Fryderyk Chopin (Karasowski)/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurycy Karasowski
Tytuł Fryderyk Chopin
Podtytuł Życie — Listy — Dzieła
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Pobyt w Monachium i Stuttgardzie. — Przyjazd do Paryża. — Zamysł Chopina brania lekcyj na fortepianie od Kalkbrennera. — Korrespondencya w tym względzie pomiędzy Chopinem a Elsnerem. — Listy do Woyciechowskiego. — Niepowodzenia. — Chopin myśli porzucić Europę i udać się do Ameryki. Zamiar powrotu do Warszawy. — Wieczór u Rothschilda.

Są ludzie, których wrodzona energia zdaje się zdwajać, napotykanemi przeszkodami, na drodze wiodącej ich do raz obranego celu; są inni, co natrafiwszy niespodzianie na takowe, zrażają się i gotowi raczej odstąpić od przedsięwzięcia, aniżeli rozpoczynać walkę, do której nie czują się zdolnymi. Do rzędu ostatnich należał właśnie Chopin.
Jadąc po raz drugi do Wiednia, znajdował się on jako artysta w warunkach na zór korzystniejszych, niż za pierwszej swojej w tem mieście bytności. Jako wirtuoz i kompozytor, wspierając się na powodzeniach doznanych poprzednio, miał niejako prawo spodziewać się pomyślniejszego jeszcze z przyszłych swoich wystąpień, rezultatu. Były to jednak kwieciste illuzye, które więdły w miarę przeciągającego się w Wiedniu pobytu. Wprawdzie wypadki zaszłe podówczas w Warszawie zaszkodziły mu ogromnie, pozbawiając go przedewszystkiem towarzystwa Woyciechowskiego, który byłby umiał nim pokierować, następnie protekcyi i poparcia osób możnych i wpływowych. Chopin zostawiony sam sobie, nie znalazłszy pomocy w gronie miejscowych artystów, nie umiał się zdobyć na krok stanowczy. „Wiesz, żem istota najniezdecydowańsza na świecie“ — pisał w liście do Matuszyńskiego. Starania o danie koncertu, a dla niego przecie głównie w Wiedniu siedział, z dnia na dzień, od miesiąca do miesiąca odkładał. W epoce najkorzystniejszej ku temu, pozwalał spokojnie uprzedzać się innym artystom, a tymczasem pora właściwa mijała; nastały upały, wreszcie cholera, skutkiem czego, większa część zamożniejszych mieszkańców opuściła stolicę. W ciągu ośmiomiesięcznego pobytu raz tylko Chopin wystąpił i to nie w swoim własnym, lecz w koncercie śpiewaczki pani Garci-Vestris, danym w dniu 4 kwietnia w wielkiej sali redutowej. W numerze 38 Allgemeine Musikalische Zeitung, z dnia 21 września 1831 roku, taką znajdujemy pióra Kandlera wzmiankę o tym koncercie: „Wystąpił (tu w Wiedniu) także pan Chopin, który już podczas swojego zeszłorocznego pobytu, dał się poznać jako fortepianista pierwszego rzędu. 0 wykonaniu własnego nowego Koncertu E-moll, napisanego w poważnym stylu, musielibyśmy chyba powtórzyć to, cośmy już o nim dawniej pisali. Kto tak zacnie pojmuje i traktuje prawdziwą sztukę, temu należy się także prawdziwy szacunek“.
Inne lokalne wiedeńskie dzienniki, w ten sam prawie lakoniczny sposób wyrażały się o kompozycyi i grze na fortepianie naszego artysty. Były to jednak wszystko pochwały oględnie tylko młodemu wirtuozowi udzielane, w części zaledwie usprawiedliwiające jego świetne w tym względzie nadzieje. Więc też z niecierpliwością rozczarowanego ze swych złudnych marzeń młodzieńca, opuścił Fryderyk Wiedeń udając się do Monachium.
Tutaj zmuszony zabawić parę tygodni z powodu oczekiwania na pieniądze mające nadejść z Warszawy na dalszą do Paryża podróż, miał sposobność poznać wszystkich prawie znaczniejszych ówczesnych monachijskich artystów. Lindpaintner, Bärmann, Berg, Schunke, Stunz i wielu innych, poznawszy bliżej Chopina, zachwyceni byli jego grą i kompozycyami[1]. Namówili go nawet do wystąpienia publicznie w Towarzystwie Filarmonicznem, gdzie Fryderyk odegrał swój Koncert E-moll z towarzyszeniem orkiestry. Słuchacze oczarowani muzykalnemi pięknościami tego dzieła, tudzież wytworną i wykończoną grą młodego polskiego wirtuoza, obsypywali go gradem oklasków, nie szczędząc przytem innych oznak prawdziwego uwielbienia.
Był to na niemieckiej ziemi śpiew jego łabędzi; w ciągu bowiem ośmnastoletniego za granicą swego artystycznego zawodu, nigdy już więcej w Niemczech publicznie nie występował. Zdaje się, iż ostatni jego pobyt w Wiedniu, odjął mu na zawsze do tego ochotę.
Pokrzepiony cokolwiek na duchu powodzeniem doznanem w Monachium, Chopin opuścił to gościnne dla siebie miasto, udając się do Stuttgardu. Tam doszła go wiadomość o fakcie dokonanym w Warszawie w dniu 8 września.... Niespokojność i niepewność o los kraju, rodziny, o los najdroższej serca swojego istoty, dopełniały miary cierpień, jakim natenczas ulegał. Pod wpływem takiego to moralnego usposobienia, powstała w Stuttgardzie przepyszna C-moll Etiuda, ostatnia w pierwszym zbiorze ofiarowanym Lisztowi, nazwana przez wielu rewolucyjną. Po nad uraganem burzliwych a rozszalałych lewej ręki passażów, unosi się melodya, ale tak namiętna, tak pełna dumy i wspaniałej grozy, iz zdaje się, że wszechwładny Jowisz olimpijski. rzuca straszliwe gromy na świat cały!
W takim to stanie moralnego usposobienia, pod koniec września 1831 roku, przybył Chopin do Paryża, za paszportem, na którym położono wizę: passant par Paris à Londres. Wiele lat później, kiedy się już był na dobre we Francyi osiedlił, nieraz bywało mawiał z uśmiechem: „wszak jestem tu tylko w przejeździe“.
W chwili, kiedy Chopin przybył do Paryża, wrzały w nim jeszcze gwałtownie namiętności polityczne. Panowanie Ludwika Filipa, powstałe z łaski barykad na gruzach monarchii legitymistycznej, istniejące dopiero od roku, co chwila groziło owwywrotem. Jakkolwiek stan taki rzeczy nieprzychylnym bywa artyzmowi, przecie Fryderyka mało to obchodziło, gdyż on jadąc do Paryża, nie tyle miał na myśli chęć publicznego z talentem swoim produkowania się, jak raczej dalsze swoje muzykalne kształcenie.
Niebawem też emigracya polska po poddaniu Warszawy poczęła tłumnie ściągać do Francyi, z nadzieją otrzymania od niej skutecznej pomocy. Obłęd nieszczęsny! Skutki jego były najfatalniejsze; kilka tysięcy intelligencyi opuściło nieposiadający jej nigdy do zbytku, ubożąc przez to niesłychanie summę ogólnego narodowego światła. Potrzeba było kilku dziesiątków lat smutnego doświadczenia, ażeby się nareszcie przekonać o ile płonnemi były te marzenia, o ile złudnemi nadzieje w pomoc Francyi.
W krótkim też czasie, Chopin ujrzał się otoczonym gronem przez licznych znajomych i przyjaciół z kraju. Uspokojony co do losu rodziny, odzyskał niebawem wesołość i swobodę ducha, lecz począł czynić sobie wielokrotnie pytania, co dalej czynić? Plan artystycznej podróży nakreślony w domu, został zupełnie zniweczony, należało sobie inny utworzyć. O dawaniu koncertów w Paryżu, mowy nawet być nie mogło; któż bowiem chciałby zwracać uwagę na młodego, nieznajomego pianistę, gdyby mu przyszła zachwala myśl popisywania się publicznie z grą swoją? Ta szczupła wiązka pochwał, jakiemi go w dziennikach wiedeńskich i w lipskiej gazecie muzykalnej obdarzono, nie mogła oczywiście znaleść żadnego echa w Paryżu, mieszkańcy bowiem stolicy nadsekwańskiej, zajęci polityką i zabawą, nie mieli zwyczaju zwracać uwagi na muzykalne artykuły dzienników niemieckich. Paryż, wyrocznia mody dla całego świata, sam jeden miał podówczas przywilej wydawania patentów na wielkich ludzi, zapewnienia im sławy europejskiej. Nie chcąc jednakże tracić drogiego czasu, Fryderyk daleki od mniemania, iż jest skończonym wirtuozem, postanowił kształcić się dalej w sztuce i w tym celu zwrócił uwagę swoją przedewszystkiem na Kalkbrennera.
Fryderyk Kalkbrenner stał wtedy na szczycie sławy; jako wirtuoz na fortepianie, uchodził za najpierwszego w Europie, nie mógł więc Chopin w swojem przekonaniu nic lepszego uczynić, jak korzystając z pobytu w Paryżu, udać się do Kalkbrennera z prośbą, by mu pozwolił się kształcić pod jego światłym kierunkiem. Kalkbrenner poznał od razu, z kim ma do czynienia; dziwnie piękna i oryginalna gra Chopina, uczyniła na nim silne wrażenie. Ten młodzieniec, nie wiedząc o tem, iż jest już skończonym wirtuozem, przedstawia mu się na ucznia; taki uczeń drugi raz się nie zdarzy; rozgłos jego będzie rozgłosem nauczyciela. Kalkbrennerowi wprawdzie pod względem rozgłosu niewiele do życzenia pozostawało, ale mogąc się pochwalić takim elewem, który niechybnie cały muzykalny świat zachwycać z czasem będzie swoim genjalnym talentem, było właśnie dlań rzeczą wielce pożądaną. Lecz potrzeba było z trójnoga profesorskiej wyroczni uczynić najprzód młodzieńcowi pewne zarzuty; więc powstawał Kalkbrenner na niepoprawność jego palcowania wręcz przeciwną prawidłom klassycznej metody; dalej powiedział, iż w grze Chopina nie ma żadnej szkoły, że jest wprawdzie jako wirtuoz i kompozytor na dobrej drodze, lecz może łatwo z niej zbłądzić i tym podobne niedorzeczności. Następnie oświadczył Chopinowi, iż podejmuje się udzielania mu lekcyj, ażeby te rażące wady, stanowiące przeszkodę dla niego w osiągnieniu zupełnej doskonałości w sztuce usunąć, ale pod warunkiem, iż kurs nauki trwać będzie trzy lata.
Zdziwiony nieco Chopin położeniem tak ciężkiego warunku, nie śmiał sam w tak ważnej sprawie decydować; napisał więc zaraz list do ojca, zapytując co o tem myślić i prosząc o radę.
Uwiadomiony niebawem o wszystkiem Elsner, zafrasował się bardzo; w żaden bowiem sposób nie mógł pojąć, dlaczego Kalkbrenner wymaga tak długiego czasu nauki... chyba żeby zatrzeć i zniszczyć we Fryderyku to, co właśnie stanowi odrębność, oryginalność, a nowy jakiś system mu narzucić? Dawny nauczyciel wiedział, jak bogate źródło muzykalnego talentu w nim istniało, jak wysoko technicznie był już ukształconym. W przekonaniu Elsnera, rozwinąć, rozszerzyć drogi wiodące do natchnienia należało, a nie krępować jednostronnem nauki specyalizowaniem. Więc też chwycił za pióro odzywając się w te słowa:

„Warszawa 27 listopada 1831.

Kochany Fryderyku!
Dowiaduję się z wielką przyjemnością, pierwszy fortepianista (jak pisałeś) Kalkbrenner, przyjął cię tak dobrze. Znałem jego ojca w Paryżu roku 1805, a wtenczas młody jego syn, słynął między pierwszymi wirtuozami.
Tem więcej mię to cieszy, że ci przyrzekł odkryć tajemnice swej sztuki. To mnie jednakże nadzwyczajnie zadziwia, iż do tego oznacza koniecznie czas trzyletni! Miałżeby od pierwszego zaraz widzenia cię i posłyszenia poznać, że tyle czasu potrzebować będziesz do przyswojenia sobie jego metody?! Żeś genjusz twój muzyczny tylko dla klawikordu i twoje usposobienie kunsztowne, tylko dla tego rodzaju kompozycyi poświęcić powinien? Jeżeli swemi wiadomościami artystycznemi, sztuce naszej w ogólności w osobie twojej zechce się przysłużyć, jeżeli będzie twoim prawdziwym przyjacielem, wywdzięczaj mu się jako uczeń. W nauce kompozycyi nie należy podawać przepisów zbyt drobnostkowo szczególniej uczniom, których zdolności są widoczne, uderzające; niech sami je wynajdują, by mogli sami siebie przewyższyć i dojść do wynalezienia tego, czego jeszcze nie znaleziono. W mechanizmie sztuki, w posunięciu się nawet w części jej wykonawczej, nietylko trzeba, żeby uczeń zrównał się z mistrzem swoim i przeszedł go, ale żeby jeszcze miał i coś własnego, czemby także mógł świetnieć. Granie na instrumencie nawet najdoskonalsze, naprzykład Paganiniego na skrzypcach, Kalkbrennera na fortepianie, ze wszystkiem czem ono czaruje, czy to przez charakter właściwy instrumentu, czy to przez oryginalność kompozycyi zastosowanej do uwydatnienia i podniesienia jego przymiotów, — granie to samo w sobie uważane, jest tylko środkiem na polu muzyki, jako mowy uczuć. Rozgłos, jakiego używali niegdyś Mozart, a potem Beethoven jako fortepianiści, dawno już przebrzmiał, a ich kompozycye fortepianowe, mimo zawartej w nich cechy zacności klassycznej, musiały ustąpić smakowi nowszej mody. Za to inne ich utwory, nieprzywięzujące się do jednego wyłącznie instrumentu, ich opery, śpiewy, symfonie, żyją miedzy nami, istnieją i istnieć będą zawsze, obok dzisiejszych dzieł sztuki. Sapienti pauca.
Nie można doradzać uczniowi zbyt długiego zajmowania się jedną metodą, manierą, jednego narodu smakiem go karmić i t. d. To co jest prawdziwem i pięknem, nie powinno być naśladowanem, lecz odczutem według swoich praw własnych, praw wyższych. Za wzór (jako non plus ultra), ani człowiek, ani naród służyć nie powinien; tylko wieczna natura jest doskonałością samą w sobie. Nakoniec, jednem słowem: to w czem artysta (zawsze korzystający ze wszystkiego, co go otacza i uczy), zadziwia współczesnych, tylko mieć może z siebie i przez udoskonalenie samego siebie. Bo przyczyna jego prawdziwie zasłużonej chwały tak w teraźniejszości, jako i w potomności, nie jest inna, jak jego genialna indywidualność żyjąca w jego dziełach kunsztu.
Resztę później.
Racz oświadczyć hrabiemu Platerowi, Grzymale, Hofmannowi i t. d. moje uszanowanie. Dla Lesueura, Paëra, Kalkbrennera, Norblina, najniższe ukłony. Orłowskiego proszę uściskać.
Józef Elsner“.

Na powyższe uwagi Elsnera, odpisał Fryderyk w sposób następujący:

„Paryż 14 grudnia 1831.

Łaskawy Panie Elsner!
List pański był mi dowodem nowym tej ojcowskiej troskliwości, tych prawdziwych szczerych życzeń, jakie Pan zachować raczyłeś dla najprzywiązańszego z uczniów. Roku 1830, 1ubom wiedział, ile mi niedostaje i jak mi daleko do sprostania któremukolwiek ze wzorów, które miałem w Panu, gdym chciał się o to pokusić, śmiałem jednak sobie pomyśleć: Zbliżę się choć trochę do niego i jeżeli nie Łokietek, to może jaki Laskonogi wyjdzie z mojej mózgownicy[2]. Ale dziś, widząc wszelkie tego rodzaju nadzieje zniweczona, przymuszony jestem myśleć o torowaniu sobie drogi w świecie jako pianista, odkładając tylko na niejakiś czas wyższe widoki artystyczne, jakie mi Pan słusznie w liście swoim przedstawiasz.
Aby być kompozytorem wielkim, trzebaby oprócz daru twórczego, ogromnego doświadczenia, które jak mię Pan uczyłeś, nabywa się nietylko słyszeniem obcych, ale więcej jeszcze słyszeniem prac własnych. Kilkunastu zdatnej młodzieży, uczniów Konserwatoryum paryzkiego, z założonemi rękami czekają przedstawienia oper, symfonij, kantat swoich, które tylko Cherubini i Lesueur na papierze widzieli[3]. Nie mówię już tu o małych teatrzykach, do których także trudno się dochrapać, a dochrapawszy się, jak naprzykład Tomasz Nidecki w Wiedniu na Leopoldsztadzki teatr, mimo czasem wielkich zalet, żadnego znaczenia artystycznego się nie nabywa. Meyerbeer od 10 lat jako kompozytor oper chlubnie w świecie znany, trzy lata pracował, płacił i siedział w Paryżu, nim przecie (kiedy już za dużo Aubera było) doczekał się wystawienia furorę robiącego Roberta Djabła. Podług mego przekonania, co się tyczy objawienia się w świecie muzykalnym, szczęśliwy ten, kto może być kompozytorem i wykonawcą zarazem. Znają mię już jako pianistę gdzieniegdzie w Niemczech; niektóre muzykalne gazety wspomniały o moich koncertach czyniąc nadzieję, że wkrótce mię obaczą zajmującego miejsce między pierwszymi mojego instrumentu wirtuozami (co się znaczy: disce puer, faciam te mości panie!). Dziś mi się nastręcza jedyna sposobność dotrzymania wrodzonej obietnicy, czemu jej nie mam chwytać? W Niemczech nikomubym się na fortepianie uczyć nie dał; bo choć niejeden tam czuł, że mi czegoś jeszcze niedostaje, nie wiedział sam czego. Ja zaś nie widziałem w mojem oku tej belki, jaka mi dzisiaj patrzeć zawadza. Trzy lata nauki jest wiele! Zawiele nawet, jak sam Kalkbrenner lepiej mi się przysłuchawszy, przyznał (co dowodzić Panu powinno, iż prwadziwy, z zasłużoną chwałą wirtuoz, zazdrości nie zna). Jednakże i na trzy lata pracybym przystał, bylebym tylko mógł tym sposobem duży uczynić krok W mych przedsięwzięciach. Mam tyle pojęcia, że nie będę kopią Kalkbrennera; nie zdoła on zatrzeć zbyt śmiałej może, ale szlachetnej mojej chęci: utworzenia sobie nowego świata. A jeżeli pracować będę, to dlatego, żeby na tem mocniejszych nogach stanąć. Ries’owi, znanemu już fortepianiście, łatwiej było za operę Die Räuberbraut laury w Berlinie i Frankfurcie zbierać, a Spohr jakże długo za dobrego skrzypka był miany, zanim Fausta, Jessondę i t. p. napisał. Spodziewam się, że mi Pan nie odmówisz swego błogosławieństwa, widząc na jakich zasadach i z jakiem przedsięwzięciem postępuję.
Rodzice moi zapewne Panu powiedzą o odłożeniu mego koncertu na 25 b. m. Mam wielką biedę z układem takowego i żeby nie Paër, Kalkbrenner, a szczególniej Norblin (który się Panu ślicznie kłania), nie mógłbym w tak krótkim czasie (oni to mało, dwa miesiące na Paryż rachują), nic zrobić. Baillot bardzo dla mnie grzeczny i uprzejmy, będzie grać Kwintet Beethovena, a Kalkbrenner ze mną Duo z akompaniamentem 4 fortepianów.
Reicha znam tylko z widzenia; wiesz Pan ile tego człowieka poznać byłem ciekawy. Poznałem tu kilku jego uczniów, którzy mi niekorzystne dali wyobrażenie. Nie lubi on muzyki, nawet na koncertach konserwatorium nie bywa, niechce z nikim o muzyce rozprawiać, na swoich lekcyach tylko na zegarek patrzy[4]. Toż samo Cherubini, tylko o cholerze i rewolucyach wciąż bajdurzy. Ci panowie są to zasuszone pupki, na które się tylko z uszanowaniem patrzeć trzeba, a z dzieł ich uczyć. Fetis znowu, którego znam i od którego można istotnie wiele się dowiedzieć, mieszka za miastem i tylko na lekcyach w Paryżu bywa; bo inaczej dawno siedziałby u św. Pelagii za długi, których ma więcéj niż mu jego Revue musicale przynosi. Trzeba wiedzieć, że prawo pozwala dłużników aresztować à domicile; dla tego Fetis w Paryżu w swojem domicile nie siedzi, tylko tam gdzie go prawo dosięgnąć nie może.
Zbieg mnóstwa ludzi interessujących w każdym rodzaju sztuki muzycznej, jest tu do podziwienia. Trzy orkiestry: Akademii, Włochów i Feydeau, są doskonałe. Rossini jest dyrektorem włoskiej opery, która jest najlepszą w Europie. Lablache, Rubini, Pasta, Malibran, Schröder-Devrient, Santini i t. p. zachwycają wielki ton trzy razy na tydzień. Neurrit, Levasseur, Dérivis, pani Damoreau Cinti, panna Dorus, podnoszą talentami swojemi Wielką Operę; Cholet, panna Casimir Prévost, są podziwiani w Operze komicznej. Słowem, tu dopiero można się dowiedzieć co to jest śpiew. Dziś niezawodnie nie Pasta, ale Matibran Garcia jest pierwszą w Europie, — cudo! Książe Walenty Radziwiłł się rozpływa nad nią, i nieraz sobie Pana przy tej sposobności wystawiamy, jakbyś Pan ją admirował!
Lesueur dziękuje Panu ślicznie za pamięć i każe oświadczyć milion ukłonów; najmilej o Panu wspomina i za każdą wizytą pyta mię: „et que fait notre bon Monsieur Elsner? Raconter — moi de ses nouvelles“ — i zaraz przechodzi do Pańskiego Requiem, które Pan mu przysłałeś. Wszyscy tu Pana kochamy i wielbiamy, zacząwszy odemnie a skończywszy na pańskim chrzestnym synu Antonim Orłowskim, który podobno nie tak zaraz przyjdzie do wystawienia swojej operetki, bo sujet nie najlepsze, a prócz tego teatr zamknięty aż do Nowego roku. Król nie sypie pieniądzmi, między artystami w ogóle chudo; Anglicy tylko płacą.
Pisałbym do jutra! Dosyć tego nudnego. Racz Pan przyjąć zapewnienia mojej wdzięczności i uszanowania, z jakiem zostaję do zgonu najprzywiązańszym uczniem
Fryderyk“.

Ale nie tylko pismo Elsnera, uwagi przyjaciół, lecz sam zdrowy rozsądek Chopina, poznał wkrótce jak zbyteczną, niestosowną i szkodliwą nawet mogła być taka nauka dla niego. Ażeby zostać niewolniczym naśladowcą gry Kalkbrennera, maszyną przez lat trzy jego metodą nakręcaną, na to niepotrzeba było posiadać tyle wrodzonej bystrości umysłu ile go Chopin posiadał, aby nie dostrzcdz, gdzieby go to zaprowadzić mogło. On, co dotychczas nie poszedł w niczyje ślady, co obok Fielda, Hummla i innych najznakomitszych na owe czasy fortepianistów, potrafił zostać samym sobą; on zresztą, co jako kompozytor stał o tyle wysoko, iż mało co lepszych dzieł miał utworzyć nad te, które już napisał: poznał wkrótce, jak fałszywego dopuściłby się kroku, gdyby się był oddał pod wyłączny kierunek Kalkbrennera. Więc w kilka tygodni wycofał się zręcznie z tej niebezpiecznej opieki, ażeby jak dotąd, samoistnie dążyć do upragnionego w sztuce celu. Dla ułagodzenia sprawy, a także z pobudek admiracyi jaką posiadał dla Kalkbrennera, ofiarował mu swój Koncert G-moll.[5]
Załączamy tu jeszcze dwa listy Chopina pisane do Tytusa Woyciechowskiego, w nich bowiem znajdują się niektóre szczegóły dotyczące jeszcze tej kwestyi, tudzież wiele innych rzeczy:

„Paryż 12 grudnia 1831.

Najdroższy Tytusie!
Odżyłem, jakiem list twój odebrał. Rozmaite wieści mię dochodziły; rozmaicie sobie wyrazy listów z domu tłomaczyłem, a. K. co do mnie pisał, tak się dziwnie jakoś wyraził, żem się bał myśli które mi się do głowy tłoczyły. Przecie że jeszcze w życiu się spotkamy!
Co do mnie, dużo się wycierpiałem... któżby to był przewidział!.. Pamiętasz nocną naradę w Wiedniu, w przeddzień twojego wyjazdu! Mnie tutaj los zapędził; oddycha się swobodnie... ale może też dlatego więcej się wzdycha!.. Paryż jest to wszystko co chcesz: możesz się bawić, nudzić, śmiać, płakać, co ci się podoba i nikt na ciebie nie spojrzy, bo tutaj tysiące ludzi to samo robią, co ty — i każdy idzie swoją drogą. Jakoż nie wiem czy gdzie więcej pianistów jak w Paryżu, — nie wiem czy gdzie więcej osłów i więcej wirtuozów jak tu.
Trzeba ci wiedzieć, że przyjechałem tutaj z bardzo małemi rekomendacyami. Malfatti dał mi list do Paëra; kilka innych miałem od edytorów z Wiednia i na tem koniec. W Stuttgardzie albowiem gdzie mię doszła wiadomość o wzięciu Warszawy, tam dopiero zupełnie zdecydowałem się jechać do Paryża. Przez Paëra, który tu jest nadwornym kapellmistrzem, poznałem Rossiniego, Cherubiniego, Baillota i wielu innych. Przez niego także Herza, Hillera i t. d. Wszystko to są zera przeciwko Kalkbrennerowi. Przyznam ci się, że gram tak jak Herz, lecz chciałbym tak grać jak Kalkbrenner. Jeżeli Paganini jest perfekcyą, to Kalkbrenner stoi z nim na równi, ale oczywiście w innym zupełnie rodzaju. Trudno ci opisać jego calme, jego dotknięcie czarujące, równość niesłychaną i to mistrzowstwo malujące się w każdéj nucie jego; — jest to olbrzym depczący wszystkich pianistów, a tem samem i mnie. Cóż się dziwić? Po zaprezentowaniu, Kalkbrenner prosił mię żeby mu coś zagrać. Rad nie rad, przystałem; a wiedząc Herz gra, zdjąwszy pychę z serca siadłem do fortepianu. Zagrałem mój Koncert E-moll, nad którym unoszono się w stolicy bawarskiej. Zadziwił się Kalkbrenner i natychmiast zadał mi pytanie, czy nie jestem uczniem Fielda? — Mówił dalej, że mam styl Cramera, a uderzenie Fielda. Ucieszyło mię to z duszy, a jeszcze bardziej, gdy usiadłszy do fortepianu, Kalkbrenner chcąc się przedemną wysadzić, omylił się i musiał zaprzestać grania. Ale też trzeba było słyszeć jak zrobił repryzę; nic podobnie pięknego! Od tego czasu, codziennie widujemy się, albo on u mnie, albo ja u niego, a poznawszy mię dobrze, zrobił propozycyę, ażeby 3 lata u niego się uczyć, a uczyni ze mnie coś bardzo, bardzo znakomitego. Powiedziałem mu, że wiem ile mi niedostaje, (lecz ja go niechcę naśladować i 3 lata za dużo). Tymczasem przekonał mię, że mogę dobrze grać kiedym natchniony, a źle kiedy nie, co jemu się nigdy niezdarza. Przypatrzywszy mi się bliżej, powiedział, że nie mam szkoły, że jestem na ślicznej drodze, ale się zderutować mogę; że po jego śmierci, albo jak on grać przestanie, nie będzie reprezentanta wielkiej fortepianowej szkoły; — że nie mogę choćbym chciał budować nowej szkoły nie mając starej, słowem, że jestem tylko machiną, a tem samem krępuję bieg myśli moich muzycznych; — że mam pewne odrębne piętno w kompozycyi i szkodaby było, żebym nie został tem, czem być obiecuję i t. d. i t. d.
Żebyś tu był, sam byś powiedział: ucz się chłopcze póki czas. Wielu odradza mi jednak utrzymując, iż ja tak dobrze grać potrafię jak Kalkbrenner, i że on się narzuca z lekcyami przez pychę, aby potem mnie swoim uczniem nazywać i t. p. To wszystko są facecye. Trzeba wiedzieć, że o ile tu dla talentu Kalkbrennera mają wszyscy a wszyscy uszanowanie, o tyle jego osoby nie cierpią, bo się nie z lada kim paniebraci; a ja ci szczerze mówię, iż jest w nim coś wyższego nad wszystkich wirtuozów com dotąd słyszał. Pisałem o tem do rodziców, oni jakoś przystają, ale Elsnerowi zdaje się to dziwnem i przypuszcza jakąś zazdrość. Pomimo wszystkiego, trzeba ci wiedzieć, że już tu mam między artystami znaczne imie. Daję koncert 25 grudnia; Baillot, ów rywal Paganiniego, Brodt sławny oboista, przyjmą w nim udział. Ja grać będę mój F-moll Koncert, Waryacye B-dur, na które odebrałem przed paru dniami z Kassel od jednego Niemca rozentuzjazmowanego temi waryacyami, dziesięcio arkuszową recenzyę; gdzie po ogromnych przedmowach, przystępuje do rozbioru onych takt w takt. Tłomaczy, że to nie są Waryacye jak każde inne, tylko, że to jest fantastyczne tableau. Na drugą waryacyę mówi: że Don Juan z Leporellem biega, na 3cią, że ściska Zerlinę, a Masetto w lewej ręce się gniewa; na Adagio 5 takt powiada, że Don Juan całuje Zerlinę w Des-dur!.. Dziwna ząprawdę imaginacya recenzenta, który się uparł koniecznie, aby to drukować w Revue Musicale, w dzienniku szwagra jego Fetisa. Poczciwy Hiller, chłopiec z ogromnym talentem, uczeń Hummla, którego Koncert za onegdaj i Symfonia wielki efekt zrobiły (jest to w rodzaju Beethovena, pełen poezyi, ognia i ducha człowiek), ledwo mię od tego ochronił, mówiąc temu panu szwagrowi, że to zamiast być mi pomocnym, może tylko zaszkodzić.
Lecz wracam do koncertu.
Oprócz F-moll i Waryacyi gram z Kalkbrennerem duch jego, czyli Marsza suvie d’un Polonaise na 2 fortepiany z akompaniamentem 4 innych. Jest to szalona myśl. Jeden jest ogromny fortepian, który się Kalkbrennerowi należy, a drugi malutki, monokordny, ale donośny jak dzwoneczki, co dla mnie przeznaczony. Na 4 zaś innych dużych, głośnych jak orkiestra, grać będą: Hiller, Osborn, Stamaty i Sowiński. Ten ostatni ani się umywał do nieboszczyka Aleksandra[6], którego elewkę poznałem. Głowa nie tęga, tylko figura dobra i serce. Pomagają mi jeszcze w koncercie Norblin, Vidal i sławny alto-wiolista Urhan. Bilety plassują się. Śpiewaczki najtrudniej było dostać. Rossini byłby mi której z opery pozwolił, gdyby sam mógł to uczynić bez pana Roberta, drugiego dyrektora, który wiedząc, że jak raz pozwoli, to na 200 lub 300 podobnych próśb narażonym będzie. Ale ci nic dotychczas o operze nie pisałem.
Anim jeszcze słyszał Cyrulika jak w przeszły tydzień przez Lablacha, Rubiniego i Malibran Garcia; anim słyszał Otella jak przez Rubiniego, Pastę i Lablacha; Italiana in Algeri jak przez Rubiniego, Lablacha i Mme Raimbeau. Jeżeli kiedy, to teraz wszystko mam w Paryżu. Nie wystawisz sobie co to jest Lablache! Pasta, mówią, że straciła na głosie, ale nic jeszcze wznioślejszego jej śpiew niesłyszałem. Malibran cudownym głosem swoim trzy oktawy bierze, a śpiewa jak żadna... cudo! cudo! Rubini tenor doskonały; rulady robi do nieskończoności, ale czasem za wiele broderyi używa i trzęsie głosem umyślnie; prócz tego trylluje bez końca, co mu jednak największe jedna oklaski. Jego mezza-voce, jest nie do porównania. Występuje tu także Schröder-Devrient, ale nie robi takiej jak w Niemczech furory. Pani Malibran grała rolę Otella, a ona Desdemony. Malibran mała, a niemka ogromna; zdawało się, że Desdemona Otella zadusi! Kosztowna to była reprezentacya; potrzeba było zapłacić 24 franki za miejsce, żeby widzieć Malibran czarną i — nie tęgo w tej roli grającą. Orkiestra zresztą cudowna, ale to wszystko nie jeszcze w porównaniu z przepychem wystawy francuzkiej opery (l’Academie royal). Jeżeli kiedy był jaki przepych w teatrze, to nie wiem czy dochodził do takiego stopnia co w Robercie Djable, nowej 5 aktowej operze Mayebeera, co Crociato napisał. Jest to arcydzieło nowej szkoły, gdzie djabły (chóry ogromne) przez tuby śpiewają, gdzie umarli z grobów powstają, ale nie tak jak w Szarlatanie[7], tylko po 50, 60 osób na raz, w stosownem ugrupowaniu na tle pięknej dekoracyi, przedstawiającej wnętrze i krużganki klasztoru w ruinach, oświetlonego księżycem i innemi sztucznemi ogniami. Dalej występują mnichy z całą pompą kadzideł i świateł, słychać przy tem organy, których głos w teatrze czaruje, zadziwia i całą orkiestrę nieledwie pokrywa. Trudno to będzie gdzieindziej przedstawić. Mayerbeer się unieśmiertelnił! Ale też trzy lata siedział w Paryżu nim tę operę wystawił i 20,000 franków, jak mówią, łożył na rozmaite wydatki. Pani Damoreau Cinti śpiewa też doskonale, wolę jej śpiew jak Malibran. Malibran zadziwia, Cinti zachwyca; gammę chromatyczną lepiej robi jak sławny Tulon na flecie. Nie można mieć głosu lepiej wyrobionego. Nourrit, francuski tenor, jest zadziwiający swojem uczuciem, a Cholet w Opera comique (gdzie dają Fra Diavolo, la Fiancée i Zampę nową śliczną operę Herolda), jest to pieszczący się amant, seducteur, drwiący, cudny, z romansowym głosem, wytworny śpiewak; utworzył on sobie własny rodzaj, od publiczności bardzo sympatycznie przyjmowany. Na Opera comique, dają teraz: Marquise de Brinvilliers, kobietę co truła ludzi za czasów Ludwika XIV. Muzykę do tej opery komponowało ośmiu: Cherubini, Paër, Berton, Herold, Auber, Bâton, Blangini i Coraffaa.
Pisz do mnie na miłość boską, — albo przyjedź. Twój do zgonu
Mieszkam Boulevard Poissoniér Nr. 27.
W. W. ciebie się tu spodziewają; ja serdecznie chciałbym się widzieć, gdyż są chwile, że ledwo nie zwaryjują z tęsknoty, szczególniej gdy deszcz pada i nigdzie wyjść nie można.
Spodziewam się, że dobrą wybrałem kompanię do koncertu?
Pisz mi o czem możesz.
Twój Fryderyk.

Paryż 25 grudnia 1831.

Już drugi rok jak ci z za dziesiątej granicy imienin winszować muszę. Jedno spojrzenie, możeby cię więcej przekonało o mojem sercu, jak dziesięć listów. Dlatego opuszczam te materyę, — exabrupto pisać nie chcę, a nie kupiłem sobie jeszcze książeczki z rozmaitemi powinszowaniami, którą tutaj dziewczyny i chłopcy, po ulicach z wrzaskiem po 2 sous sprzedają.
Dziwny to lud ten paryzki. Jak wieczór przyjdzie, nic nie słyszysz jak tylko wykrzyki tytułów nowych książeczek ulotnych, z 3 lub 4 arkuszy drukowanego głupstwa złożonych, i chcąc nie chcąc za sousa kupisz. Tytuł ich bywa najczęściej taki: l’art de faire des amours, et de les conserver ensuite; — les amours des prêtres; — l’Archevêque de Paris avec Madame la duchesse de Berry — i tysiączne podobne niedorzeczności, niekiedy bardzo dowcipnie pisane.
Prawdziwie, że dziwić się potrzeba, na jakie się tu sposoby biorą aby grosz zarobić. Wiedz, że w Paryżu teraz wielka bieda, pieniędzy mało kursuje, odrapańców mnóstwo spotykasz z ponuremi fizognomiami i nieraz słyszysz odgrażającą mowę na Ludwika Filipa, który tylko ze swojem ministeryum na włosku wisi. Niższa klassa społeczności jest zupełnie rozjątrzona i co moment radaby zmienić stan rzeczy, aby koniec swej nędzy położyć, ale zbyt wiele ostrożności i baczności rząd ma na nią; najmniejsze zebranie się pospólstwa na ulicy, zaraz żandarmerya konna rozpędza. Wiesz, że mieszkam na 4 piętrze, ale w najładniejszym miejscu, bo na bulwarach; mam balkonik na ulicę wychodzący i mogę bardzo daleko w prawo i w lewo bulwary widzieć. Naprzeciwko mię, stanął kwaterą generał Ramorino, w miejscu tak nazwanem Cité bergére, gdzie duży dziedziniec przechodzi. Wiadomo ci zapewne jak go wszędzie Niemcy przyjmowali, jak go w Strasburgu Francuzi, zaprzągnąwszy się w miejsce koni, w tryumfie ciągnęli, słowem wiadomy ci ten entuzyazm ludu dla naszego generała. Paryż nie chciał być ostatnim w tym względzie. Szkoła Medycyny, młodzież tak zwana jeune France, nosząca bródki i podług pewnych przepisów zawiązująca chustki na szyi, postanowiła urządzić wielką demonstracyę. Potrzeba ci wiedzieć, że tu każda partya polityczna inaczej się nosi (mówi się to o egzagerowanych); karliści mają zielone kamizelki; republikanie i napoleoniści, to jest ta jeune France, Saint-Simoniści czyli nowi chrześcianie, tworzący oddzielną religię i mający ogromną liczbę prozelitów, noszą się niebiesko i t. d. Otóż do tysiąca takiej młodzieży z chorągwią trójkolorową, przechodziło przez całe miasto do Ramorina, aby go przywitać. Chociaż był w domu, nie chciał się jednak narażać na nieprzyjemności ze strony rządu, nie pokazał się mimo krzyku i wołania: „vive les Polonais!“ Adjutant jego wyszedł i powiedział, że generał prosi ich na inny dzień do siebie. A tymczasem nazajutrz wyprowadził się ztamtąd. W parę dni później, wali się ogromne mnóstwo już nietylko młodzieży, alei i pospólstwa zebranego pod Panteonem, na drugą stronę Sekwany do Ramorina. Jak lawina śniegu, im więcej ulic przechodzi, tem ogromniejsza massa tworzy się ludzi, aż przy moście Pont-neuf oczekująca na nich konna żandarmerya rozpraszać wszystkich zaczyna. Wielu pokaleczono, ale mimo to znowu mnóstwo ludzi zebrało się na bulwarach pod mojemi oknami, żeby złączyć się razem z idącymi z drugiej strony miasta. Policya nic pomódz nie mogła, tłumy coraz stawały się większe; przyszedł oddział infanteryi, szwadron huzarów; adjutant placu rozkazał gwardyi municypalnej i wojsku spychać z trotoarów i z ulicy ciekawsze i mruczące pospólstwo; — łapią, aresztują (wolny naród!). Strach się w koło szerzy, sklepy zamykają; po wszystkich rogach ulic bulwarowych kupy ludzi, świstanie, galopowanie posłańców wojskowych, okna pełne spektatorów, jak niegdyś u nas na wielkie święta! I to trwało od godziny 11tej przed południem do 11tej w nocy! Jużem myślał, że się zrobi jakaś burda, ale to wszystko skończyło się na zaśpiewaniu ogromnym chórem około północy: „Allons enfants de la patrie!“
Jakie na mnie wrażenie zrobiły te groźliwe głosy nieukontentowanego ludu, ani pojmiesz. Spodziewano się nazajutrz kontynuacyi tej „émeuty“, jak oni to zowią, ale zawiedzione zostały oczekiwania. Grenobla tylko wstąpiła w ślady Lugdunu i djabeł wie, co się jeszcze na świecie stanie.
Dają też teraz Francuzi w teatrze, gdzie tylko dramy i obrazy konne wystawiają, całą ostatnią naszą historyę. Ludzie tam biegną jak szaleni widzieć te wszystkie rzeczy, podziwiać bitwy i kostiumy. Panna Plater także tam gra rolę z innemi damami, którym dają nazwiska nakształt Lodoiska, Faniska, Floreska; jest generał Gigult, jako brat Platerówny i t. p. Ale nic mię tak nie zastanowiło, jak ogłaszanie afiszem w jednym z mniejszych teatrów, że podczas antraktu, muzyka grać będzie „la Mazurka Dobruski“... Jak cię kocham, nie facecya, bo mam na to świadków, którzy to razem ze mną czytali.
O moim koncercie to ci tylko mogę donieść, iż został odłożony na 15 stycznia, z powodu śpiewaczki, której mi pan Véron, dyrektor opery, odmówił. Dziś jest w operze włoskiej koncert duży, w którym biorą udział: Malibran, Rubini, Lablache, Santini, Mme Raimbaux, Mme Schröder, Mme Casadory; przytem Herz gra i (czego najciekawszy jestem) Beriot, ten skrzypek, co pani Malibran w nim się kocha.
Ach, jakżebym chciał ciebie mieć przy sobie... nie uwierzysz, jak mi tu smutno, że nie mam komu się wyjęczyć. Wiesz, jak łatwo zabiorę znajomość, wiesz, jak lubię towarzystwo ludzkie, — więc też takich znajomości mam po uszy... ale z nikim, z nikim westchnąć nie mogę. Jestem zawsze, co się tyczy uczuć — w synkopach. Dlatego męczę się i nie uwierzysz, jak szukam jakiej pauzy, to jest samotności, żeby do mnie cały dzień nikt nie zajrzał, nikt nie zagadał. Do ciebie pisząc, nie cierpię kiedy mi się dzwonek ruszy i — właśnie jakieś coś z wąsikami, duże, wyrosłe, tęgie, — siądzie do fortepianu i samo nie wie, co improwizuje. Wali, tłucze bez sensu, rzuca się, przekłada ręce, z pięć minut na jednym klawiszu gruchocze ogromnym paluchem, który gdzieś tam na Ukrainie do batoga i do lejc był przyzwyczajony. Masz portret S. który innego merytu nie ma, jak dobrą figurę i dobre serce. Jeżelim mógł kiedyś sobie szarlatanizm albo głupstwo w sztuce wystawić, to nigdy tak doskonałe, jak teraz często muszę słuchać, chodząc po pokoju i umywając się tymczasem. Uszy mi się czerwienieją; — wypchnąłbym za drzwi, a muszę menażować, nawet być czułym wzajemnie. Nie masz wyobrażenia o czemś podobnem, ale ponieważ oni go tu (oni, co się nie znają tylko na krawacie) za coś mają, więc trzeba to znosić. A czem mi najwięcej krwi napsuje, to zbiorem swoich karczemnych, bez sensu, najgorzej harmonizowanych, bez najmniejszej znajomości prozodyi układanych śpiewek z zakończeniami kontredansowemi, które on zbiorem polskich pieśni nazywa. Wiesz, ile chciałem czuć i po części doszedłem do uczucia naszej narodowej muzyki, zatem miarkuj jak mi przyjemnie, kiedy on czasem to tu, to tam złapie coś mojego, czego piękność często na akompaniamencie zależy i z karczemnym, szenkatarynkowsko-gainguetowsko, parafialnym gustem zagra: a nic nie można powiedzieć, bo więcej nad to co złapał, nie pojmie.....
W tej chwili, kiedy się zabieram do opisu balu, na którym mię bóstwo jedno z różą w czarnych włosach zachwyciło, odbieram twój list! Wszystkie tedy romanse wychodzą mi z głowy; przenoszę się jeszcze bardziej myślą o do ciebie, biorę cię za rękę i — płaczę... Kiedyż my się zobaczymy?... może wcale nie, bo seryo mówiąc, moje zdrowie nędzne. Wesoły jestem powierzchownie, szczególniej gdy się znajduję pomiędzy swojemi, — ale wewnątrz, coś mnie morduje. Jakieś przeczucia niedobre, niepokój, złe sny, albo bezsenność, tęsknota, obojętność na wszystko; chęć życia, to znów chęć śmierci. Czasami jestem jak w odrętwieniu umysłu; czuję jakiś błogi spokój w duszy; pamięć nasuwa mi obrazy, od których uwolnić się nie mogę i to mnie dręczy nadzwyczajnie. Jednem slowem, miotany jestem mięszaniną uczuć trudnych do opisania... Daruj mi, kochany Tytusie, że ci to wszystko piszę... lecz już dosyć!.. A teraz ubiorę się i pójdę, a raczej pojadę na obiad, jaki dzisiaj nasi dają dla Ramoriny i Langermanna...
Twój list wiele dla mnie zawierał nowości; darowałeś mi 4-ry stronnice i 37 wierszy; — jak żyję, tego jeszcze nie było, — jak żyję, takeś mi się obficie nie dał; a potrzebowałem czegoś podobnego, bardzo potrzebowałem. Co mi o drodze mojego artystycznego życia piszesz, jest także prawdą, o jakiej i ja mam to samo przekonanie. Jadę po niej własnym ekwipażem, tylko furmana do koni nająłem.
Kończę, bo nie mógłbym na pocztę zdążyć, a człek sam pan, sam sługa. Pisz, zmiłuj się, jak najwięcej.
Twój do zgonu
Fryderyk.

Nademną, w domu gdzie mieszkam, mam sąsiadkę, która ma męża, co od rana do nocy w domu nie siedzi; mężatka ładna, zaprasza mię do siebie, aby ją konsolować. Ma kominek, mogę się ogrzać... prosi mię o wyznaczenie dnia i godziny kiedy przyjdę i t. p. Ale nie mam ochoty narażać się na awantury i dostać przypadkiem kijem od jegomości. Nie mogę też przenieść na sobie, żeby ci drugiej mojej awanturki z Pixisem nie opisać. Wystaw sobie, ma on bardzo ładną pietnastoletnią panienkę u siebie, z którą (jak mówi) żenić się myśli, a z którą ja już w Stuttgardzie u niego bywając, poznałem się. Pixis przyjechawszy tu, zaprasza mię do siebie nie nie mówiąc (bo może byłbym go prędzej odwiedził), że i ta jego panna, o której już zapomniałem, z nim przyjechała[8]. Po drugiem zaproszeniu, w tydzień idę do niego; aż na schodach z wielkiem ukontentowaniem spotyka mię jego młoda pupila, zaprasza do siebie mówiąc, że to nic nie szkodzi, iż pana Pixisa nie ma, żeby odpocząć, że on zaraz nadejdzie i t. p. Jakaś drżączka nas oboje bierze. Ekskuzuję się, wiedząc, iż stary zazdrosny, że innym razem przyjdę i t. p. Tymczasem, gdy my tak czule na schodach w niewinności serca z przymileniem sobie rozmawiamy, lezie Pixisko; patrzy (nakształt Soliwy) przez grube okulary, kto tam na górze z jego bellą mówi i przyspieszywszy biedaczysko kroku, zatrzymuje się przedemną brusquement zawoławszy. „Bon jour!“ — a do niej: „Qu’est-ce que vous faits ici?“ — i ogromną kopę niemieckich djabłów wyrzucił na nią, że ona śmie w jego nieobecności młodych ludzi przyjmować! Ja także z uśmiechem potakuję Pixisowi i na nią, nastaję, że tak lekko, tylko w materyalnej sukience wychodzi z pokoju i t. d. Aż przecie stary się pomiarkował, ochłonął z gniewu; — wziął mię pod rękę, do salonu wprowadził, nie wiedział, gdzie mię posadzić ze strachu, żebym mu rozgniewawszy się, kiedy go w domu nie będzie, figla jakiego nie spłatał. Sprowadził mię później ze schodów, a widząc, że ja ciągle jakoś śmiejący się w duszy (nie mogłem pozbyć się uciechy, jaką pierwszy raz w życiu miałem z tego, że mię ludzie capable czegoś podobnego sądzić mogą), wszedł do portierki pytać się, czy dawno jak ja przyszedłem. czy długo bawiłem? i t. p. Od tego czasu, Pixis nie może się dosyć nachwalić mojego talentu przed wszystkimi znajomymi. Jak ci się to podoba? Ze mnie niebezpieczny seducteur.“ [9].

Z listów powyższych widzimy, iż Chopin zachwycony był Paryżem, miał bowiem sposobność słyszeć wiele pięknych, ciekawych rzeczy, i poznać osobiście znakomitszych ludzi, w dziedzinie sztuki zajmujących pierwszorzędne stanowiska. Lecz druga strona medalu wcale nie świetnie się przedstawiała. Przybywszy do stolicy francuskiej ze szczupłemi zasobami pieniężnemi, jako artysta bez imienia, musiał przedewszystkiem starać się o wypłynienie na wierzch z pośród tłumu muzyków; musiał ciężkiemi ofiarami czasu i talentu, torować sobie drogę do owej wziętości pomiędzy artystami, o której z taką chlubą poufnie do przyjaciela wspomina. A tymczasem materyalne położenie jego, stawało się z dniem każdym smutniejsze. Zasoby pieniężne przez ojca dostarczane, niezmiernie prędko się wyczerpywały; zarobku nie było żadnego; wzgląd na położenie rodziców żyjących w kraju wstrząśniętym do gruntu, tylko co przebytą okropną katastrofą, nie pozwalał mu upominać się o częstsze zasiłki. Usłuchawszy rad przyjaciół, zdecydował się na danie w Paryżu koncertu, aby tym sposobem dać się poznać publiczności i dojść do pozyskania lekcyj, mogących mu zapewnić jakie takie nadal utrzymanie. Koncert ów, co miał się odbyć 25 stycznia, danym był dopiero 26 lutego 1832 roku. W braku śpiewaczki teatralnej, której dyrektor Wielkiej Opery Véron odmówił, Chopin postarał się o udział panny Tomeoni, podówczas uczennicy Konserwatoryum, co wraz z Baillotem, Kalkbrennerem, tudzież innymi znamienitszymi wirtuozami, stanowiło całość programu bardzo poważną. Pomimo to, dochód z koncertu zaledwie pokrył koszta wyłożone na jego urządzenie, gdyż oprócz zamożniejszych rodzin polskich, publiczność francuska wcale prawie na niego nie przyszła. Przyjaciele i znajomi artysty pocieszali go, aby się nie zrażał, zachęcali do wytrwałości, tłomacząc mu, że wszelkie początki są trudne, że nareszcie bywaniem w towarzystwach zjedna sobie imię i uznanie, bez którego żaden wirtuoz obejść się nie może. Wszystko to jednak niewiele go przekonywało. Listy, które z tej epoki do rodziców pisywał, zawierały dużo posępnego kolorytu. Paryż począł go męczyć, mało utrzymania się w nim przedstawiał nadziei; współzawodnictwo pomiędzy artystami było wielkie, publiczność zbyt obojętną, zmienną i kapryśną. W takim stanie rzeczy, myśl jego poczęła się zwracać w inne strony; za przykładem niektórych młodych współrodaków, co nie mogąc czy nie chcąc zostać w Paryżu, postanowili wybrać się do Ameryki dla szukania kawałka chleba i on także mniemał, że w Nowym Swiecie, gdzie artystów niewielu, łatwiej będzie mógł zarobić na swoje utrzymanie i tym sposobem ulżyć rodzicom w wydatkach na niego dotąd ponoszonych. Więc rozpoczął z niemi Fryderyk żwawą korespondencyę, w której wszelkiemi siłami starał się im dowieść, że najlepiej uczyni, gdy Paryż opuści i po drugiej stronie Oceanu się osiedli.
Tutaj mimowolnie nasuwa się pytanie, jaką Chopin ze swoją na wskróś romantyczno-poetyczną naturą, byłby odegrał rolę na ziemi bezwstydnej reklamy i praktycznego pozytywizmu? On, którego wyborne gusta i arystokratyczne skłonności, były najzupełniejszym kontrastem demokratycznych obyczajów kupieckiego i przemysłowego wszechwładztwa? Możeby mu na dollarach nie zbywało, ale z pewnością imię jego nie byłoby tak szybko i tak świetnie na horyzoncie sztuki muzycznej zajaśniało. Utonąłby zresztą w tłumie artystycznych wyrobników, rozmiłowanych w groszu, chciwie na zbieranie takowego pracujących, a twórczy jego geniusz z poetycznych dziedzin ducha, spadłby niechybnie na poziom materyalizmu i niedołężnym tylko lotem w sferach sztuki o istnieniu swojem świadczył. Szczęściem, iż rodzice za nic w świecie nie chcieli na to pozwolić, a nawet kiedy dalszy pobyt w Paryżu zdawał się niemożliwym, rozkazali mu natychmiast wracać do Warszawy.
Biedny Fryderyk, on tęsknił zawsze do kraju, do rodziny i do tej mianowicie, której ponętny obraz głęboko w sercu nosił, więc powrót do Warszawy był mu z jednej strony wielce pożądany, chociaż Paryża żal mu było tak prędko opuszczać. Przyjaciele i współtowarzysze sztuki, jak Liszt, Hiller, Sowiński, starali się go odwieść od jechania do Polski. Potrzeba zdarzenia, iż w przeddzień wyjazdu, spotkał na ulicy księcia Walentego Radziwiłła; więc go począł żegnać, oznajmując zamiar niezwłocznego opuszczenia Francyi. Radziwiłł nie śmiejąc stanowczo odradzać, wymógł na nim tyle, iż tego samego dnia udał się z nim na wieczór do Rothschildów. Chopin podniecony widokiem najświetniejszego paryzkiego towarzystwa, gdy na prośby gospodyni domu zasiadł do fortepianu, grał i improwizował jak nigdy jeszcze; słuchacze do najwyższego stopnia zachwyceni, przesadzali się w oznakach uwielbienia dla jego czarującego talentu.
Od tego wieczoru, jakby za dotknięciem laski magicznej, położenie naszego artysty poczęło się poprawiać: los zwrócił do niego uśmiechnięte swoje oblicze, uchylając mu cokolwiek zasłonę, przez którą przebijała pogodniejsza przyszłość, niby zwiastunka świetności nowo wschodzącego słońca. Natychmiast, jeszcze w salonach u Rothschildów, otrzymał kilka zaproszeń do dawania lekcyj na fortepianie w pierwszych domach stolicy; położenie jego materyalne poprawiało się z dnia na dzień; od rodziców nie potrzebując już żadnej pieniężnej pomocy, przestał myśleć o powrocie do Warszawy.




  1. Lindpaintner ze Stuttgardu dyrektor i kompozytor wielu oper; Bärmann, pierwszy podówczas w Niemczech wirtuoz na klarnecie; Berg, kompozytor i nauczyciel muzyki; Schnuke Gottfried, znakomity waltornista; Stunz, kapellmeister.
  2. Elsner w r. 1818 napisał operę pod tytułem Łokietek.
  3. Cherubini ur. we Florencyi 8 września 1760 r., zmarły 5 marca 1842 w Paryżu, był podówczas dyrektorem Konserwatoryum paryzkiego. Jako kompozytor dramatyczny, zajmuje jedno z pierwszych miejsc pomiędzy najznakomitszymi mistrzami naszego wieku. Lesueur, równie wysoko w swoim czasie ceniony kompozytor wielu oper i professor w Konserwatoryum, urodził się w Drucat-Plessiel 1763, zmarł 6 października 1837 r.
  4. Baillot, Reicha: pierwszy ur. 1771 w Passy pod Paryżem, um. 1842, był jednym z największych skrzypków w naszych czasach; uchodzi on za założyciela francukiej szkoły skrzypcowej. Reicha ur. w Pradze 1770, um. 1836, nauczyciel kompozycyi w Konserwatoryum paryzkiem, był autorem wielu instrumentalnych i teatralnych dzieł, w swoim czasie wysoko cenionych.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; Chopin nie napisał Koncertu w tej tonacji, a Kalkbrennerowi zadedykował Koncert e-moll.
  6. Aleksandra Rembielińskiego, kolegi studyów Chopina. (Obacz Rozdział III części I).
  7. Szarlatan, opera Kurpińskiego.
  8. Mowa tu o Pixisie Janie Piotrze, fortepianiście i kompozytorze, urodzonym w r. 1788 w Münheimie, młodszym bracie dyrektora Konserwatoryum pragskiego.
  9. Listy późniejszej daty, nadsyłane niekiedy z Paryża do Woyciechowskiego, jak nas tenże zapewniał, niestety zaginęły, z wyjątkiem dwóch małych, które jako ostatnie piśmienne relikwie po Chopinie, bo na krótko przed jego zgonem kreślone, w właściwem miejscu załączymy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maurycy Karasowski.