałdzistą komżę, poczem zszedł wraz z Alienusem po schodach, do prostolinijnej galerji, zakończonej bronzowa bramą.
Chodziły tu tam i z powrotem grupy ludzi, a echo igrało z ich głosami. W głębi galerji, zwężonej tu i tworzącej jakby pagórek, spostrzegł Alienus trzy dziewczęta. Oddalone były jeszcze tak, że wyglądały raczej na trzy, zgrabnie wyrzezane laleczki, niż dorosłe osoby, a z każdym krokiem rosły i stawały się wyraźniejsze. Szły spiesznie po posadzce, usianej pasami jaśni i błękitnawego cienia, a twarze ich ciemniały, to promieniowały naprzemian. Przeciąg rozwiewał im welony szeroko.
Były ubrane czarno. Betty stąpała śmiało i do taktu. Giggja miała przysadkowatą figurę, a jej brunatne, nakryte zrosłemi brwiami oczy otwierały się zawsze jeno w połowie. Miała małe, rozkoszne dołeczki na zbyt ruchliwych rękach i nie posiadała jeszcze dostojnych ruchów Rzymianki. Pochylając na bok głowę, nie szła nigdy prosto, ale zawsze niedbale zakrętami i łukami, jak to czynią dziewczęta zadumane, niebaczne na ludzkie oczy. Elena, starsza o lat kilka, była wyższa, smuklejsza i przypominała obraz całą postacią, więcej pociągającą niźli sama twarz. Rysy miała regularne, a bezbarwne, i ciche, unikające spojrzeń oczy. Wykładany kołnierzyk służyć jej musiał, widać nie po raz pierwszy, a na przegubie ręki, objętym w prostego, gagatowego węża widniała żółta plama, farby czy kwasu. Suknia nosiła ślady połysku na szwach, a welon nabrał od starości zielono-szarego tonu.
Betty ujrzała przez podniesione swe pince-nez Hansa Alienusa i Jasona i zaczęła się śmiać chłodno i bezdźwięcznie. Jason rzucał za każdym krokiem głowę w lewo, przypominając tem chwiejący się dzwonek. Mimo to nie pobudzał on jej do wesołości tak bardzo jak Hans Alienus. Czyż miał wszystkie klepki w głowie? Wziął rzecz na serjo, obciął spodnie pod kolanami i paradował oto w pończochach i płytkich trzewikach. Miał prócz tego niski kapelusz i krótki, okrągły kaftan o łososiowatej, widnej w rozwianiu pół podszewce.
— Wyglądasz pan w tym kostjumie wprost komicznie! — zaczęła Betty natychmiast łamaną nieco, ale wzorową włoszczyzną.
Nie dał zaraz odpowiedzi i witał się z obu Włoszkami, przeto Betty ponownie rzuciła mu rękawicę.
— Hans Alienus niebardzo grzecznie dziś nastrojony! Tak bywa z dziwakami, albo zwieszają głowę, albo też szaleją z pustoty, aż się domy trzęsą. Opowiem panu teraz coś, co pana ucieszy!
— Cieszę się zawsze.
— Nie zawsze.
— Zawsze, ujrzawszy coś tak pięknego, jak teraz właśnie.
— Weź pan swe jedwabne pończochy i wszystkie tamte stroje i przedłóż współczesnemu krytykowi, to odnajdzie w tem jeno, tyle a tyle funtów jedwabiu i złotych nici.
— Ależ ten jedwab i te nici podobają mi się!
— To właśnie głupio z pańskiej strony. Zresztą, jesteś pan zaproszony na śniadanie do Almerinich, gdzie posłyszę zapewne próbki pańskich zdolności ligwistycznych.
— Znowu wracamy do filologji, widzę! Ego, mei, mihi...
— A gdzież piąty przypadek, vocativus?
Ego nie ma vocativu!
— Pan tyle się zajmujesz swem ego, że mogłeś się wystarać o vocativus, byś mógł do tego ego przemówić patetycznie. Ale mówiąc szczerze, czy to pana dziwi, iż przykładam tyle do tego wagi, wobec mego zamiłowania do języków, które mnie pchnęło nawet do Italji?
— O nie, wcale to nie dziwne u pani. Ja jednak przywiązuję do czegoś innego wagę. Zresztą żałuję, że nie mogę przyjąć zaproszenia na śniadanie, ale nie mam czasu, jestem zajęty.
— Czy idzie pan do krawca?
— To nie, ale widzi pani tu zwitek papieru a wie, że czas nasz, to epoka okularników i choć nie zamierzam zostać czemś takiem, nie pogardzam środkiem łagodzącym, jaki daje praca duchowa. Chociaż dziś nie mam zajęcia w bibljotece, udam się tam, chcąc w wolnych chwilach dla własnej przyjemności napisać filozofję pragnień życia. Zacznę ją rozprawą o przedchrześcijańskiej mistyce.
— Przedwczoraj byłeś pan pustelnikiem niedostępnym, wczoraj brałeś lekcje gry na skrzypcach, dziś jesteś pan istnym elegantem, zaś teraz chcesz pan zostać uczonym. Jeśli kiedyś popadną w spór owe, tak grzecznie nazwane okularniki, potrząsną perukami i rzekną: Chodźmy do bibljoteki i zajrzyjmy do Hansa Alen... Alienusa, albowiem jest to jedyne, pewne źródło. Zresztą wspomniałeś pan już o tem przed ośmiu tygodniami, za pierwszem spotkaniem naszem.
— Wspomniałem w istocie? Ano... pocóżbym miał spieszyć się nadmiernie z tak ważną sprawą? Zazwyczaj wolę przechadzkę po świeżem powietrzu.
— Dlatego to właśnie nie rozumiem, czemu podejmujesz pan tak uciążliwą pracę, chociaż twierdzisz, że wszystek smutek i cała melancholja pochodzą stąd, że ludzie za mało próżnują. O, jakże mnie gniewa ta cała paplanina!
Wiedział, że Betty była ongiś, w młodocianych latach wielce religijna i zaliczała się do tak zwanych „Czytelników Pisma“. Potem zmieniła pogląd i katechizm, ale powodowana tem samem trwałem pożądaniem zewnętrznych form wiary.
Włoszki, nawykłe do ciągłych utarczek słownych Betty i Hansa, słuchały milcząc uśmiechnięte, wkońcu atoli wmieszała się do rozmowy Giggja z półotwartemi oczyma.
— Sam pan powiadasz, — rzekła, kołysząc się w biodrach obyczajem podlotków, — że trzeba brać każdy dzień jak płynie, gdy się jest młodym, to znaczy do lat trzydziestu, a daleko dotąd jeszcze. Cóż znaczy jeden dzień w życiu Hansa Alienusa, dziecka szczęścia?
Zwrócił się do milczącej dotąd Eleny.
— Pomóżże mi pani jakoś kryć odwrót! — powiedział. — Życie jest krótkie, ale nie tak krótkie, by wzruszywszy ramionami, nie wyrzucić jednego dnia za okno! Czy w powozie dość miejsca dla nas wszystkich?
— Możesz pan wziąć Jasona na kolana! — odparła Elena, śląc spojrzenie, co mijało Jasona, filar marmurowy bramy i szło w dal, gdzie lśniły, niby niebieską emalją powleczone flizy chodnika, zroszone deszczem.
— Wiedziałem zgóry, że pan z nami pojedzie — przekomarzała się Betty.
— I ja też! — zaśpiewał fletowo Jason i ruszył ku bramie, gdzie czekał wysoki, chudy Giovanni, służący dziewcząt, przybrany w liberję.
— Skądże to wziął właściwie taki głos Jason! — szepnęła Betty.
Elena uszczypnęła Giggję w łokieć, a Hans Alienus podziwiał tymczasem piękny strój Szwajcarów gwardji.
Po więcej, niż minucie milczenia, wrócił Jason i podjechała dorożka. Giovanni otwarł uroczyście drzwiczki, wdrapał się, gdy wszyscy pięcioro wsiedli, na kozioł i podjazd ruszył w górę placu Św. Piotra.
— Nikt, patrząc na nas stłoczonych tak poufale w tem pudle, nie przypuściłby, że się znamy od tak nie dawna! — rzekł Hans Alienus.
— Tygodnie liczą się za coś jednak! — odparła Betty. — Nie wiem czemu, ale zagranicą robi się znajomości dużo prędzej, niżli w domu. Zresztą zapoznał nas ów list ze Szwecji.
— To prawda! Zdziwiłem się niemało, otrzymawszy pewnego dnia, po takiej przerwie, list po szwedzku... Żyłem w samotności... Ale zbaczamy od tematu.
— Myślom pańskim trudno iść prostemi skibami... nieprawdaż?
— Możliwe, że łatwiej to czynić zaspanym zwierzętom pociągowym, panno Betty. Ale o czemże to mówiliśmy? W liście tym było, że pewna wolnomyślna panna, szuka gdzieś w Rzymie pensjonatu, by...
— Uczyć się po włosku. Pan zamieściłeś ogłoszenie w jednem z pism... — dodała Betty — ale to wiemy już.
— Rodzice moi odpowiedzieli na anons, — rzekła Giggja, — a moja droga kuzynka Elena, pisząc ten list, zrobiła w dwu wierszach dwa błędy ortograficzne. Potem zaś...
— Jednego nie wie pani jeszcze. Oto w liście owym była cała strona na temat, że ja doskonale porozumiem się z panną Betty, jako podobną do mnie, współczesną niewiastą.
— To proroctwo, coprawda, było fałszywe.
— A to dlatego, że nie pomyślałem poważnie, przez okulary, nad stosunkiem régime indirect do...
Betty podniosła palec.
— Nie tylko dlatego, ale z powodu, że pan nie jesteś wcale człowiekiem współczesnym.
— Oto słowo prawdy istotnej! Przepraszam, panno Betty, muszę wstąpić do tej piekarni naprzeciw! Giovanni, każ stanąć!
— Cóż pan masz tam do roboty? Czyś pan głodny? — spytała Giggja, a Hans, cofnąwszy głowę, którą wytknął przez okno, odparł:
— Uczyniłem ślub, że nie minę tej ulicy, nie kupiwszy w tej piekarni pszennego chleba.
— Ulicą tą idziesz pan zawsze do biblioteki watykańskiej.
— I za każdym razem kupuję bochenek chleba.
Powóz stanął, a Hans Alienus znalazł się jednym susem w sklepie, zanim Giovanni zdołał zejść z kozła. Jason patrzył za nim zdumiony.
— Cóż za dziwny pomysł? — zauważyła Elena.
— Czyż nie widzisz pięknej twarzyczki za stołem sklepu? — spytała Betty. — Jest to, oczywiście, przynęta. I on to ma być człowiekiem współczesnym... on? No, zresztą postawił sobie za cel życia nie być nim!
Hans Alienus wyszedł z piekarni, pogryzając z wielkiego bochenka. Stojąc w drzwiach, przybrany w czarne pończochy, z rękawem ubielonym mąką, wyglądał na ogorzałego jeno zbytnio Hamleta, który, będąc w dobrym humorze, zaspakaja za kulisami głód, a tylko przez nieuwagę nasypał sobie pudru na kostjum.
— Szkoda, że nie wiecie, jakie to smaczne! — zawołał, odgryzając spokojnie wielkie kęsy.
— Świeży chleb szkodzi na żołądek! — odpowiedziała z dorożki Betty. — A pan użalasz się często na wątłe zdrowie!
— Zniszczyłem je sobie właśnie w tej piekarni!
— Otrzep pan przynajmniej mąkę z rękawa. Na ramieniu masz pan też odcisk umączonej dłoni.
Hans Alienus spróbował obrócić głowę na bok, by zobaczyć plamę.
— Tak żywa fantazja, jak panny Betty, — mruknął nieco zmieszany — to w istocie rzecz zgoła nie współczesna! Możebyśmy wszyscy wysiedli i splądrowali potrochu ten sklep? — dodał.
Elena odparła poważnie, że tego czynić nie wypada, i oburzała się nieco, ale słowa jej uderzyły w Betty jak prąd elektryczny.
Oświadczyła, że nic sobie nie robi z tego, co nie wypada. Elenę nie powinno obchodzić, co mówią ludzie, zwłaszcza, że nie mówią nic, gdyż nikogo nie interesuje, czy wejdą, czy nie, do piekarni. Nie miała nic przeciw pożywnemu, pszenicznemu chlebowi po miłej uczcie duchowej w Watykanie.
Betty i Giggja wysiadły, zaś Elena stawiała opór, spoglądając pytająco na Jasona. Wzruszył ramionami na znak zupełnej uległości, zaś Giovanni stał u drzwiczek z galonowanym kapeluszem w ręku i spuszczonemi oczyma, nie wyrażając swego zdania, ale poprzestając na winnem posłuszeństwie.
Betty nie przestawała namawiać i kłuć ostremi słowami. Cóż jest w tem niebezpiecznego, jeśli się w biały dzień wejdzie do piekarni? Oświadczyła, że poto przybyła zagranicę, by być wolną i niekrępowaną.
Elena wyraziła zapatrywanie, iż nie jest zagranicą, ale w domu, niestety jednak, nie mogąc podołać walce, odłożyła książkę do nabożeństwa i wysiadła niechętnie, a Jason za nią. Gdy wszyscy weszli, Hans obrócił się na obcasie i zawołał na woźnicę:
— Jedź do domu! Przyjdziemy pieszo!
Woźnica otwarł właśnie, korzystając z odpoczynku, tabakierkę, na te słowa jednak zdrętwiał i, miętosząc w palcach niuch, łypał białemi powiekami swej ceglastej, napoleońskiej twarzy. Zaledwo jednak ujrzał plecy Hansa i doniósł tabakę do nosa, rozkraczył usta uśmiechem, klasnął mistrzowsko kilka razy z bata i odjechał, zaś Giovanni stanął z przeciągniętym obliczem, poważny, nieruchomy u progu na posterunku.
Piekarnia była to sklepiona izba, zastawiona worami mąki, beczkami, chlebem i makaronem. Niewielkie drzwi w węższej ścianie wiodły do większej salki o kamiennej podłodze, pstro malowanych ścianach i długich, ławami obstawionych stołach. Była tu winiarnia, w tej porze pusta.
Betty rzuciła skośne spojrzenie dziewczynie z zamączonemi rękami, która wybiegła wąskiemi drzwiami od podwórza, by zawiadomić ojca o nadejściu gości. Potem wybrała przy pomocy Jasona bochenek chleba z pośród leżących na stole. Jason nadskakiwał jej, ona zaś drwiła zeń do woli.
Porwany dziką, młodzieńczą swawolą, chwycił Hans do poływy mąką napełnioną szuflę z otwartego worka.
— Masz, Jasonie! — zawołał i otynkował mu na biało czarne plecy.
Za moment zdobył Jason drugi worek i szuflę i zawrzała walka. Napoły niezadowolona, napoły żądna wykorzystać na różne sposoby swobodę zagraniczną, pospieszyła po chwili Betty z odsieczą Jasonowi i jęła miotać mąkę na Hansa. Giggja nie mogła też powstrzymać własnych palców i zanurzyła dłoń w worek, sięgając po amunicję. Sklep przysłoniła biała chmura. Jedna tylko Elena stała, założywszy ręce, całkiem neutralnie, a z miny jej widać było, jak jest rozsądna i poważna. Czarne suknie poszarzały. Żadne z walczących nie mogło patrzyć, brzmiały jeno śmiechy, stłumiona wołania o ratunek i charczał przenikliwy dyszkant Jasona.
Wciśnięty między dwa worki, osłaniając się ręką, usiłował Hans otworzyć jedno oko, celem wybadania stanowiska nieprzyjaciela. Błysł mu zarys krągłej dłoni Giggji, skradającej się zdradziecko ku jego szufli. Rzucił się, nabrał mąki i skoczył za Giggją, która, wrzeszcząc przeraźliwie, zemknęła przez drzwi podwórzowe. Na samym progu zderzyła się z wracającą właśnie piekarzówną, która zdumiona, nie wiedząc co to ma znaczyć, uskoczyła nabok, z okrzykiem: Mamma mia!
Otoczona mgłą sypiącej się z sukni mąki, pomknęła Giggja przez rozległe podwórze, a Hans biegł w trop jej powiewającego welonu. Przewijała się zręcznie pomiędzy krzakami róż, dawno okwitłych, obsypujących ich suchemi liśćmi. Chwyciwszy się, pnia srebrnej topoli, skoczyła na wąską ścieżynę, obrosłą mirtem i dotarła na placyk, otoczony gęstym płotem. Dalej biec nie mogła, za płotem był mur. Pośrodku szemrała studnia, rzucając strugi wody w odwróconą nakrywę rzymskiego sarkofagu, a wokoło leżały fragmenty ciała nimfy i kapitel koryncki. Niezliczone chrabąszcze i inne szmaragdowe owady brzęczały w powietrzu, a stadko rudawych ptaków zerwało się z gałęzi, rzucając przenikliwe piski.
Giggja wcisnęła się pomiędzy fontannę i płot. Woda zebrana w zmurszałej pokrywie marmurowej, kryjącej ongiś rysy jakiegoś pogańskiego pretora, odbijała teraz drżąco rozgrzaną twarz dziewczyny, tak nisko pochylonej, że koniec welonu dotykał powierzchni. Skryła omączone policzki w dłonie. Z pośrodka cysterny bił w górę pryskliwy słup, niby młodzian, sięgający w miesiącu kwitnienia pierwszej miłości, całą jaśnią i krasą życia w wyże niezmierzone słońca, by wrócić ponownie do ziemi, z której się dźwignął.
Hans stanął, wznosząc żartobliwie szuflę z mąką ponad jej głowę, ona zaś kryła tem usilniej twarz, rozszerzała jednak palce, by przez nie widzieć. Widział, jak śmiały się jej usta niezakryte. Nagle jednak opuściła ręce i, jakby miała dość zabawy, zażądała spokojnie oddania szufli.
Ani mu to postało w głowie! Czyż miał jej słuchać, on najniezależniejszy człowiek na świecie, który nic sobie nie robił z rozkazów? Postanowił, że musi czekać, aż ją ochrzci mąką, nadając inne imię.
Odparła, że pokaże mu, jak umie uciekać.
Zarzuciła welon na twarz i ruszyła, nie śpiesząc się jednak zbytnio. Ale chwycił ją za ramię i przytrzymał. Wykręcała mu z dłoni bronzowy przegub, mimo że dzierżył tak słabo, iż mogła się wyrwać najsłabsza. Pochylona wstecz, dotknęła plecami jego piersi i stali tak dość długo.
— Strasznie uczona, ta Betty! — szepnęła — Towarzystwo jej męczy czasem!
— To prawda! — przyznał. — Przyjemniej tak stać, niż jej słuchać.
W tej chwili wyszarpnęła rękę, chwyciła szuflę, pochyliła głowę i dmuchnęła mu mąką prosto w oczy.
— A co, któż wygrał? — zawołała radośnie i uciekła z powrotem tą samą drogą. Rąbek welonu, spadłszy z jej ramion, wlókł się po ziemi, a za każdym krokiem wyglądały z pod krótkiej spódnicy czerwone pończochy. Odbiegłszy kawał, przystanęła na zakręcie i spojrzała ostrożnie, sądząc, że ją ściga. Ale spostrzegłszy, że stoi jeszcze u fontanny, przecierając wierzchem dłoni oślepione oczy, wybuchnęła ponownie śmiechem i znikła poza krzewami. Im dalej była, tem donośniej brzmiał jej śmiech. Wkońcu czyniła to, by inni w izbie słyszeli, że nie stoi ciągle przy studni.
Nakoniec przejrzał. Jednocześnie powiał wiatr, gałęzie zamigotały cieniami po ścieżce, a Hansowi wydało się, że drży i szumi wszystko w przyrodzie. Niewiadomo, czemu uczuł potrzebę swawoli, ujął na brzegu cysterny leżącą szuflę z mąką i popędził z powrotem, oglądając się jeszcze po drodze za czemś, coby mógł złamać, urwać, lub użyć do jakiegoś psikusa. Teraz dopiero spostrzegł, że spochmurniało i padają wielkie krople deszczu.
Gdy dotarł do drzwi piekarni, przyszło mu na myśl, że najmądrzej będzie wskoczyć co prędzej do wnętrza, a to ze względu, że ktoś mógł spytać, co robił tak długo na deszczu z Giggją. Doszedł spokojnie do drzwi, szarpnął je, potem wpadł jednym skokiem, tak że mąka buchnęła ponownie chmurą i przysłoniła mgłą całe wnętrze.
— Niesposób schwytać panny Giggji! — zawołał i usiadł na krawędzi stołu.
— Jeśli nie chce! — odparła zwrócona do okna, pokazując innym plecy. Spojrzał poprzez stół i worki na jej kark, siląc się na odgadnienie, czy mówi serjo. Założyłby się o wszystko co miał, że zagryza wargi, chcąc opanować pustotę.
Rzucił szuflę i usiadł na worku.
Tymczasem otwarł Giovanni z wahaniem szklanne drzwi od ulicy i zawiadomił:
— Znów leje deszcz i tak prędko nie ustanie, a państwo nie mają parasoli!
— Im więcej przygód, tem lepiej! — rzekł Hans. — Słuchajcież, przyjaciele! Jesteśmy wszyscy młodzi i beztroscy. Czemuż mielibyśmy zwieszać głowy? Ja przynajmniej nie mam ku temu powodu! To też proponuję... przedewszystkiem mówmy sobie od tej chwili ty! Powtóre, złóżmy ślubowanie, że przeżyjemy cały rok jak można najweselej i w pełnem szczęściu. Każdą chwilę chwytajmy pożądliwie, jakbyśmy żyli we Florencji, pamiętnych dni zarazy.
Betty podniosła pince-nez i spytała, przybierając zamyśloną minę.
— Któż w poważnych jak dziś czasach da nam uprawnienie do tego?
— My dajemy sobie sami to prawo!
— A jeśli nie zdołamy dotrzymać ślubu?
— Natenczas złożę jako karę połowę mej schedy macierzyńskiej na urządzanie obchodu karnawałowego, który wymyślisz dowolnie ty, Betty!
— Taka kara, to coś w guście Hansa Alienusa! — odparła. — Myślę, że zgóry winieneś się pożegnać z polową majątku!
— Zobaczymy! Sama wyrażasz ciągle chęć zrzucenia przymusu na czas pobytu zagranicą, a to właśnie potrwa przez rok. Może się nie zdarzyć podobna sposobność. Kto chce należeć do spisku, niech podniesie palec wskazujący i środkowy! Później będzie to nasz znak tajemny, a ostrzegawczy w otoczeniu obcych, używany w chwili, gdy brzydota lub nuda zagrożą nam.
Betty podniosła zaraz palec wskazujący i środkowy, a inni, widząc to, poszli jej śladem.
W ten sposób powstał spisek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.