Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Włoszki, nawykłe do ciągłych utarczek słownych Betty i Hansa, słuchały milcząc uśmiechnięte, wkońcu atoli wmieszała się do rozmowy Giggja z półotwartemi oczyma.
— Sam pan powiadasz, — rzekła, kołysząc się w biodrach obyczajem podlotków, — że trzeba brać każdy dzień jak płynie, gdy się jest młodym, to znaczy do lat trzydziestu, a daleko dotąd jeszcze. Cóż znaczy jeden dzień w życiu Hansa Alienusa, dziecka szczęścia?
Zwrócił się do milczącej dotąd Eleny.
— Pomóżże mi pani jakoś kryć odwrót! — powiedział. — Życie jest krótkie, ale nie tak krótkie, by wzruszywszy ramionami, nie wyrzucić jednego dnia za okno! Czy w powozie dość miejsca dla nas wszystkich?
— Możesz pan wziąć Jasona na kolana! — odparła Elena, śląc spojrzenie, co mijało Jasona, filar marmurowy bramy i szło w dal, gdzie lśniły, niby niebieską emalją powleczone flizy chodnika, zroszone deszczem.
— Wiedziałem zgóry, że pan z nami pojedzie — przekomarzała się Betty.
— I ja też! — zaśpiewał fletowo Jason i ruszył ku bramie, gdzie czekał wysoki, chudy Giovanni, służący dziewcząt, przybrany w liberję.
— Skądże to wziął właściwie taki głos Jason! — szepnęła Betty.
Elena uszczypnęła Giggję w łokieć, a Hans Alienus podziwiał tymczasem piękny strój Szwajcarów gwardji.
Po więcej, niż minucie milczenia, wrócił Jason i podjechała dorożka. Giovanni otwarł uroczyście