Emilka ze Srebrnego Nowiu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
27.
EMILKA ŚLUBUJE.

Po raz pierwszy od chwili śmierci ojca znalazła Emilka przyjaciela, który ją rozumiał całkowicie i podzielał jej sposób patrzenia na przyrodę. Przyjacielem tym był Dean Priest. Kochać jest łatwo, jest to uczucie nader pospolite, ale rozumieć... jakie to rzadkie! Wędrowali dniami całemi po okolicy, korzystając z pięknych dni sierpniowych, rozmawiali o cudnych, nieśmiertelnych zjawiskach i zażywali owych „rozkoszy odwiecznych przyrody”, o których tak pięknie mówi Wordsworth.
Emilka pokazała Deanowi wszystkie swoje poezje i „opisy” w pamiętniku. On przeczytał je z całą powagą i podobnie, jak jej ojciec, rzucił kilka uwag krytycznych, które jej nie uraziły, bo wiedziała, że są słuszne.
— Dzięki tobie wierzę w dobre wróżki na nowo — rzekł Dean — a to oznacza młodość. Dopóki człowiek wierzy w dobre wróżki, dopóty nie jest stary.
— A ja sama nie mogę w nie uwierzyć — zaprotestowała Emilka. — A jakbym chciała!
— Ależ ty sama jesteś dobrą wróżką, w przeciwnym razie nie żyłabyś w krainie cudów. Do tej krainy nie można kupić biletu, wiesz? Albo same czarodziejki wręczają człowiekowi paszport, albo go niema.
— Czy „kraina cudów” nie jest ślicznem wyrażeniem? — spytała Emilka, rozmarzona.
— Tak, bo oznacza coś, za czem tęskni ludzkie serce — odrzekł Dean.
Gdy mówił do niej, doznawała Emilka wrażenia, jakgdyby jej własne marzenia i ukryte nadzieje odzwierciadlały się w nim ze wzmożonym urokiem. O ile Dean był cynikiem, to przed Emilką taił swój cynizm. Lecz nie: w jej towarzystwie nie był cynikiem i w głębi duszy, stawał się bowiem znów niewinnym chłopcem, o nienaruszonej, czystej wizji świata zewnętrznego i wewnętrznego. A ona kochała go właśnie za owe światy, jakie roztaczał przed nią.
A taki umiał być wesół, tak nieoczekiwanie zabawny i rozśmieszający. Opowiadał jej anegdotki, pobudzał ją do śmiechu. Opowiadał jej dziwne stare baśni o zapomnianych bogach, o festynach dworskich, o zaręczynach królów. Zdawał się znać historję wszystkich krajów, jak podręcznik historyczny. Opisywał jej różne zdarzenia w niezwykle pięknych słowach. Mówił o Atenach, a Emilka, słuchając z podziwem, dochodziła do wniosku, jak olbrzymie znaczenie ma trafny dobór wyrazów w opowiadaniu i w tworzeniu obrazu. Lubiła myśleć o Rzymie, jako o „mieście o siedmiu wzgórzach”. Dean znał Rzym i Ateny; gdzie on nie był!
— Nie znam nikogo, ktoby tak mówił, jak pan, tylko w książkach spotykam takie opisy — rzekła.
Dean śmiał się. Był w tem śmiechu odcień goryczy, tak częsty u wielu ludzi, rzadszy u niego, niż u innych. Dean zawdzięczał swemu uśmiechowi reputację cynika. Ludzie nieraz wyczuwali, że się śmiał z nich, a nie z nimi.
— Mojem towarzystwem były książki przez całe życie — rzekł. — Cóż dziwnego, że mówię stylem książkowym?
— Pewna jestem teraz, że chciałabym studjować historję — rzekła Emilka. — Z wyjątkiem historji Kanady. Tej nie lubię, taka jest nudna. Z początku nie, gdy Kanada należała do Francji i dużo było bitew, ale potem już jest tylko polityka.
— Szczęśliwe kraje, podobnie jak szczęśliwe kobiety, nie mają historji — rzekł Dean.
— Mam nadzieję, że ja będę miała historję mego życia — zawołała Emilka. — Pragnę mieć niezwykłe przygody.
— Wszyscy tego pragniemy, biedni głupcy! Czy wiesz, co się składa na historję życia? Ból i wstyd i bunt i przelew krwi i złamane serce. Gwiazdeczko, zadaj sobie pytanie, ile serc krwawiło i pękło z bólu, zanim złożyły się na te fascynujące karty dziejowe, które pochłaniają dziś twoją uwagę. Opowiadałem ci o Leonidasie i Spartanach. Oni mieli matki, siostry, narzeczone. Gdyby byli mogli stoczyć bezkrwawą walkę słowną, byłoby to stokroć lepiej, lecz mniej dramatycznie.
— Ja nie mogę tak rozumować — rzekła Emilka, zmieszana. Nie umiała określić swych uczuć tak, jakby potrafiła dorosła kobieta. — Bohaterowie Termopilów posłużyli za natchnienie wielkim artystom w ciągu stuleci.
— Tak, wy, kobiety, sądzicie według waszego odczuwania. Dobrze więc, miej nadzieję, że doznasz niezwykłych przygód, ale pamiętaj, że jeżeli w życiu twojem zaistnieje dramat, ktoś będzie musiał okupić go swym bólem. Ty, albo ktoś inny.
— Och nie! Tegobym nie chciała.
— W takim razie musisz się wyrzec wielkich przygód i poprzestać na mniej silnych wrażeniach. Coby się stało przed kilku dniami, gdybym cię nie był znalazł na owej samotnej skale?
— Ale mnie pan znalazł — zawołała Emilka. — Ja lubię niebezpieczeństwo, zwłaszcza gdy już minęło — dodała. — Gdyby wszyscy ludzie byli szczęśliwi, nie byłoby o czem czytać.
Tweed rzucił się radośnie ku niej. Emilka pogłaskała go. Polubiła go bardzo, nie przeniewierzając się bynajmniej rodzinie kotów.
— Lubię psy jedną stroną mego serca, a koty drugą — stwierdziła.
— Ja lubię koty, ale nigdy nie miałem kota w domu, — rzekł Dean. — One są zbyt wymagające, za wiele żądają. Psy chcą tylko być kochane, a koty pragną uwielbienia. Nie zrzekły się tradycyj pogańskich.
Emilka nie podzielała tego zdania.
— Koty nie wymagają uwielbienia — rzekła. — Lubią tylko, żeby je pieścić.
— Tak, żeby je pieściła ich kapłanka. Gdybyś się była urodziła przed 5 tysiącami lat, Emilko, byłabyś kapłanką Nilu, otoczoną pysznemi kotami, drapieżnikami w stosunku do innych ludzi, a łaszących się tobie.
— Ach — westchnęła nagle Emilka — w tej chwili poczułam „promyk”, a zarazem tęsknotę do domu. Dlaczego?
— Dlatego, że niewątpliwie jesteś taką kapłanką, a raczej byłaś nią w poprzedniem wcieleniu twej jaźni i moje słowa zbudziły w tobie to wspomnienie. Czy wierzysz w teorję reinkarnacji, gwiazdeczko? Z pewnością nie, jesteś wychowywana przez rdzennych kalwinistów w Srebrnym Nowiu.
— Co to znaczy reinkarnacja? — spytała Emilka, a gdy Dean wytłumaczył jej treść tego wierzenia, pomyślała, że jej się ono bardzo podoba, ale że ciotka Elżbieta napewnoby go nie pochwalała.
— A zatem i mnie nie wolno w to wierzyć — rzekła z powagą.
Wtem, niespodziewanie i przedwcześnie skończyły się te cudne dnie wywczasów. Było rzeczą postanowioną, że Emilka pozostanie w Księżym Stawie do końca sierpnia. Ale już w połowie miesiąca rzekła nagle ciotka Nancy:
— Wracaj do domu, Emilko. Mam cię dosyć. Bardzo cię lubię, nie jesteś bynajmniej głupia, jesteś raczej ładna i bardzo dobrze wychowana (możesz powiedzieć Elżbiecie, że przynosisz zaszczyt Murrayom), ale mam już dosyć twej obecności. Wracaj do domu.
W Emilce walczyły sprzeczne uczucia. Dotknięta była niemile wyrażeniem ciotki Nancy: „mam już dosyć twej obecności”, każdy czułby się obrażony. Nurtowało to w niej przez kilka dni, rozmyślała, jaką ciętą odpowiedź powinna była dać ciotce Nancy i dopiero, kiedy ją znalazła i wpisała do pamiętnika, poczuła ulgę, jakgdyby istotnie wypowiedziała te słowa.
Przytem żal jej było wyjeżdżać z Księżęcego Stawu. Pokochała ten stary piękny dom, tę zatokę, ogród ze srebrzystą kulą i czerwony pokój i łóżko samotne, zapewniające jej całkowitą swobodę. Ale nadewszystko żal jej było odjeżdżać od Deana Priesta. A z drugiej strony rozkoszowała się zgóry myślą o Srebrnym Nowiu, o swych przyjaciołach: Tadziu i jego kochanym gwizdku, Ilzie i jej zdrowem koleżeństwie, Perrym i jego niezmordowanych aspiracjach do czegoś wyższego, Nieznośniku i młodym kociaku, oraz o wyśnionym świecie „Snu Nocy Letniej”. Kuzyn Jimmy będzie teraz pracował w ogrodzie, kwiaty są w pełnym rozkwicie, jabłka sierpniowe dojrzały. Emilka wmyśliwszy się w te radosne perspektywy, pogodziła się szybko z myślą o odjeździe. Zaczęła się pakować ochoczo.
Jedno ją tylko martwiło. Ciotka Nancy nie chciała jej zwrócić portreciku, namalowanego przez Tadzia.
— Zatrzymuję go — rzekła ciotka stanowczo. — Zczasem obrazek ten nabierze wartości, jako pierwociny talentu wielkiego artysty.
— Ja ci go pożyczyłam, ciotko Nancy, wyraźnie ci to zapowiedziałam — wołała Emilka, oburzona.
— Jestem starym djabłem pozbawionym skrupułów — odrzekła ciotka Nancy chłodno. — Tak mnie zresztą nazywają wszyscy Priestowie poza mojemi plecami. Czy nie, Karolino? Mam ochotę na ten obrazek i nie oddam go. Każę go oprawić w ramki i zawieszę go tutaj, w saloniku. Ale zapiszę ci go w testamencie wraz z przedmiotami, które już ci obiecałam. Nie zostawię ci ani grosza pieniędzy, nie licz na to.
— Nie są mi potrzebne — odrzekła Emilka wyniośle. — Będę sama zarabiała stosy złota. Ale to nieszlachetnie z twej strony, że zatrzymujesz mój obrazek. Ten portret został podarowany mnie, a nie tobie.
— Nigdy nie byłam szlachetna — rzekła ciotka Nancy. — Wszak prawda, Karolino?
— Nigdy — mruknęła Karolina opryskliwie.
— Widzisz więc. A teraz nie rób awantur, Emilko. Byłaś bardzo dobrem dzieckiem przez cały ten czas, ale uważam, że na ten rok spełniłam mój obowiązek względem ciebie. Wracaj do Srebrnego Nowiu, a gdy Elżbieta nie będzie ci pozwalać na to i owo, powiedz jej, że ja ci zawsze pozwalałam na wszystko. Nie wiem, czy to co pomoże, ale spróbuj. Elżbieta, jak wszyscy moi krewni, zastanawia się wciąż, co ja zrobię z mojemi pieniędzmi.
Kuzyn Jimmy przyjechał po Emilkę. Jakże się cieszyła widokiem jego miłej twarzy, jego poczciwych oczu i gęstej brody! Ale zrobiło jej się bardzo smutno, gdy się zwróciła do Deana.
— Jeżeli pan chce, mogę pana pocałować na pożegnanie, — rzekła drżącym głosem.
Emilka nie lubiła całować się z nikim. Nie miała też ochoty pocałować Deana, ale tak bardzo go lubiła, że uważała za stosowne rozszerzyć dla niego granice kurtuazji.
Dean spojrzał na nią z uśmiechem. Taka młodziutka, taka czysta, tak słodko zażenowana.
— Nie, nie chcę cię pocałować... jeszcze nie. Pierwszy nasz pocałunek nie powinien być pocałunkiem pożegnania. Byłby to zły omen. Gwiazdko poranna, żałuję, że odjeżdżasz. Ale niebawem cię zobaczę. Moja najstarsza siostra mieszka w Czarnowodzie, jak wiesz, a ja poczułem nagle wzbierającą w mem sercu miłość braterską. Będę ją podobno często odwiedzał, począwszy od dzisiaj. Ale niezależnie od tego pamiętaj, że przyrzekłaś pisywać do mnie raz na tydzień. A ja zawsze ci odpiszę.
— Tak, grube, miłe listy — prosiła Emilka. — Uwielbiam grube listy.
— Grube! Będą one poważnej objętości, Gwiazdko. A teraz nie powiem ci nawet wyrazu: żegnaj. Zawrzemy pakt, gwiazdeczko. Nigdy nie będziemy się żegnali ze sobą. Będziemy się rozchodzili z uśmiechem, ilekroć to będzie konieczne.
Emilka zdobyła się na wysiłek: uśmiechnęła się... i odjechała.
Ciotka Nancy i Karolina wróciły do saloniku. Dean zagwizdał na Tweeda i poszedł nad zatokę. Czuł się tak opuszczony, że śmiał się w duchu, z siebie samego.
Emilka i kuzyn Jimmy mieli sobie tyle do powiedzenia, że podróż wydała im się bardzo krótka.
Srebrny Nów był biały i lśniący w blaskach zachodzącego słońca. Trzy Księżniczki stały na swojem miejscu, równie książęce i dostojne jak dawniej. Stara zatoka szumiała smętnie.
Ciotka Laura wybiegła im na spotkanie, jej śliczne niebieskie oczy wyrażały wielką radość. Ciotka Elżbieta była w kuchni, zajęta gotowaniem kolacji, ale i ona wyglądała mniej krzywo i wyniośle, niż zwykle i przyrządziła Emilce wyborny krem na deser. Perry przybiegł boso, zasmolony, aby opowiedzieć Emilce jak najrychlej ploteczki o kotkach i cielętach i o prosiętach również. Ilza przyszła śpiesznie. Emilka stwierdziła, że nie uprzytomniała sobie dostatecznie na odległość jak bardzo Ilza była żywa, jak błyszczące ma oczy, jak złote i jedwabiste włosy, bardziej złote, niż kiedykolwiek pod błękitną czapeczką jedwabną, którą pani Simms kupiła jej w Shrewsbury. Ilza rzuciła się Emilce na szyję z wybuchem niepohamowanej czułości, a w 10 minut później pokłóciła się z nią o małe kocię, gdyż Emilka nie pozwoliła jej go zabrać do siebie.
— Powinnam go dostać, ty złowieszcza hieno — huknęła Ilza. — Jest ono równie dobrze mojem, jak twojem, świnio! Nasza stara kotka jest matką tego kociaka, a zatem jest on bardziej mój, niż twój, bo Nieznośnik jest tylko ojcem.
— Ilzo, ten sposób wyrażania się jest wysoce nieprzyzwoity — odezwała się ciotka Elżbieta, blada z oburzenia. — A jeżeli będziecie się kłóciły z powodu tego kociaka, to każę go utopić, pamiętajcie!
Ilza uspokoiła się, gdy Emilka ofiarowała jej udział w posiadaniu kociaka i prawo ochrzczenia go dowolną nazwą. Ilza nazwała go Różyczką. Emilce nie podobało się to miano, gdyż kuzyn Jimmy nazwał kociaka Małym Tomem, sądziła więc, że jest to raczej przedstawiciel płci męskiej. Ale tu znów wywołała gniew ciotki Elżbiety, która oświadczyła, że jest to dyskusja na tematy niedozwolone.
— Zgodzę się zatem na Różyczkę — pomyślała Emilka — a nazywać go będę Różanym, bo brzmi bardziej po męsku.
Kociak był szarawy, co przypominało Emilce jej ukochaną, utraconą Kicię. Pachniał tak ładnie futerkiem, ciepłem i czystem!
Po kolacji usłyszała gwizdek Tadzia w starym sadzie, ten sam czarowny sygnał, co dawniej, przed wyjazdem. Emilka wybiegła na spotkanie. Właściwie, nie było na całym świecie nikogo, ktoby się równać mógł z Tadziem. Poszli razem do pani Kent, gdyż Tadzio chciał pokazać Emilce szczeniaczka, którego podarował mu dr. Burnley. Pani Kent nie robiła wrażenia zadowolonej na widok Emilki, była chłodniejsza i bardziej milcząca, niż dotychczas. Siedziała i patrzyła na dzieci, które bawiły się z pieskiem. W oczach miała ponury błysk chwilami. Emilka czuła się nieswojo, patrząc na nią, zwłaszcza gdy ich oczy spotykały się przypadkiem. Nigdy jeszcze nie odczuła tak wyraźnie antypatji pani Kent, jak dzisiaj.
— Dlaczego twoja matka mnie nie lubi — spytała bez ogródek, gdy zanieśli małego Leosia do szopy.
— Bo ja cię lubię — odrzekł Tadzio lakonicznie. — Ona nie znosi tych, których ja lubię. Obawiam się, że niebawem otruje Leosia. Wołałbym, żeby... mnie mniej kochała — wybuchnął, buntując się po raz pierwszy przeciw tej nienormalnej miłości i zazdrości macierzyńskiej, którą instynktownie odczuwał jako więzy, jako niewolę. — Matka mówi, że nie potrzebuję łaciny ani algebry, bo nie chce, żebym chodził w tym roku do szkoły. Mówi, że się ze mną nie rozstanie, nigdy! Mniejsza o łacinę i o matematykę, ale chciałbym się kształcić na artystę, pojechać zczasem do wyższych uczelni, gdzie wykładają wielcy malarze. Ona mnie nie puści od siebie, niecierpi moich obrazów, bo sądzi, że ja je miłuję bardziej, niż ją. Tak nie jest, ja kocham matkę, ona jest dla mnie dobra, miła, pełna słodyczy. Ale jej się zdaje, że ja wolę obrazy, niż ją, więc pali to, co ja maluję. Już kilka spaliła. Zniknęły nagle ze ściany szopy i nie mogę nigdzie ich znaleźć. Jeżeli zrobi coś złego Leosiowi, znienawidzę ją.
— Powiedz jej to — rzekła Emilka gwałtownie. — Niech wie, że ty się domyślasz, kto jest sprawcą śmierci Smoka i Pierwiosnka. Powiedz wręcz, że wiesz o tem i że przestaniesz ją kochać, jeżeli coś się stanie Leosiowi. Tak się przerazi, że nic mu nie zrobi, jestem tego pewna. Powiedz jej to łagodnie, nie obrażaj jej uczuć dla ciebie, ale powiedz koniecznie. To będzie najlepiej dla wszystkich osób zainteresowanych — zakończyła Emilka, naśladując wybornie ciotkę Elżbietę, stawiającą jakieś ultimatum.
— Zdaje mi się, że to zrobię — rzekł Tadzio, mocno strapiony. — Nie mogę się pogodzić z myślą o zniknięciu Leosia w ślad za mojemi kotami, jest to jedyny pies, jakiego miałem kiedykolwiek, a ja zawsze pragnąłem mieć psa. Ach, Emilko, jak ja się cieszę, że już wróciłaś!
Bardzo jest miło to słyszeć, a szczególnie z ust Tadzia. Emilka wróciła do Srebrnego Nowiu, uszczęśliwiona. W kuchni świece płonęły, migocąc pod wpływem wietrzyku sierpniowego, wdzierającego się chwilami przez otwarte drzwi i okna.
— Zapewne nie będą ci się podobać świece, Emilko. Przyzwyczaiłaś się do lampy w Księżym Stawie — rzekła ciotka Laura z westchnieniem. Jednym z głównych powodów goryczy Laury Murray był upór, z jakim Elżbieta obstawała przy świecach.
Emilka rozglądała się dokoła w zamyśleniu. Jedna ze świec kiwała się rytmicznie pod powiewem wiatru wieczornego, jakgdyby jej się kłaniała na powitanie.
— Sama nie wiem, ciotko Lauro... — odrzekła zwolna. — Można się zaprzyjaźnić ze świecami. Sądzę, że lubię to oświetlenie, mimo wszystko.
Ciotka Elżbieta usłyszała te słowa, wchodząc do kuchni w tejże chwili. W jej niebieskich oczach zabłysło coś nakształt zadowolenia.
— Masz trochę oleju w głowie — rzekła.
— To jest drugi komplement, jaki od niej słyszę — pomyślała Emilka.
— Zdaje mi się, że Emilka urosła przez czas swego pobytu w Księżym Stawie — rzekła ciotka Laura, przyglądając jej się uważnie.
— Nie widzę tego — odrzekła cierpko ciotka Elżbieta — sukienka jej nie jest ani trochę krótsza, niż przedtem.
— Pewna jestem, że urosła — nalegała Laura.
Kuzyn Jimmy zmierzył Emilkę, chcąc położyć kres sprzeczce. Okazało się, że głowa jej sięgała poprzedniego znaku na drzwiach mleczarni.
— Widzisz — triumfowała Elżbieta, ciesząc się, że ma słuszność w tej kwestji również.
— Ale ona inaczej wygląda — westchnęła Laura.
Laura miała słuszność. Emilka urosła istotnie, ale nie postacią zewnętrzną. Dusza jej dojrzała, i tę zmianę odczuła w niej kochająca troskliwość ciotki Laury. Z Księżego Stawu powróciła nie ta sama Emilka, która wyjechała ze Srebrnego Nowiu. To już nie było dziecko. Opowiadania ciotki Nancy o przeżyciach różnych członków rodziny, przecierpiany niepokój, dotyczący przeszłości doktorowej Burnley, straszna godzina zmagania się ze śmiercią na skale nadmorskiej, przyjaźń z Deanem Priestem, wszystko to wpłynęło na przedwczesną dojrzałość jej umysłu i jej uczuciowości. Gdy poszła na strych nazajutrz i przejrzała swoje rękopisy, stwierdziła ze zdumieniem, że nie były one bynajmniej tak wartościowe, jak mniemała dotychczas. Niektóre były w jej oczach wręcz głupie. Wstydziła się ich, tak dalece się wstydziła, że zniosła je ukradkiem do kuchni i spaliła. Ciotka Elżbieta bardzo była niezadowolona, kiedy, przyszedłszy do kuchni, zastała piec pełen popiołu i nie mogła gotować kolacji, zanim go nie uprzątnęła.
Emilka już się nie dziwiła, że panna Brownell wyszydziła jej utwory, jakkolwiek to nie łagodziło jej goryczy. Uważała sama, że część tych wierszy nadaje się tylko do pieca, a część zyskałaby na starannem opracowaniu i przerobieniu. Zaczęła pisać nowy poemat „Powrót do domu z Wakacji”. Ponieważ miał tu być uwzględniony każdy, kto wchodził w skład rodziny Murrayów i Priestów, poemat zapowiadał się obszernie i mógł z powodzeniem wypełnić przyjemnie kilka tygodni czasu. Dobrze było w domu, bardzo dobrze!
— Niema na świecie tak uroczego zakątka jak Srebrny Nów — myślała Emilka.
Faktem, który uwidocznił zmiany, jakie zaszły w niej samej i w jej życiu, było przyznanie jej własnego pokoju. Ciotce Elżbiecie zanadto przypadła do gustu kilkutygodniowa samotność w sypialni, aby z niej miała rezygnować powtórnie. Postanowiła, że nie będzie już sypiać z towarzyszką łoża, która nagle o późnej godzinie zadawała najbardziej nieprzewidziane pytania.
Zatem, po długiej naradzie z Laurą, uchwalono, że Emilka przeprowadzi się do pokoju swej matki. Podczas nieobecności Emilki sprzątnięto go i urządzono na dzień jej przybycia. Wieczorem oznajmiła jej ciotka Elżbieta, że od tej pory będzie sypiać w tym właśnie pokoju.
— To będzie mój własny, wyłącznie mój pokój? — spytała Emilka.
— Tak. Mamy nadzieję, że będziesz dbać o czystość i porządek w twej sypialni.
— Nikt tam nie sypiał od czasu... wyjazdu twej matki — rzekła ciotka Laura głosem, którego dźwięk nie podobał się wyraźnie ciotce Elżbiecie.
— Matka twoja — rzekła Elżbieta, patrząc zimno na Emilkę ponad światłem świecy, które nadawało męski wygląd jej ściągłej twarzy — uciekła, wzgardziła swą rodziną, łamiąc serce swego ojca. Była głupią, niewdzięczną, nieposłuszną dziewczyną. Mam nadzieję, że ty nigdy nie shańbisz rodziny podobnym występkiem.
— Och, ciotko Elżbieto! — zawołała Emilka zadyszana z wrażenia — gdy trzymasz tak świecę, twarz twoja wygląda jak trupia głowa! O, jakie to ciekawe!
Ciotka Elżbieta skrzywiła się i poszła na górę. Szkoda było czasu na perswazje i mądre wywody wobec takiego dziecka.
Emilka, pozostawiona po raz pierwszy na noc w pokoju matki, rozglądała się ciekawie dokoła. Nie mogła się położyć do łóżka, nie przetrząsnąwszy przedtem wszystkich kątów. Pokój był bardzo staroświecki, jak zresztą wszystkie pokoje w Srebrnym Nowiu. Tapeta była usiana złotemi gwiazdami, na ścianach wisiały stare obrazki, oraz dewizy i przysłowia, haftowane włóczką. Były to dzieła jej ciotek, lub też „premje” z czasów ich młodości. Jeden z obrazków przedstawiał dwa anioły stróże. Emilka popatrzyła na ten obrazek z lekceważeniem.
— Nie lubię aniołów ze skrzydłami z piór — rzekła stanowczo. — Aniołowie powinni mieć skrzydła utkane z tęczy.
Na podłodze leżał ładny dywanik, łóżko było wysokie, miękko wysłane, ale ku radości Emilki nie było baldachimu. W oknach wisiały muślinowe firanki. Nad małym stolikiem o wygiętych nóżkach umieszczono zwierciadło owalne w zniszczonej ramie. Emilka z zachwytem stwierdziła, że może się cała przejrzeć w tem lustrze i że nie wygląda w niem jak straszydło. Dwa wysokie czarne krzesła i wyblakła otomana dopełniały umeblowania. W pobliżu okna zauważyła Emilka kominek.
— Ciekawa jestem, czy ciotka Elżbieta pozwoli mi palić ogień na tym kominku — pomyślała Emilka.
Pokój przepojony był tym urokiem, cechującym wszystkie pokoje, w których umeblowanie jest gustowne, a ściany i podłoga są sharmonizowane w tonach i w stylu z całem otoczeniem. Emilka zdawała sobie z tego sprawę. To był jej pokój; już go polubiła, czuła się tu zadomowiona, jakgdyby w nim mieszkała oddawna.
— Tu jest moje właściwe miejsce — wyszeptała, uszczęśliwiona.
Czuła się rozkosznie bliską swej matki, jakby Julja Starr uplastyczniła się nagle, jakby jej się objawiła. Pochłaniała ją myśl, że tę koronkową serwetę zrobiła zapewne jej matka własnemi rękami. W pokoju unosił się lekki, mdły zapach. To dusze wszystkich róż, które tu kwitły w ciągu długiego szeregu wiosen i letnich miesięcy, zdawały się meldować, że są tu więzione, niczem w czyśćcu kwietnym. Było coś w tym mistycznym, tajemniczym zapachu, co wywołało w Emilce „promyk”, czem uświęcony został ten pokój raz na zawsze.
Na jednej ze ścian wisiał portrecik matki, namalowany, kiedy była małą dziewczynką. Emilka przyglądała mu się z rozrzewnieniem. Posiadała fotografję matki, jako młodej mężatki, spuściznę po ojcu. Ale ciotka Elżbieta po przyjeździe do Srebrnego Nowiu z Boru Majowego zawiesiła tę fotografję w saloniku, gdzie Emilka widywała ją rzadko. Ta podobizna tutaj, przedstawiająca złotowłosą, rumianą dziewczynkę, była jej własnością. Mogła na nią patrzeć, rozmawiać z nią dowoli.
— Och, matko — mówiła — o czem ty myślałaś, kiedy byłaś taką małą dziewczynką, jak ja obecnie? Szkoda, że nie mogłam cię wówczas poznać! Pomyśleć, że nikt tu nie sypiał od chwili, kiedy uciekłaś stąd z ojcem! Ciotka Elżbieta mówi, że źle postąpiłaś, ale mnie się nie zdaje. Przecież nie uciekłaś z obcym człowiekiem. W każdym razie ja się cieszę, że uciekłaś, bo w przeciwnym razie nie byłoby mnie na świecie.
Emilka, bardzo zadowolona z istnienia tejże Emilki, otworzyła okno, położyła się do łóżka, czując w duszy takie napięcie szczęścia, które graniczy z bólem. Następnych dni, pisząc do ojca, rozpoczęła list od słów: „Drodzy Rodzice”.
„I zawsze od tej pory będę pisywać do Ciebie, zarówno jak do Ojca, Matko. Żałuję, że przez taki przeciąg czasu Cię zaniedbywałam. Ale nie uprzytomniałam sobie Ciebie, dopóki nie zobaczyłam Twego pokoju. Pierwszego dnia zrana zasłałam łóżko bardzo starannie, ciotka Elżbieta nie znalazła żadnej usterki, okurzyłam wszystkie meble, a, wychodząc, przyklękłam i ucałowałam próg. Sądziłam, że nikt mnie nie widzi, ale ciotka Elżbieta dostrzegła ten gest i oświadczyła, że oszalałam. Dlaczego ciotka Elżbieta myśli, że ktoś oszalał, ilekroć widzi, że ten ktoś postępuje inaczej, niż ona? Odrzekłam: „Nie, ja tylko kocham tak bardzo ten pokój”. Ona wzruszyła ramionami i rzekła: „Lepiejbyś kochała Pana Boga”. Ależ ja Boga kocham, drogi Ojcze... i Matko... kocham Go bardziej, niż kiedykolwiek, od chwili, kiedy mam własny, ukochany pokój. Widzę stąd cały ogród i gaik Wysokiego Jana i kawałek Czarnowody poprzez drzewa. Pod temi drzewami przechodzi Ścieżka Wczorajsza. Teraz chodzę wcześnie spać. Lubię leżeć sama w moim własnym pokoju i układać w myśli poezje, oraz opisy widoku, jaki się przede mną roztacza przez otwarte okno.
Ach, Ojcze drogi i Matko, będziemy mieli nowego nauczyciela. Panna Brownell nie wraca, wychodzi zamąż. Ilza powiedziała, że jej ojciec na wieść o tem zawołał: „Niech Bóg ma w swej opiece tego człowieka!” Nowym nauczycielem jest pan Carpenter. Ilza widziała go, gdy przyszedł do jej ojca i mówi, że ma on bujne siwe włosy i nosi okulary. Jest żonaty i będzie mieszkał w tym małym domku w wąwozie przy szkole. To takie zabawne mieć nauczyciela w okularach i wyobrazić sobie, że on ma żonę.
Cieszę się, że jestem w domu. Ale brak mi Deana i srebrzystej kuli. Ciotka Elżbieta popatrzyła bardzo surowo na widok mojej grzywki, ale nic nie powiedziała. Ciotka Laura radzi mi nic nie mówić i nosić ją nadal. Ale ja czułam, że źle postępuję w stosunku do ciotki Elżbiety, więc zaczesałam grzywkę do tyłu, tylko zostawiłam troszeczkę włosów na czole. Nie czuję się całkiem w porządku wobec ciotki Elżbiety, ale coś musiałam zostawić na czole, ażeby wyglądać możliwie. Bufiaste rękawy wychodzą z mody, więc nigdy ich nosić nie będę. Ale to mnie nie martwi, bo nie podoba mi się ta moda. Rhoda Stuart będzie zmartwiona, bo ona marzyła o chwili, kiedy dorośnie i zacznie nosić bufiaste rękawy.
Tadzio i ja mieliśmy wczoraj wieczorem bajeczną przygodę. Nie powiemy o niej nikomu, po części dlatego, że była taka ładna, a po części dlatego, że skrzyczanoby nas okropnie za coś, cośmy zrobili.
Poszliśmy aż do Domku Rozczarowanego i zastaliśmy jedno okno uchylone. Otworzyliśmy je zupełnie i wdrapaliśmy się do środka. Podłogi nie są tam jeszcze gotowe, wszystko jest w tym stanie, w którym rzemieślnicy pozostawili te mury przed laty. Poczułam nagle, że płaczę. W jednym z pokojów był śliczny kominek. Podnieśliśmy kilka polan drzewa, walających się na podłodze i rozpaliliśmy ogień. (Za to właśnie skrzyczanoby nas!). Postanowiliśmy, że gdy dorośniemy, kupimy Domek Rozczarowany i zamieszkamy w nim wspólnie. Tadzio mówi, że on przypuszcza, iż trzeba się pobrać, ale ja myślę, że znajdzie się jakiś sposób wyjścia z tej sytuacji bez takiej nudnej historji. Tadzio będzie malował obrazy, a ja będę pisała poezje i co rano będziemy jadali na pierwsze śniadanie grzanki, bekony i marmeladę tak, jak w Księżym Stawie. Będziemy mieli zawsze dużo dobrych rzeczy w spiżarni, Tadzio będzie mi pomagał zmywać statki, a srebrzystą kulę zawiesimy nad kominkiem, bo już wtedy ciotka Nancy będzie oddawna nieboszczką.
Zostawiliśmy płonący ogień na kominku i wyskoczyliśmy przez okno. Dziś jeszcze Tadzio mówi do mnie tajemniczym tonem: „Grzanki, bekony i marmelada”, a Ilza i Perry wychodzą z siebie, bo nie mogą dociec, co to znaczy.
Kuzyn Jimmy zgodził do pomocy w gospodarstwie Jimmy Joe Belle. Jimmy Joe Belle jest Francuzem. Tu jest dużo Francuzów, a kiedy Francuzka wychodzi zamąż, nazywają ją imieniem męża. Naprzykład: Marja wychodzi za Leona, od tej pory mówią o niej: Marja Leonowa. A w tym wypadku tutaj jest odwrotnie. Jimmy Joe Belle nosi imię swej żony, bo ona była bogata i ona nosi spodnie. Tak mi powiedział kuzyn Jimmy. Nic nie rozumiem. Jimmy Joe też nosi spodnie, więc dlaczego nazywać go imieniem żony? To że ona też je nosi, nie jest dostatecznym powodem. Nie spocznę, dopóki tego nie docieknę.
Piękny jest teraz ogród kuzyna Jimmy. Piwonje zakwitły. Staram się je lubić, bo widzę, że tu nikt ich nie lubi, ale w głębi serca kocham róże jesienne. Nie ma na to rady, że najbardziej każdy lubi róże.
Ilza i ja szukamy dziś przez cały dzień czterolistnej koniczyny, ale nie możemy jej znaleźć. Wreszcie przypadkiem znalazłam jedną, idąc po mleko. Kuzyn Jimmy mówi, że to oznacza szczęście, ale że nie należy go szukać, bo szczęście zawsze przychodzi niespodziewanie.
Dobrze, że jestem znowu z Ilzą. Kłóciłyśmy się dopiero dwa razy od dnia mego powrotu. Mam zamiar nie kłócić się już z Ilzą, ponieważ nie sądzę, żeby to było nas godne, chociaż jest bardzo zajmujące. Ale trudno będzie dotrzymać postanowienia, bo nawet gdy ja się zachowuję najspokojniej i nie mówię ani słowa, Ilza przypuszcza, że to umyślnie, żeby ją drażnić i zaczyna mi wymyślać bardziej, niż kiedykolwiek. Ciotka Elżbieta mówi, że do kłótni zawsze potrzebne są dwie osoby, ale ona nie zna Ilzy tak dobrze, jak ja ją znam. Ilza nazwała mnie dzisiaj pełzającym albatrosem. Ciekawa jestem, ilu zwierząt nazwami ochrzci mnie Ilza w przyszłości. Nigdy bowiem nie powtarza dwa razy jednego. Chciałabym, żeby się nie przekomarzała tak bardzo z Perry’m. (Przekomarzać się — oto jest wyraz, którego się nauczyłam od ciotki Nancy). Mam wrażenie, że ona nie może znieść Perry’ego. On namawiał Tadzia, żeby przeskoczyli przez dach chlewu. Tadzio nie chciał. Powiedział, że toby nie przyniosło nikomu najmniejszego pożytku, więc nie widzi powodu, dla którego miałby się narażać na upadek. Perry przeskoczył przez chlew i nic mu się nie stało. Gdyby nie był skoczył na obie nogi, byłby skręcił kark, jak mówi kuzyn Jimmy. Zaczął się wyśmiewać z Tadzia, jako z tchórza, a wtedy Ilza wpadła w istny szał i nawymyślała mu okropnie. Ona nie znosi, jeżeli ktoś powie coś ujemnego o Tadziu, ale ja uważam, że on sobie sam poradzi.
Ilza nie będzie mogła studjować w szkole dramatycznej. Ojciec jej nie pozwala. Ale ona mówi, że to nie szkodzi. Ucieknie, gdy podrośnie i poradzi sobie. To brzmi niepokojąco, ale jest w tem zacięcie.
Dziwnie się czułam, jakgdybym była winną, gdy zobaczyłam Ilzę po raz pierwszy po moim powrocie. Dlaczego? Bo słyszałam o jej matce... Nie wiem, dlaczego czuję się winną, bo przecież ja nic z tem nie miałam wspólnego. Teraz to dziwne uczucie minęło, ale taka jestem nieszczęśliwa, ile razy o tem myślę! Chciałabym o tem zapomnieć, albo też znaleźć istotne powody tego wszystkiego. Bo pewna jestem, że nikt ich nie zna.
Dziś otrzymałam list od Deana. Pisuje cudne listy, takie, jakgdybym była dorosła. Przysłał mi mały wierszyk, który wyciął dla mnie z jakiegoś czasopisma. Wierszyk ten przypomniał mu mnie, pisze Dean, chociaż jestem tam mowa o szarotce i o wspinaniu się na szczyty alpejskie. Ja zaś nie mam nic wspólnego z Alpami. Ale podczas czytania rozbłysnął „promyk“, wzięłam więc kawałek papieru listowego i kopertę i napisałam:
Ja, Emilja Byrd Starr, ślubuję niniejszem uroczyście, że wejdę na jakiś szczyt alpejski i wyryję moje imię na jednym z kamieni.
Włożyłam ten kawałek papieru do koperty, na której zkolei napisałam: „Ślub, uczyniony przez Emilję Byrd Starr, liczącą lat 12 i 3 miesiące” i ukryłam to w otomanie na strychu.
Teraz piszę powieść kryminalną i staram się odczuwać tak, jak człowiek, który jest mordercą. To straszne, ale fascynujące. Czuję się prawie tak, jakgdybym ja sama kogoś zamordowała.
Dobranoc, drodzy Rodzice

Wasza kochająca córka
Emilja”.
„P. S. Zastanawiałam się, jak się będę podpisywać, gdy dorosnę i zacznę drukować moje utwory. Nie wiem, jak będzie lepiej: Emilja B. Starr, czy E. B. Starr, czy też Emilja Byrd Starr, czy może E. Byrd Starr. Czasami myślę, że może dobrzeby było obrać „pseudonim”, tak się nazywa zmyślone nazwisko, które się przybiera. Znalazłam ten wyraz w moim słowniku. Słuchałabym, jak ludzie rozmawiają o moich utworach w mojej obecności, nie domyślając się, kim jestem i dlatego mówiliby to, co myślą naprawdę. Toby było ciekawe, ale niezawsze pocieszające. Chyba będę podpisywać:
E. Byrd Starr”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.