Dziwne karyery/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV,

streszczający w krótkości wszystkie polityczne zagadnienia chwili, i kończący się okrzykiem: Niech żyje major Bombogromski! Wśród czego, jeden z bohaterów naszej epopei dostaje się do raju, a drugi do kozy.

Pan Światozmysł Oxenschlep był właścicielem krótkiej, podsadkowatej figury i głowy grubej, ale artystycznie przystrojonej, to jest owianej długimi nieco włosami i okolonej u dołu czarnym, przystrzyżonym zarostem. W rysach tej twarzy niektórzy fizyognomiści upatrywali pewne ślady semickiego pochodzenia, co atoli było zupełnie bezpodstawnem wobec faktu, ze rodzina Oxenschlepów pochodziła ze Szwecyi, i była młodszą gałęzią Oxenstjernów. Obecny p. Oxenschlep był potrochę obywatelem świata, i jak każdy obywatel tego rodzaju byłby był poniekąd w kłopocie, gdyby mu przyszło zeznać pod przysięgą, czem się właściwie trudni. W tej chwili podróżował pod tytułem, wziętym z języka Koszamerdynerów i brzmiącym: ein Privatier. Wracał z Beocyi, a jechał do Chaocyi przed miesiącem atoli jeszcze załatwiał spór dyplomatyczny między Japonią i Koreą, a przed dwoma miesiącami negocyował pożyczkę kolei żelaznej z Abisynii do Zanzibaru.
Hrabia Albin przywitał go u siebie równie uprzejmie, jak dra Emanuela Mitręgę, kazał lokajowi obydwom podać cygara, i wyjść z pokoju.
— I cóż tam słychać w Beocyi, panie Oxenschlep?
— Popłoch i bezradność okropna, brak pieniędzy i głowy. Arcykacyk drży w swoim pałacu i zażywa opium. Laputańczycy grożą, i lada chwila zajmą Kadmeopol, jeżeli ich kto nie zaszachuje. Cała nadzieja, że Milicya i Landwerya zrobią jaką dywersyę — i w tej właśnie misyi ja przybywam.
— A w Milicyi co słychać, panie Mitręgo?
— Jak już hrabiemu pisałem, mamy dwie partye. Wilków jest przeciw Laputańczykom, ale stronnictwo sokołowskie występuje mocno przeciw Beocyi, i prawdopodobnie weźmie górę w Krachenburgu, jeżeli się temu zawczasu nie przeszkodzi.
— Cóż pan radzisz, panie Oxenschlep?
— Mój plan jest taki: Najpierw potrzeba nam organu, nie tutaj w Wilkowie, ale w jakiej większej stolicy organu światowego. Organ taki założyłem właśnie w Krachenburgu...
— Jakto, wszak wracasz pan z Kadmeopola!
— Ja takie sprawy załatwiam telegraficznie. Poseł Birnamski wszedł ze mną w umowę, potrzeba mu bowiem dziennika, któryby bronił jego praw do Mandalayu. Uważałem, że i to na coś przydać się może, zaasygnowałem więc pieniądze na kaucyę i zatelegrafowałem program, a oto już mam numer na okaz.
— Jakto — zapytał hr. Albin, biorąc pismo do ręki. — Le Blagueur Universel?! Więc ten organ, broniący interesów Birnamu, i wychodzący w Krachenburgu, redagowany będzie po francusku?
— Naturalnie, ażeby był powszechnie zrozumiałym! Ale nie o to chodzi. Potrzeba, ażeby Milicya materyalnio wsparła wydawnictwo, a w takim razie, Le Blagueur Universel będzie jej organem. Niektórzy grandowie i hidalgowie tutejsi subskrybowali już około 100 akcyi, oto mam wykaz. Spodziewam się, że i hrabia nie zechcesz się ociągać.
— Patrzcie, patrzcie — zawołał hrabia — jakie to nazwiska! Prawie wszystkie z partyi sokołowskiej!
— Którą przedewszystkiem zwalczać nam należy, w kraju i za granicą — wtrącił dr. Mitręga.
— Poradzimy na to. Po czemu akcya?
— Dwieście idealników.
— Hm, hm! Ażeby mieć zapewnioną większość, potrzeba...
— Najmniej 150 akcyi.
— Hm, hm! To znaczy, 30,000 idealników. No, cóż robić, vogue la galère! Subskrybuję.
Dr. Mitręga oddawał się od kilku chwil ćwiczeniom mimicznym, których hrabia Albin niestety nie uważał. Widząc to, dr. Emanuel zwrócił się do p. Oxenschlepa i rzekł z przekąsem:
— Czy tak nagle potrzeba pieniędzy?
— Zapewne, że nagle — odparł pan Oxenschlep spokojnie. — Wyjeżdżam za godzinę do Krachenburga, i nie uzupełniwszy listy akcyonaryuszów, musiałbym zatrzymać się w Sokołowie.
— Spodziewam się, że uzupełniona? — rzekł dumnie hrabia Skirgiełło, kładąc swój podpis na arkuszu.
— O najzupełniej! Mam zaszczyt polecić się względom hrabiego!
— Żegnam; do widzenia w Krachenburgu!
Exit p. Oxenschlep. Dr. Mitręga zrywa się z krzesła, z wyrazem wielkiego oburzenia.
— Jak można — woła — jak hrabia możesz iść na lep takiemu oczajduszy, i wyrzucać pieniądze za okno!
— No, jeszcze ich nie wziął, i dopilnuję ja tego, ażeby nie poszły za okno. Pomówmy teraz o naszych interesach. Co się dzieje z kandydaturą?
— W tej chwili ani mowy o tem nie ma, żebyś hrabia mógł być ambasadorem. Ciemięga przejdzie niezawodnie, jeżeli się coś nie zrobi.
— Cóż się ma zrobić?
— Potrzeba najpierw znaleść grunt silny w mieście. Orędowniczka niby kupiona, a niby nie kupiona. Wszyscy mi brużdżą...
— Ach brużdżą, brużdżą! Co też to za redakcya! Ten jakiś Kosturski ze swojemi manierami... Wczoraj np. ta scena w sali wyborczej, gdzie przegraliśmy najlepszą sprawę, dlatego, że przyszło mu do głowy przezwać jakiegoś mieszczanina Laputańczykiem! A dzisiejszy numer, to już pan redagowałeś?
— Od początku do końca.
— Otóż patrz pan, ile tu byków. W artykule kierującym taka łacina: Victoria diebus placuit, sed victią Platoni[1]. Zmiłuj się pan, co to znaczy? A parę wierszy niżej, Frydryk Hohenstaufen i Frydryk Hohenzollern tak się jakoś pomięszali jeden z drugim, z jeografią, i z chronologią, że nie sposób wybrnąć. Nareszcie, telegram z Madrytu donosi, że królowa Calatrava wraz z księżną Atocha wyjechała do Kanowy w Kastylii! Taki dziennik służyć tylko może na pośmiewisko ludziom wykształconym!
Nie wiem, jaki fakultet doktoryzował p. Emanuela Mitręgę, ale wiem z dobrego źródła, że był on w tej chwili bardzo czerwonym, i tem czerwieńszym, im mniej rozumiał, do jakich okropności przyznał się twierdząc, że sam od początku do końca zredagował cały numer. Ma się rozumieć, że składał winę na zecera, na korektora, i na „brużdżenie“ ze strony innych redaktorów.
Wywiązała się dyskusya, z której wynikło, że jedynym sposobem zaprowadzenia ładu ortograficznego, gramatycznego, jeograficznego i politycznego w Orędowniczce Wilkowskiej, jest nabycie jej na zupełną własność dla dra Mitręgi, i uzupełnienie redakcyi świeżemi siłami. Dostarczenie pieniędzy miało być rzeczą hr. Albina, dostarczenia „świeżych sił“ podjął się dr. Mitręga. Głównym celem tej akcyi miało być zwalczanie partyi sokołowskiej i organu jej, Raka, jako steku wstecznictwa, rozpanoszonego w całej Milicyi i we wszystkich jej przyległościach. Ponieważ zaś partya ta liczyła do swego grona także ober-komisarza i ober-szpitalnika krajowego, i ponieważ miała po swojej stronie poparcie Chaocyi, więc walka toczyć się miała jednocześnie z temi wszystkiemi potęgami, i przyjętą przez nie zasadą, że równie Milicya jak Chaocya wobec grożącej wojny między Laputańczykami a Beocyą, powinny zachować się zupełnie neutralnie. W tej kwestyi dr. Mitręga był niemal powagą, niedawno bowiem wydrukował był o niej swoim nakładem broszurę, napisaną przez pewnego botanika, nadzwyczaj biegłego w filologii, i gruntownie później rozebraną, przez znakomitego agronoma Pustogumieńskiego, słynnego z prac swoich o żegludze parowej u Fenicyan. Broszura ta wykazywała jak na dłoni, że Beocya w haniebny sposób uciemiężą ludy Sudawów i Galindów, złączone węzłem wspólnego pochodzenia z Milicyanami, którzy, jak powszednie wiadomo, pochodzą równie jak tamci, od starożytnych Jaźwingów, za czasów Nerona okrutnie przez Attylę w pień wyciętych. Na tej zasadzie dowodziła broszura dra Mitręgi, że Milicyanie nie mogą żywić najmniejszej sympatyi ku Beocyi, ale owszem cieszyć się powinni, jeżeli ją Laputańczycy z kretesem zawojują. W ciągu rozmowy z hr. Skirgiełłą atoli, nie uszło baczności tak biegłego polityka, jakim był dr. Emanuel Mitręga, że hr. Albin skłania się raczej do przeważającego w Wilkowie, przeciwnego zdania, tj. że byłby za wojną z Laputańczykami, i że jaźwingowskie pokrewieństwo Milicyan z poddanymi Beocyi bynajmniej go nie rozczula. Spostrzeżenie to byłoby poraziło gromem każdy umysł mniej potężny, ale dr. Mitręga w jednej chwili opanował sytuacyę. O cóż chodziło? O walkę ze wstecznictwem sokołowskiem, o pognębienie Raka, a podniesienie Orędowniczki; a więc, zgoda na wojnę z Laputańczykami! Szanowny doktor nie wspomniał nawet o swojej broszurze, nie próbował rozwijać zawartych w niej poglądów, ale owszem oświadczył, że gdyby hr. Albin wystąpił równie siarczyście przeciw Laputańczykom wobec sekretarza Kluszczyńskiego i jego partyi, byłby jednogłośnie wybrany ambasadorem do Krachenburga, albo też, gdyby sam nie chciał, mógłby wskazać takiego kandydata, jakiego sam zechce. Hr. Albin uchwycił się z zapałem tego pomysłu, i stanęło na tem, że przybędzie on osobiście jeszcze tego samego wieczora na poufne zebranie partyi Orędowniczki Witkowskiej w miejsce, które mu wskaże dr. Mitręga. Jednocześnie doręczył on doktorowi taką ilość „idealników“, jaką ten uznał za potrzebną do spłacenia redaktora Kosturskiego i do sprawienia świeżych sił ortograficznych itd. dla nowo nabytego organu.
Nie wiem, czyli to była radość z powodu tak szczęśliwie zainaugurowanej akcyi, która po wyjściu od hr. Skirgiełły zdawała się przyczyniać jeszcze wzrostu słusznemu już i bez tego dr. Mitrędze, czyli też było to zwykłym skutkiem sporego pakietu „idealników“, wzdymającego jego kieszenie — dosyć, że kiedy uszedłszy kilka kroków spotkał krążącego tam ponoś umyślnie p. Światozmysła Oxenschlepa, dr. Emanuel wydawał się niezmiernie wielkim, a p. Smiatozmysł niezmiernie małym.
— Panie — rzekł Oxenschlep, zastępując drogę nowemu właścicielowi Orędowniczki — dlaczego chciałeś pan popsuć mi interes ze Skirgiełłą?
— Ależ... przyznasz pan, że ten dziennik, wychodzący po francusku w Krachenburgu za milicyjskie pieniądze, i broniący interesów birmańskich...
— No, wielkie rzeczy! Słuchaj mię pan, panie Mitręga! Podajmy sobie ręce, idźmy razem, a zobaczysz pan, że łącznemi siłami wyzyskamy całą Afrykę, Azyę i Europę, a potem... a potem, weźmiemy się do Ameryki! Jabym to zresztą sam potrafił, gdybym miał o cztery cale więcej wzrostu, i gdyby ta szelmowska moja fizyognomia nie stała mi na zawadzie.
Dr. Mitręga skonfundowany był tą otwartością, przechodzącą wszelkie granice. Nie wiedząc, co odpowiedzieć — chociaż może zwykłemu śmiertelnikowi w podobnym wypadku odpowiedź zdawałaby się dość łatwą — nie wiedząc tedy z niewiadomego powodu, co odpowiedzieć, wyjąknął:
— Znamy się tak mało...
— O, ja pana znam doskonale, a i pan mnie poznasz z łatwością. Nie chwaląc się, posiadam savoir faire, jakiego poszukać w całym świecie. Opowiem panu na dowód tylko jeden wypadek, który miałem niedawno. Potrzeba mi było dla pewnego ważnego celu... publicystycznego, sięgnąć nieco głębiej do kasy sławnego bankiera Alfonsa Goldszylda. Wiedziałem, że jest on wielkim wielbicielem sławnego znowu poety Hektora Goulot, któremu dałem się przedstawić, ale nie śmiałem go prosić o rekomendacyę do figury finansowej. Na szczęście przypomniałem sobie, że istnieje w Belgii miłośnik literatury nie podejrzany o posiadanie pieniędzy, niejaki br. Alfons, z którym Hektor Goulot jest w wielkiej przyjaźni. Udałem, że mam interesy literackie w Belgii, i poczciwy poeta dał mi list, zaczynający się od słów „Mon cher Alphonse!“ a kończący się słowami, że cokolwiek cher Alphonse dla mnie zrobi, to zobowiąże swojego Hektora tak, jakby to dla niego zrobił. List ten włożyłem w inną kopertę, i udałem się z nim jak w dym do Alfonsa Goldszylda. Głupi żydzisko taki był uszczęśliwiony epistołą świadczącą o jego zażyłości z wielkim człowiekiem, że bez najmniejszego wahania wyliczył mi 5000 idealników na cele... publicystyczne, i nie wiem doprawdy, czy nie powinienem mieć wyrzutów sumienia, że nie żądałem więcej...
— Podziwiam pana — odparł dr. Mitręga — ale przepraszam, nie mam czasu!
— A więc, do widzenia! — zawołał p. Oxenschlep.
— Dobrze, żem go się pozbył — dodał w duchu — muszę czemprędzej iść do Skirgiełły i gotówka zawsze lepsza niż podpis.
— Dobrze, żem go się pozbył — myślał także w duchu dr. Mitręga — ten oszust ma mię widocznie za równego sobie! Co za bezczelność! Cha cha cha! A zawsze „cele publicystyczne!“ Oszust, wierutny oszust!
W ten sposób medytując, wstąpił dr. Emanuel do pierwszego w całym Wilkowie handlarza koni i powozów. Po niejakim targu, nabył u niego parę wcale dobrze prezentujących się szpaków, angielskie chomąty i koczyk na nowo lakierowany i tak zbudowany, że od biedy mógł służyć za faeton do powożenia. Tenże sam przemysłowiec miał do zbycia kapelusz z galonem, buty ze sztylpami, i migdałowy surdut liberyjny z czerwonym kołnierzem. Niemniej też nastręczał na poczekaniu woźnicę, za którego mógł ręczyć, że bardzo często bywa trzeźwym. Woźnica zaprzągł konie, wdziawszy na siebie wymienione powyżej oznaki swojej godności i wsiadł na kozieł. Dr. Emanuel wsiadł do kocza, i teraz dopiero przypomniał sobie, że nie wie, jak się mieni jego Automedon.
— A jak się nazywasz?
— Marcin, proszę jaśnie pana.
— Umiesz usługiwać do stołu?
— Czemu nie? Byłem przez dwa lata lokajem u pani hrabiny Kwoczkowskiej!
— No, to jedź... do redakcyi Orędowniczki, ale przez miasto!
Marcin cmoknął; szpaki ruszyły z miejsca wprawdzie trochę nierówno, ale dość żwawo. Dr. Emanuel rozparł się wygodnie w.koczu i dał się huśtać po bruku z uczuciem niewysłowionej rozkoszy.
— Kosturski — myślał — potrzebuje pieniędzy, i przy8tanie na moje warunki, zwłaszcza jeżeli go zostawię w redakcyi. Wartoby wziąć pomieszkanie przyzwoite, ale tymczasem mogę zostać i w hotelu; jest to dosyć bon gendre (dr. Mitręga mylił się czasem nietylko po łacinie, ale i po francusku). Zresztą, w hotelu łatwiej mi umieścić konie. Co to prawią o raju! Czy może być co bardziej rajskiego, nad szyk prawdziwy. — A, słuchaj — zawołał na Marcina — gdyby się ciebie kto pytał, u kogo służysz, to powiedz, że u pana barona Mitręgi.
— Dobrze, jaśnie panie! Prrr!
Kocz stanął przed redakcją Orędowniczki, której współpracownicy atoli, wbrew obyczajom małomiejskim, nie pojawili się w oknach i stracili tym sposobem okazyę podziwiania rajskiego szyku swojego nowego szefa. Dr. Emanuel zastał ich zajętych żywą dyskusyą. Redakcya otrzymała była przed chwilą telegram niemiecki, bardzo niejasno sformułowany. Brzmiał on tak:

BRESLAU HOPFENBEGEHRT 150 BIS 200 MARK.

Referent spraw zagranicznych i ekonom polityczny Orędowniczki zgadzali się, że zachodzi tu pomyłka, a mianowicie, że cyfra 200 przypadkiem tylko dostała się w środek między dwie zgłoski: BIS i MARK. Telegram ma więc rozumieć się tak: „Wrocław. Hopfen żąda 150.200 od Bismarka“. Zachodziła atoli różnica zdań, najpierw co do charakteru i stanowiska tego wiele wymagającego Hopfena, a następnie co do natury żądanej cyfry. Sprawy zagraniczne mniemały, że jest jenerał Hopfen, który domaga się uzupełnienia swojego korpusu do 150.200 ludzi. Ekonomia polityczna dowodziła przeciwnie, że jest deputowany Hopfen, który żąda od Bismarka wykreślenia 150.200 z budżetu. Kronikarz wyrobił sobie w tej materyi zupełnie odrębne zapatrywanie, dowodząc, że Hopfen jest ambasadorem duńskim, który 150 do 200 razy żądał widzenia się z Bismarkiem. Korektor kiwał tylko głową i jeżeli miał jaką opinię, to taił ją starannie. P. Kosturski zainterpelowany ofuknął się i wyszedł do swego pokoju.
— O, dobrze, że pan redaktor przyszedł — zawołali wszyscy chórem, zobaczywszy dr. Mitręgę. — Pan redaktor nam to najlepiej wytłumaczy!
Obstąpili go więc wszyscy, wetknęli mu telegram w rękę, i każdy z zapałem począł bronić swojego zdania. Dr. Emanuel nie mówił nic, jeno namarszczył brwi i pochylił czoło, jak gdyby wpadał na ślad jakiejś niezmiernie zawiłej, czarnej politycznej intrygi. Za nim stanął zecer niecierpliwie czekający na manuskrypt i wyciągał szyję, ażeby także przeczytać zagadkowy telegram.
— To jakaś fatalna konjunktura — zdecydował nakoniec dr. Mitręga. — Będziemy mieli znowu coś nowego! Zawsze ten Bismark!
— Ależ proszę pana doktora — odezwał się skromnie zecer, zdoławszy nakoniec dojrzeć, o co chodzi — to jest telegram z giełdy zbożowej: „Wrocław. Na chmiel jest popyt, płacą 150 do 200 mark!“
Sprawy zagraniczne, ekonomia polityczna i kronika ulotniły się wobec tego wyjaśnienia i znikły poza stosami gazet na swoich biórkach. Dr. Mitręga, nie mając gdzie zniknąć, zwrócił się do zecera i rzekł strofującym głosem:
— Mówiłem, że konjunktura, a kiedy konjunktura, to ma się rozumieć, że zbożowa, albo chmielowa. Czy jest pan Kosturski?
— Jest w swoim pokoju.
Dr. Mitręga udał się tedy majestatycznie do pokoju p. Kosturskiego, ruszając po drodze ramionami i powtarzając z lekceważeniem: Bismark, Bismark!
Mało to zapewne obchodzić może czytelnika, jak długo trwała kooferencya dr. Mitręgi z p. Kosturskim, i przez jakie przechodziła fazy i zawikłania. Powiem więc tylko, że skończyła się pomyślnie, a przynajmniej tak wnosić wypadało ztąd, że wkrótce potem p. Kosturski formalnie i uroczyście oddał w ręce dr. Mitręgi władzę nad telegramami, sprawami zagranicznemi, ekonomią polityczną, kroniką, literaturą, sztukami pięknemi, korektą, drukarnią i kasą, tj. w ogóle nad całym tym skomplikowanym aparatem, który służy do oświecania i kierowania opinii publicznej.
Nie zostawało dr. Emanuelowi nic więcej do załatwienia, jak tylko postarać się o „świeże siły“ redakcyjne, czyli, jak się wyrażał, zreformować całe ministeryum de fonden compte (co miało znaczyć: de fond en comble). W tym celu, zdegradował dotychczasowego stróża redakcyjnego na wicestróża, a na jego miejsce zamianował tymczasowo świeżo zaangażowanego Marcina, który tym sposobem naraz aż w trzech kierunkach działać miał ku pożytkowi społeczności ludzkiej, mianowicie w kierunku sportu, gastronomii, i prasy peryodycznej — powożąc redaktora, usługując mu — do stołu, i anonsując znakomitszych gości, zwiedzających biuro redakcyjne. Następnie rozkazał nowy doktor-redaktor, ażeby na drukującym się właśnie numerze Orędowniczki położono na czele: „Właściciel, wydawca, i dyrygujący redaktor: dr. Emanuel Mitręga“. Polecił także wydrukowanie manifestu do abonentów, z którego wynikało, że Orędowniczka iść będzie dalej w myśl dotychczasowych zasad swoich politycznych, ale starać się będzie podawać je w formie, jak najbardziej eleganckiej i skończonej pod względem literackim. Na nieszczęście zapomniał przejrzeć numer zredagowany przez p. Kosturskiego, i tak się jakoś zeszło, iż zaraz pod tą zapowiedzią wyczytać można było, co następuje:
„Jako curiosum donosimy, że znany łgarz bez czci i wiary, Pałkiewicz, redaktor cuchnącego nawozem piśmidła, mieniącego się Postępem Wilkowskim, zamierza stawać jako kandydat na ambasadora naszego miasta w Krachenburgu. Dowodzi to tylko, jak nisko osławione te indywiduum upadło pod względem moralnym, jeżeli sobie wyobraża, że takiego szurgota, kulfona i łapserdaka, jak on, nie wyrzuconoby za drzwi, gdyby się tylko pokazał w przedpokoju ministra, posiadającego łyżki srebrne“.
Prawda i to, że tego samego dnia czytano w Postępie:
„Między innymi wzdycha się do godności kandydata pewien niegramatyczny kondel, brechający na słońce w pewnej drukowanej ścierce, której, szanując uszy czytelnika nie wymieniamy. Brysiowi temu ma być na imię Kostus, zapewne od kosturów, na które obficie zasłużył“.
Jak widzimy, Postęp pieprzył swoje wycieczki kalamburami i dowcipami, podczas gdy Orędowniczka waliła, jak to mówią, prosto z mosta — skutek był wszakże jednaki. Faktem było, że te dwie wielkości, Kosturski i Pałkiewicz, tak były do siebie podobne, iż na żaden sposób jedna drugiej znosić nie mogła — Wilków był dla nich za mały, bo wszystko w nim dwoili. Pałkiewicz był dyrektorem jednego towarzystwa muzycznego, a Kosturski drugiego. Pałkiewicz dowodził, że Bazgralski jest największym żyjącym malarzem, a Kosturski miał swego Fuszerskiego, o którym twierdził to samo. Pałkiewicz wychwalał pod niebiosa panią Kokockę, czterdziestoletnią naiwność teatru wilkowskiego, a Kosturski wylewał jeziora i rzeki atramentu na cześć panny Miauczyńskiej, która miała półtora łokcia wzrostu i jako dziewica Orleańska wołała na scenie flażeoletowym sopranem: „Prze boskiej pomoce zwalczemy wroga“. Jednem słowem, każdy z nich miał swoich artystów, literatów, adwokatów, traktyerników, lekarzy, muzykantów, śmieciarzy, i tym sposobem Wilków, mając już i bez tego do walczenia z Sokołowem, w dodatku walczyć musiał sam z sobą, pod dowództwem Pałkiewicza z jednej, a Kosturskiego z drugiej strony.
W tej chwili atoli, dr. Mitręga nie zwracał uwagi na te wszystkie szczegóły. Cały dzień prawie był w raju, tj. w koczu zaprzężonym szpakami, powożonemi przez Marcina. W przerwach, zainstalował ten raj w hotelu, gdzie i sobie kazał dać dwa duże frontowe pokoje na pierwszem piętrze, poczem zszedł na dół do restauracyi na obiad, postarawszy się poprzednio o to, ażeby Marcin co chwila wchodził tam z jakimś raportem do „jaśnie“ pana barona. Zwróciło to uwagę powszechną, w sposób niekoniecznie korzystny dla nowego władcy Orędowniczki, Marcina i szpaków. Bohater nasz spostrzegł się i uznał za potrzebne wytłumaczyć znajomym, w jaki sposób został baronem.
— Oryginalny ten mój Marcin! Umie trochę czytać, to jest, zna parę liter, z widzenia. Otóż zobaczywszy na moim bilecie: dr. Mitręga, ubrdał sobie, że dr. a br. to wszystko jedno, i że to znaczy: baron, bo dawniejszy jego pan, Ajwajkowski, był także baronem, a pisał się: br. Ajwajkowski. Nie ma sposobu wybić mu to z głowy!
Dr. Mitręga miał jednak w duszy nadzieję, że nie wszędzie tytuł dawany mu przez Marcina zrobi takie fałszywe wrażenie, jak w restauracyi hotelowej, gdzie z natury rzeczy wszyscy wiedzą dokładnie, kto jest baronem, a kto nie. Potrzeba powyższych wyjaśnień nie popsuła mu tedy humoru, ale owszem, z najlepszą miną w świecie wskoczył w pół godziny później napowrót do swego kocza, ażeby w nim zawieść hr. Skirgiełłę na konferencyę do dworku sekretarza Kluszczyńskiego. Był to już szczyt wszelkiego szyku, wozić swoim ekwipażem hrabiego, który miał mnóstwo zaprzęgów do swojej dyspozycyi — ale okazało się to potrzebnem, bo konferencya odbywać się miała oczywiście w tajemnicy, a ekwipaże Palemonów-Skirgiełłów zbyt były znane w całem mieście.
Stronnictwo sekretarza, pobite przy wyborach do komitetu, zebrało się u niego w wielkim komplecie na wiadomość podaną od ucha do ucha, że hrabia Albin przybędzie na naradę. I — o dziwo! Ten sam sekretarz, i ci sami mężowie polityczni, którzy przedwczoraj skojarzyli się byli w jedną falangę przeciw dr. Ciemiędze, jako podejrzanemu o  to, że jest figurą Skirgiełły, teraz jakoś niepospolicie zmienili ton mowy. Nie, żeby się skłaniali ku wyborowi Ciemięgi — na to byłby nigdy nie pozwolił Kosturski, zważywszy, że kandydaturę Ciemięgi postawił Pałkiewicz. Ale natomiast; wyrażali się bardzo oględnie i z pewnem uznaniem o hr. Skirgielle, i oczekiwali go z upragnieniem. Niech to nikogo nie dziwi ani gorszy, nietylko bowiem w Milicyi i  Landweryi nadzieja oglądania twarzą w twarz właściciela dobrze i suto pozłoconej tarczy herbowej zwykła sprawiać skutek podobny. Przytem, wiadomem było z ust dra Mitręgi, że hrabia Albin podziela najzupełniej zapatrywania się stronnictwa Orędowniczki na wojnę Laputańczyków z Beocyanami, i że ma zamiar wyłuszczyć plan olbrzymiej akcyi, którą natychmiast rozpocząć należy. Wszystko drżało z niecierpliwości i zaglądało do okien, ile razy zaturkotał jaki powóz na drodze.
Tymczasem powiedziałem tylko, że dr. Emanuel wskoczył do powozu, ażeby zawieść hr. Skirgiełłę do p. Kluszczyńskiego, ale nie powiedziałem, co się dalej stało. Oto dr. Mitręga, wskoczywszy do swego kocza, wyskoczył z niego napowrót przed pałacem Skirgiełłów, i zapytał szwajcara:
— Jest hrabia?
— Nie, nie ma.
— Jakto, wyszedł?
— Nie wyszedł; wyjechał.
— Gdzie, dokąd?
— Wyjechał na polowanie na dziki, w górach Monomotapa.
— Ależ to być nie może! Miał przecież czekać na mnie dziś wieczór!
— Ba, kiedy wyjechał.
— Nie wiadomo przynajmniej, kiedy wróci?
— Nie wiadomo. Zapewne aż w jesieni. A może? za dwa tygodnie. Pan hrabia nigdy nie wie, kiedy wróci.
— Ale ja mam pilny interes, muszę koniecznie widzieć się z hrabią.
— To może pan pojedzie za nim.
— A daleko to?
— Daleko i nie daleko; będzie ztąd piętnaście mil dyliżansem do Podolina, a ztamtąd w góry różnie, piechotą pięć mil, a konno dziesięć, dwanaście.
Nie moją rzeczą, jak to mówiłem na wstępie, wdawać się w prywatne sprawy wyższych sfer społeczeństwa, albo broń Boże, krytykować ich postępki. Zwracam więc tylka uwagę na to, że niespodziany wyjazd hr. Albina na polowanie, w chwili, gdy nabył aż dwa dzienniki i miał osobiście zainaugorować wielką i stanowczą akcyę polityczną, mógł gwałtownie zdumieć dr. Mitręgę i wprowadzić go w nielada kolizyę. Zamyślony, wsiadł napowrót do kocza i kazał nawracać, gdy naraz wybiegł lokaj z pałacu i zapytał:
— Przepraszam, czy nie pan dr. Mitręga?
— Tak.
— List od pana hrabiego do p. doktora, który nosiłem do hotelu, ale nie mogłem zastać... To mówiąc, doręczył p. Emanuelowi pismo, które ten rozerwał i odczytał skwapliwie. Brzmiało ono:
„Wyjeżdżam, nie wiem na jak długo. Bób pan tymczasem wszystko w mojem imieniu, i staraj się tylko, żeby stronnictwo czynu było górą. Gubi nas to zawsze, że zasypiamy najkorzystniejsze chwile, takie, jak n. p. obecna. Każdy myśli tylko o sobie, a sprawa publiczna cierpi na tem. Pamiętaj pan wytknąć to Rakowi i jego stronnictwu. Do widzenia. A. S.“
P. S. Marszałek dworu ma dyspozycyę wydać z piwnicy i ze spiżarni wszystko, czegobyś pan potrzebował. Gdyby brakło pieniędzy, dostarczy ich panu adwokat Sciślewicz, który ma moje instrukcye“.
— No, zresztą — pomyślał dr. Mitręga — nie bardzo go tu i potrzeba. Idealniki są, a to grunt. Na sokołowskie przedmieście! — zawołał na Marcina.
Rozczarowanie sekretarza, gdy się dowiedział, że nie będzie miał zaszczytu przyjmować hrabiego w swoim domu, było wielkie. Podzielała je pani sekretarzowa, która miała nadzieję, że hrabia skosztuje jej konfitur, a może nawet pozwoli służyć sobie kawą. I panna Natalia nie była wolną od nieukontentowania, radaby bowiem była obaczyć hr. Skirgiełłę, o którym tyle mówiono, który miał być ideałem pięknego wielkiego pana, i który oprócz wielu innych przymiotów, słynął także ze znawstwa piękności niewieściej. Najprędzej uspokoił się sekretarz, bo mu Mitręga szepnął na ucho, że hrabia wezwany został sztafetą do Krachenburga, gdzie w tej chwili rozstrzygały się kwestye wiekopomnej, dziejowej doniosłości. Chodziło nie mniej i nie więcej, jak o wielkie przymierze Chaocyi, Milicyi i kilku innych mocarstw z Beocyą. Tajemnica ta sama jakoś nieznacznie udzieliła się całemu zgromadzeniu, i wywołała wielki entuzyazm, zagrzewając wszystkie serca do wojny z Laputańczykami.
Nazajutrz komitet wyborczy zawezwał kandydatów, ażeby przyszli na zgromadzenie i wygłosili swoje wyznania wiary.
Pierwszy zabrał głos dr. Ciemięga i mówił przez dwie godziny, o stworzeniu świata, o rozmaitości znajdujących się na nim przedmiotów, i o tem, jak wszystkie te przedmioty kojarzą się w jedną całość, którą nazywamy przyrodą. W ten sposób powinny kojarzyć się państwa i ludy w jedną całość, która nazywać się będzie federacyą. Póki nie będzie federacyi, rodzaj ludzki nie będzie miał podobieństwa z przyrodą, a więc, ustrój jego będzie nienaturalnym.
Następnie pojawił się na trybunie Pałkiewicz, i oświadczył, że są wprawdzie zdrajcy, zaprzedani żydom, którzy nie uznają dobrodziejstw federacyi, ale on, Pałkiewicz, od samej kolebki wiernie służy ojczyźnie i nigdy od nikogo nie brał pieniędzy, bo zamiast zaprzedać się, wolałby chodzić bez butów. Co mówiąc, podniósł jedną, a potem drugą nogę na wysokość pulpitu, i pokazało się, że posiada buty, i to tęgie buty, robione na urząd.
Zgromadzenie chciało się już rozchodzić, bo była pora dość późna, gdy nagle zabrał głos p. Kosturski. Oświadczył on, że niektórzy politycy mogliby w istocie pójść na sprzedaż, gdyby kto potrzebował butów, i że on zresztą także nie ma nic przeciw federacyi, ale ponieważ ta nie jest na porządku dziennym, więc interpeluje dr. Ciemięgę, jak zamierza, na wypadek, gdyby był wybrany ambasadorem, zapatrywać się na wojnę Laputańczyków z Beocyą?
Dr. Ciemięga odparł, że nie widzi potrzeby zapatrywania się na tę wojnę.
P. Kosturski wyrzekł, że da głos takiemu tylko ambasadorowi, który starać się będzie o to, ażeby Chaocya wraz z Milicyą czynnie wystąpiła przeciw Laputańczykom.
Oświadczenie to wywołało burzę oklasków. Niezachwiany niemi dr. Ciemięga począł w dłuższem znowu przemówieniu wykazywać korzyści federalistycznego ustroju państwa, kuli ziemskiej i wszechświata. Co się zaś tyczy wojny z Laputańczykami, nie myśli nakłaniać do niej Chaocyę, bo, jak mówił, na wojnie strzelają, a Chaocya jest starym budynkiem, który gotów rozlecić się od huku. Zresztą, ambasador milicyjski w Krachenburgu powinien popierać rząd Chaocki, a ponieważ rząd ten nie życzy sobie wojny, więc i on, Ciemięga, życzyć jej sobie nie może.
Tym razem oklaski były bardzo skąpe, a sykania natomiast dały się słyszeć ze wszystkich punktów sali. Wyborcy rozeszli się w wielkiem rozdrażnieniu, w całem mieście sarkano na dr. Ciemięgę, któremu tylko mała bardzo garstka zwolenników została wierną. Nazajutrz zebrał się ponownie komitet wyborczy, ten sam, który dzięki przewrotności Smiechowskiego wypadł był w myśl zwolenników Ciemięgi. Lecz wobec ogólnego stanu opinii sam Pałkiewicz nie miał odwagi popierać swojego faworyta, i kandydatura dr. Ciemięgi jednogłośnie upadła.
Teraz dopiero zaczęła się walka na noże. Pałkiewicz dysponował wprawdzie głosami większości komitetu, ale tylko póty, póki popierał kogo innego. Gdy się wysunął sam, okazało się, że nie jest tak bardzo popularnym. Przyszło do głosowania — połowa członków oświadczyła się za Pałkiewiczem, a druga połowa za Koaturskim. Trudno było przewidzieć, jak wypadnie wybór. Pałkiewicz chciałby był być ambasadorem, ale jeszcze bardziej bał się przegranej.
Wobec tego zamięszania, dr. Mitręga złożył nowy dowód dyplomatycznych swoich zdolności — poddał bowiem Kosturskiemu myśl, że nie chcąc dopuścić przeciwnej partyi do zwycięstwa, najlepiej jest zaproponować komitetowi kompromis na jakiego trzeciego kandydata. Nikt atoli nie domyślił się, że tym trzecim kandydatem mógłby być dr. Mitręga — a co gorsza, ta sama myśl kompromisu przyszła do głowy i Pałkiewiczowi, tylko że przyszła wraz z nazwiskiem kandydata.
Był w Milicyi stary hidalgo, bardzo popularny, bo miał duże wąsy i każdemu mówił: ty, a jeździł zawsze czwórką w poręcz i chętnie jadał schab wieprzowy z śliwkami. Był on pensyonowanym majorem jakiegoś cudzoziemskiego autoramentu, i nazywał się Bombogromski. Część jego popularności pochodziła także ztąd, że pewnego razu, gdy gończe psy hr. Albina Skirgiełły zapędziły się w jego knieję, to kazał je złapać, wymierzyć każdemu pięć harapów i odstawić na miejsce urodzenia. Świadczyło to o niezwykłej jego niezawisłości i energii, ale za to stosunki między nim a hr. Albinem były jak najgorsze.
Ledwie Pałkiewicz szepnął po cichu: Bombogromski,. gdy cały komitet, nie wyjmując Kosturskiego i sekretarza Kluszczyńskiego — krzyknął jednomyślnie: — Niech żyje Bombogromski!
Wyprawiono deputacyę do kandydata, któremu wiek sędziwy nie pozwalał stawić się na zebraniu. Nie był on mówcą, ale na zapytanie, czy będzie popierał wojnę przeciw Laputańczykom i przymierze z Beocyą — odpowiedział pokręcając wąsa:
— Już ja im pokażę!
Radość Wilkowian nie znała granic. Nim się ocknął dr. Mitręga, pojawiły się na rogach wszystkich ulic plakaty tej treści:
„Obywatele!
Wasz komitet przedwyborczy poleca wam w tej nader ważnej dla kraju naszego chwili, na ambasadora do Kracheuburga, walecznego majora Bombogromskiego.
Obywatele! Kto jest za bezpośredniem wypowiedzeniem wojny Laputańczykom, niechaj głosuje jak jeden mąż: na obywatela majora Bombogromskiego.
Obywatele! Niech żyje major Bombogromski!
„Wilków dnia i t. d. (Podpisy trzystu członków komitetu).
Taki był pierwszy rezultat „akcyi“ rozpoczętej przezdr. Mitręgę i przez świeże siły, które wprowadził do redakcyi Orędowniczki. Doniósł o tem sztafetą hr. Skirgielle, składając winę niepowodzenia na jego wyjazd niewczesny.
A teraz kiedy akcya polityczna osiągnęła już w Wil kowie pierwszy swój rezultat dodatni, porzućmy na chwilę kult Minerwy i zwróćmy się do dzieł innej bogini — równie jak tamta nie mogącej wykazać, w urzędzie heraldycznym na Olimpie, kto był jej matką. Ażeby mię nikt nie posądził o chęć układania łamigłówek mitologicznych, więc powiem odrazu, że jest tu mowa o cypryjskiej Afrodycie, i wspomnę tylko nawiasem, że po głębokiem badaniu udało mi się dociec nader bliskie pokrewieństwo między obiema temi paniami. Myli się mianowicie Hejzod, utrzymując, że Wenus wyszła z piany morskiej — wyskoczyła ona owszem, równie jak Pallas Athene, z głowy Jowisza. Tylko że rodząc opiekunkę mężów stanu i strategów, Jowisz miał głowę pustą, a przynajmniej suchą, podczas gdy przy urodzinach bogini miłości szumiał w niej i pienił się szampan, któremu Grecy, nie znając go, dali fantastyczną nazwę nektaru. O prawdzie tego ważnego odkrycia, któregoby mi Anakreon pozazdrościł, może się z łatwością przekonać każdy śmiertelnik za pomocą bardzo prostego eksperymentu: niechaj wypije butelkę, pochodzącą od jakiej dobrej firmy w Epernay; Ay, albo Rheims, a wnet urodzi mu się w mózgu coś podobnego do genialnego pomysłu ojca bogów, podczas gdy w zwykłym stanie pustkowie to zajęte jest kombinacyami politycznemi, wyczytanemi z gazet. Nie ręczyłbym czyli Zeus nie czytał Orędowniczki Witkowskiej, płodząc Minerwę i oddając jej wyłączne panowanie nad umysłem sekretarza Kluszczyńskiego — to zaś wiem z pewnością, że był najmniej po jednej butelce Sillery Sec, kiedy mu się przyśniła panna Natalia.
Onego dnia, kiedy w skutek sfałszowania sławnej „czerwonej listy“ szanowny sekretarz zaledwie na czele szczupłej garstki zwolenników swoich wszedł w skład komitetu przedwyborczego, wrócił on do domu późno i w nader dwuznacznym humorze. Ruchy nóg, nieco fantastyczne i niekoniecznie zgodne z zasadą, iż linia prosta jest najkrótszą i najprędzej prowadzącą do celu — różne nieprzewidziane karambole z furtką, z ławkami na ganku i z szafą w sieniach, jak niemniej inne oznaki tego rodzaju, pozwalały spodziewać się wybuchu czułości, któryby wróżył coś nakształt biletu do loży w teatrze, albo kilkunastu par rękawiczek po same łokcie, zapinanych na dwadzieścia guzików, albo nawet modnej sukni. Niestety atoli, wszystkie te dobre ominą były tylko powierzchownemi i nie dowodziły tym razem niczego więcej, jak tylko tego, że miód u Leizora, jakkolwiek wytrawny i stary (miał bowiem już blisko ośm miesięcy), nie zdołał przywrócić równowagi zwichniętej chwilowym tryumfem Ciemięgi. To samo zjawisko objawiło się zresztą u pp. Kosturskiego, Wtorkowskiego, Czwartkiewicza i innych obywateli, którzy wraz z sekretarzem, zaraz po nieszczęsnem onem skrutynium, poszli byli do Leizora pożywić się szczupakiem nadziewanym na zimno, albo gęsiną, i odwilżyć gardła napojem, o którym Milicyanie i Landweryjczycy utrzymują, że wynaleźli go ich przodkowie, podczas gdy w istocie — teraz przynajmniej — wyrób jego jest tajemnicą i monopolem synów pokolenia Judy i Benjamin, jakoteż Lewi, mocno w Milicyi rozsiedlonych. Ryfcia, młodsza panna Leizorówna, uważała już zaraz po sposobie, w jaki panowie ci zajęli swoje miejsca w zarezerwowanym dla nich ciasnym alkierzyku, że sytuacya polityczna jest cośkolwiek niejasną, żaden bowiem z przybyłych nie zrekognoskował bliżej jej różnorodnych wdzięków, jak to było uświęconym oddawna obyczajem. Młody Nuchim, stawiając przed każdym gościem kufel miodu, nadaremnie układał niemądrą twarz swoją do jeszcze bardziej niemądrego uśmiechu; wbrew wszelkiej tradycyi nikt nie spytał go, kiedy się myśli żenić, jak pojmuje stan małżeński i jak sobie zamierza w nim postępować. Nakonicc i oficyał Kostruba, który oddawna czekał na towarzystwo i był już przy szóstej szkance miodu (nie licząc anyżówki, którą przeplatał jednostajność tego napitku), pół godziny daremnie i ku wielkiemu zaniepokojeniu swemu czekał, ażeby go kto zainterpelował, równie jak co wieczora, „jak to było z owym kogutem“, i w końcu bez interpelacyi jął opowiadać, że nie był to kogut od kury, ale od kuropatwy, któremu on, Kostruba, odstrzelił raz na polowaniu pióro z ogona i ma je teraz w domu zatknięte za zwierciadłem. Opowiadanie to przeminęło bez opozycyi i bez komentarzy — wszyscy pili dużo wprawdzie, ale w milczeniu, zapłacili i poszli. Podobnie było i w domu. Nadaremnie pani sekretarzowa, posuwając pobłażliwość małżeńską do takiego stopnia, do jakiego w interesie dobrej dresury mężów, żadnej niewieście posuwać jej nie radzę, pomagała sekretarzowi uwolnić się od kapelusza i laski, i pytała go przytem z uśmiechem:
— Jakże, czy dobrześ się bawił?
Mruknął tylko i usnął, nic nieodpowiedziawszy.
Nazajutrz było jeszcze gorzej. Kawa była szczególnie wyśmienitą, a do kawy grzanki tak znakomite w swoim rodzaju, jak Patti w swoim.
— Natalia chciałaby być jutro na zabawie ogrodowej — zauważyła pani sekretarzowa, ufna w ten tryumf swojej sztuki piekarskiej.
— Wam tylko zabawy w głowie! Zresztą, idźcie sobie, gdzie chcecie.
— Same przecież iść nie możemy, i o to właśnie chodzi, ażebyś ty poszedł z nami.
— W imię ojca i syna, kobieto, co tobie w głowie! Ja mam chodzić po zabawach, kiedy sprawa publiczna jest w niebezpieczeństwie! Arystokracya bierze wszystko za łeb; Skirgiełło górą, a wam tylko zabawy, zabawy!
Czytelnik raczy zapewne pamiętać, że działo się to jeszcze nim Dr. Mitręga zapowiedział wizytę hr. Skirgiełły u pp. Kluszczyńskich.
— Taka zabawa, to także sprawa publiczna; wiesz przecie, że mamy sprzedawać losy na cel dobroczynny. Zresztą jeżeli na żaden sposób nie możesz iść z nami, to poprosimy kogoś, ażeby nam towarzyszył; ot, np. Wołodeckiego...
— Co?! — krzyknął p. Kluszczyński z roziskrzonym wzrokiem — tego zdrajcę! Tego łotra! Tego... tego Skirgiełczyka?! Ho, ho, niech-no mi się na oczy pokaże, dam ja mu! Gdybym miał... nie wiem co... gdybym miał żydom wodę nosić, nigdy nic takiego, co ma stosunki ze Skirgiełłą, nogą mojego progu nie przestąpi! Przysięgam na honor!
— Co też ojciec upatrzył sobie do tego hr. Skirgiełły — wtrąciła w tej chwili panna Natalia, która słuchała całej rozmowy z drugiego pokoju. — Taki pan, całą gębą, a przytem z pewnością dobry patryota. Pamięta mama, jak uprzejmie rozmawiał z nami na balu Dzieciątka Jezus?
— A, prawda, mówił mi, że jesteś podobną do jakiejś królowej... tylko nie przypominam sobie, zdaje mi się, że do angielskiej...
— Co też mama mówi! Angielska królowa ma już wnuczki w moim wieku! Mówił, że jestem podobną do królowej Małgorzaty, jak ją widział przed ślubem, a później pytałyśmy się Wołodeckiego i powiedział nam, że to królowa włoska, ale że... nie umyła się do mnie...
— Bardzo uprzejmy człowiek, bardzo.
— Kto, Wołodecki? Cóż, kiedy czasem wygląda, jakby trzech zliczyć nie umiał.
— Ej, kto tam mówi o Wołodeckim! Ja mówię o Skirgielle. Pamiętasz, kiedy się dowiedział, jak jestem z domu, to zaraz sobie przypomniał, że jego ojciec znał bardzo dobrze mojego ojca. (Co nb. było wierutną prawdą, bo ojciec pani sekretarzowej służyć w skarbie Podolińskim hr. Skirgiełłów). Bardzo uprzejmy człowiek!
— Już to czy uprzejmy, czy nie uprzejmy — wtrącił ostro sekretarz, zabierając się do wyjścia — czy Skirgiełło, czy Wołodecki, niechaj mi się tu nie pokazuje, bo inaczej... no; zobaczycie!
Nastąpiło jeszcze krótkie wyjaśnienie powodów gniewu p. Kluszczyńskiego na Stanisława, poczem pan domu wyszedł zajmować się dalej sprawami publicznemi.
— Terefere kuku! — rzekła pani sekretarzowa po milicyjsku — przyznam ci się, moje dziecko, cała ta polityka już mi kością w gardle stoi. Trudno zresztą trzymać cię w domu pod szklannym kloszem...
— Bo też nie ma co zważać na to, co ojciec mówi. Teraz tak, a za parę godzin będzie inaczej. Ja myślę, że doprawdy niechajby mama napisała bilet do Wołodeckiego, prosząc go, ażeby nam towarzyszył do parku...
— Ba, a jeżeli przyjdzie tu i zastanie ojca, to gotowo przyjść do jakiej nieprzyjemnej awantury.
— To niech mama napisze, żeby przyszedł teraz, kiedy ojca niema, i pewnie nie przyjdzie aż koło trzeciej albo czwartej popołudniu, ułożymy z nim, jak to zrobić. Moja słodka mamunciu! — dodała, wtykając jej w rękę pióro i sadzając ją przy stoliku.
— No, no, cóż mam robić z tobą, ty moja pieszczotko... ale, hm, hm, nie sądziłam, żeby ci tak zależało na tym Wołodeckim.
— Bo też mi wcale nie zależy na tym, ale cóż robić, kiedy na razie nie ma nikogo innego? Zaraz idę; zawołam Maryśkę, niech idzie z biletem.
Tak tedy stało się, że p. Stanisław po owej długiej rozmowie z Smiechowskim i po śniadaniu w restauracyi hotelowej, wróciwszy o pół do trzeciej do domu oddawać się rozpaczy i smutkowi, spotkał na dole stróżychę, znaną nam już z poprzedniego rozdziału, i dowiedział się od niej, że jakaś służąca. od jakiejś pani przyniosła list do niego. Było trochę kłopotu z odszukaniem depeszy, boją dzieci gdzieś zatraciły, ale w końcu znalazła się, a rozwarta, zabłysła jak słońce, rozdzierające promieniem swojem czarne, ponure wały chmur burzliwych.
Krzyknąć, wylecieć na ulicę, wskoczyć do doróżki, wszystko to było dla Stanisława dziełem jednej sekundy. Ale nadaremnie wołał na woźnicę: jedź, jedź prędzej! Nadaremnie ten ze swojej strony okładał biczem jasnokościstą kobyłę, która po każdem uderzeniu machała tylko resztkami ogona i podskakiwała w miejscu, udając, że się bardzo spieszy. Myśli naszego bohatera biegły prędzej od niej, prędzej od pary, od iskry elektrycznej, od światła, a ponad ich tłokiem górował pewnik matematyczny, niezbity, że mimo gniewu sekretarka, ma on w tym domu jakiś punkt oparcia, skoro — tu wyjął list nanowo i przekonał się raz jeszcze, że nie jest cm senną marą — skoro sekretarzowa pisze wyraźnie: mamy interes do pana... chciałybyśmy widzieć się z nim... prosimy odwiedzić nas zaraz. „Zaraz“ podkreślone, wszystko inne w liczbie mnogiej, a to z powodu, że dualis wyszedł z używania. A więc chcą się z nim widzieć, sekretarzowa, i — ona! Nie, dłużej niepodobna mu było wytrzymać tego galopowania w miejscu, wyskoczył, rzucił dorożkarzowi jego należytość i pobiegł piechotą.
Dorożkarz, zdziwiony, nawrócił, i wolnym krokiem wracał do miasta. Kiedy przejeżdżał poprzed pomieszkanie Stanisława, stali tam na progu: stróż Jan, listonosz, listonoszowa, woźny i Janowa.
Szpener! — zawołała Janowa[2] — a gdzie zawieźliście tego pana?
— Licho go tam woziło, wyskoczył i pobiegł piechotą.
— O — rzekł woźny — nie chciał ażeby kto mógł wiedzieć, dokąd go tak pilno było potrzeba.
— Ja wam zaraz mówiłam — zawołała przekonywająco Janowa — że to ta sama jakaś publika, co onegdaj.
— Aha, szon gut[3] ta, co nie lubi zawołoki — rzekł woźny.
— Fe, wstyd — rzekła Janowa — taki porządny człowiek, profesor, żeby się wdawał z publikami!
Szon gut — powtórzył woźny.
Towarzystwo medytowało w ten sposób czas jakiś, poczem się rozeszło.
Tymczasem p. Stanisław, zadyszany i zgrzany biegiem w dwudziestokilkostopniowym skwarze słonecznym, na pół żywy i półtora raza niż potrzeba czerwony, wpadł do dworku pp. Kluszczyńskich, gdzie widok jego wywołał niemał przerażenie p. sekretarzowej. P. Natalia śmiała się tylko — miałaż może płakać, że młodzieniec tak się zmęczył na jej skinienie? Uchwalono wszakże, że trzeba mu dać wody z konfiturami różanemi, i niechaj trochę odpocznie, bo mówić nie może. Stanisław wziął do ust łyżeczkę konfitur i popijał wodą, gdy na gankn dał się słyszeć krok pospieszny i głos wołający:
— Magdziu! Magdziu! (Pani Kluszczyńskiej było na imię Magdalena) Magdziu!
Obie panie spojrzały na siebie, mocno zmięszane. Stanisław poznał głos p. Kluszczyńskiego i odjął od ust szklankę z wodą, trzymając ją w powietrzu.
— Magdziu, serce, trzeba tu panie te, panie tego uprzątnąć wszystko jak należy, i poznosić wszystkie krzesła, jakie są, do bawialnego pokoju: dwanaście z jadalnego, sześć z mojego, sześć z waszego. Hrabia Albin Skirgiełło, głowa i nadzieja naszej partyi, pierwszy patryota w kraju, będzie dzisiaj tu, o tu, u nas. Nie damy się Rakowi i Rakowiczanom! Tylko Magdziu, duszo, panie te, panie tego, żeby wszystko było jak należy! A — pan Stanisław! Kochany Stanisławie, pójdź tu Stasiu, niech cię panie te, panie tego, uściskam! Genialnie, przewybornie się spisałeś wczoraj! Odgadłeś moją myśl, jakbyś w niej czytał. Ho, ho, ja nie dzisiejszy polityk! Bo to, widzisz, z naszymi kołtunami nie można tak iść prosto naprzód, tu trzeba jak z tym osłem, co to panie te, panie tego nie chciał iść przez most, póki go ktoś za ogon w tył nie pociągnął. Jakże się masz, kochany Stanisławie? Daruj, że wczoraj musiałem odegrać komedyjkę, i udawać niby oburzonego, zrozumiałeś oczywiście, że to była polityka. Chwacki chłopak z ciebie, i hrabia Skirgiełło z nami. Górą nasza! Panie te, panie tego!
Ani pani Kluszczyńska, ani panna Natalia, ani Stanisław nie mógł oczywiście jakoś tak naprędce nabyć przekonania o przebiegłości dyplomatycznej p. sekretarza, ale ponieważ niespodziana ta zmiana sytuacyi była wszystkim na rękę, więc przyjęto ją z radością nie badając jej bliżej. Stanisław dowiedział się, że ma nazajutrz towarzyszyć paniom na zabawę ogrodową, i nie posiadał się z radości. Wieczór był na owej konferencyi, gwoli której skoncentrowano wszystkie krzesła pp. Kluszczyńskich w bawialnym, pokoju, i na którą, jak już wiemy, hr. Skirgiełło nie przybył, wyjechawszy na łowy w górach, i poleciwszy dr. Mitrędze schłostanie Rakowiczan za to, że chcieliby, ażeby każdy tak jak oni zasypiał stosowną chwilę służenia sprawie publicznej. Fakt ten, dzięki przedstawieniu dr. Mitręgi,, że hrabia wezwany sztafetą w tajnej misyi do Krachenburga, nie zmniejszył w niczem jego popularności, a nawet dr. Mitręga, jakkolwiek dotychczas mało znany, zaczął róść w opinii publicznej jak na drożdżach i wiedział o tem. Zobaczymy wkrótce, dokąd go to zaprowadziło.
Nazajutrz była niedziela. W Wilkowie, ile razy jest wieczorem u Leizora szczupak nadziewany, na zimno, to na trzeci dzień potem bywa niedziela. Po południu sekretarz poszedł na zgromadzenie wyborców, na którem Dr. Ciemięga, jak już opowiedziałem, mówił o feredacyi, a Stanisław, wystrojony od święta, towarzyszył pani Magdalenie i pannie Natalii na festyn ogrodowy w parku. Nie wiem, czy zrobił to spostrzeżenie, że takie konwojowanie dam byłoby o wiele przyjemniejszem, gdyby książki, traktujące o dobrym tonie, i wrodzone każdemu niezupełnie dzikiemu człowiekowi uczucia przyzwoitości nie nakazywały zajmować się raczej mamą, niż córką. Dobrze jest mieć w takim razie wiernego i usłużnego druha, który bierze mamę na siebie — ale Stanisław nie miał go niestety. To zmniejszało znacznie rozkosz, jaka mu mogła przypaść w udziale. Jeszcze gorzej było, gdy usadowił swoje damy w altanie za stolikiem z urnami, w których były losy. Z początku pełno młodych gapiów, modnie przystrojonych, zbliżało się do tego stolika. Kupowali mało losów, ale smalili cholewki (w przenośni, w rzeczywistości byli bowiem w płytkich trzewiczkach i w ażurowych szkarpetkach) do panny Natalii. Szczególnie irytującym był jeden z nich, cienki jak knot u półgroszowej świeczki i nie więcej od niej wydający światła. Ten przez pół godziny nie odstępował panny Natalii i prawił jej takie rzeczy — nie znając jej prawie — na jakie Stanisław, mimo długiej znajomości, nigdyby się był nie ośmielił. Nakoniec pojawiły się w parku damy z wyższego towarzystwa, grandów i hidalgów, i cały ten rój wyperfumowanych młokosów pociągnął ku stolikom, gdzie one zasiadły, z tą różnicą, że u panny Natalii każdy kupował losów za jednego idealnika, a u tamtych pań za dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt i więcej. Za innymi stołami siedziały gwiazdy sceny wilkowskiej, także otoczone tłumami wielbicieli, sypiących pieniądze. Pani Kokocka rozmawiała rozmawiała tak głośno i mizdrzyła się tak obrzydliwie, jak uchwaliły zgodnie pani Kluszczyńska i panna Natalia, że wstyd było patrzeć na to, a już co niektórzy panowie (było ich z dwiestu) upatrzyli znośnego w pannie Miauczyńskiej, to doprawdy trudno odgadnąć. Wszystko to małoby było obchodziło Stanisława, ale panna Natalia była w bardzo złym humorze i narzekała, że przyszła widocznie sprzedawać nie losy, ale pietruszkę. Nadaremnie Stanisław dostarczał co chwila lodów, cukrów, pomarańcz, orszady i limoniady, nadaremnie nabył losów za wysoką jak na pedagoga wilkowskiego sumę dziesięciu idealników, nic nie zdołało zwiać chmur z ubóstwianego czoła. Nakoniec licho nadniosło z jednej strony Fuszerskiego, a z drugiej Bazgralskiego, którzy ze względów oszczędności nie kwapili się w sfery arystokratyczne, a ze względów niezmiernie niskiego swojego poziomu finansowego, źle byli widziani u pani Kokockiej i u panny Miauczyńskiej. Ci nie kupowali losów, ale dogryzali sobie nawzajem i obmawiali damy, siedzące przy innych stolikach, a przytem, jako malarze, wynajdywali na wyścigi coraz to nowe wdzięki w pannie Natalii. Malarze są bardzo niebezpiecznymi współzawodnikami w tych czasach, w których strzelanie komplimentami à brule-pourpoint wyszło z mody i w ustach zwykłego śmiertelnika staje się śmiesznem, podczas gdy im, jako z profesyi znawcom piękności, wszystko uchodzi i przyjmuje się z ich ust jako rzecz należącą do „fachu“. Sam więc festyn był dla Stanisława raczej torturą, niż przyjemnością, ale pod koniec nieba zesłały mu wybawiciela w osobie p. Władysława Smiechowskiego. Dobroczyńca ten wypłoszył najpierw obydwu komplimenciarzy, a to w ten sposób, że powinszował Fuszerskiemu jego portretu biskupa, znajdującego się na wystawie, co było okropną złośliwością, bo portret ten miał zamiar być konterfektem pani Majerowej, obywatelki wilkowskiej. Bazgralskiemu zaproponował zakład, kto więcej wygra fantów, kupiwszy losów za pięć idealników. Po tem skutecznem odparciu epigonów Apellesa, i gdy już miano opuszczać park, nieoceniony ten przyjaciel podał z gracyą ramię pani Kluszczyńskiej i Stanisław bez wielkiej walki wewnętrznej ze swoją nieśmiałością, mógł odważyć się na prowadzenie panny Natalii.
Ach, jaki to był śliczny wieczór! Jak dobrze latarnie wilkowskie zastępowały blask księżyca, tego słońca zakochanych! Jak daleko było na przedmieście i jak słodka opierała się na jego ramieniu, idąc pod górę. Jak długo, długo czuł potem ciepło jej ręki i dreszcz, który go przeszedł, gdy spojrzała mu w oczy, dziękując mu za jego grzeczność.
Właściwy romans atoli nie posunął się ani na krok naprzód. Nie powtórzyłem rozmowy, jaką młoda para prowadziła z sobą po drodze, bo musiałbym chyba powtarzać tę, którą jużeśmy słyszeli raz w dworku. Ile razy nastąpił zwrot taki, w skutek którego wypadało Stanisławowi powiedzieć coś wyraźniej, tyle razy wahał się, a rozumieć go inaczej nie chciano i zawsze „ktoś nadszedł“. Na dobitek w powrocie do domu, potrzeba było wyspowiadać się przed Smiechowskim i znieść różne satyryczne pociski z jego strony.
— Wiesz, że zrobię z ciebie stałą komiczną figurę w Szturchańcu — mówił on Stanisławowi.
Szturchaniec“ było to pisemko humorystyczne, wychodzące w Wilkowie, do którego pan Smiechowski dostarczał czasem artykułów. Z pisemkiem tem i jego redakcyą zrobimy wkrótce bliższą znajomość.
— Byłby to za wielki zaszczyt dla mnie figurować w Szturchańcu, obok Bismarków, Beaconsfieldów i innych znakomitości tego rodzaju. Organ ten zaledwie czasem zniża się na poziom Wilkowa, a i wówczas zajmuje się tylko wyższemi sferami, albo sprawami, mającemi związek z polityką całego świata.
— Jabym cię właśnie przedstawił jako pierwotny typ tej rasy, z której wychodzą politycy wilkowscy. Bujne marzenia, sięgające daleko poza granice rzeczywistości i możności, a gdy przyjdzie do wykonania najmniejszej bagatelki, nieradność, bałamutność, płaksiwość liryczna, jak nieprzymierzając u pana dobrodzieja, w stosunku z panną Natalią. Ty byłbyś ponoś w stanie zakochać się w córce cesarza chińskiego i wielbić ją w najpodnioślejszych rymach, prozą zaś przemówić do ubóstwianej sekretarzówny, to przechodzi miarę twojej odwagi i energii... A może — dodał pan Smiechowski, zamyśliwszy się na chwilę — może taki sąd o tobie byłby zbyt powierzchownym i niesłusznym. Porównanie z politykami wilkowskimi wypadłoby raozej na twoją korzyść. Tutaj każdy, im mniej jest powołanym, tem bardziej ma się za wybranego. Krawiec rozprawia o stosunkach włościańskich, szewc o podniesieniu górnictwa, były podstarości o zakładaniu banków, zbankrutowany hidalgo o kasach oszczędności, kupczyk bławatny o elegancyi, u grand, wracający prosto z balu Mabille w Paryżu, o naprawie obyczajów i o niemoralności rozwodów. Co się zaś tyczy dziennikarstwa, to nie znajdziesz w całym kraju osła czystej krwi, obok tej naturalnej kwalifikacyi mogącego poszczycić się najwszechstronniejszem i najgruntowniejszem nieuctwem, któryby się nie podjął redagowania jakiej gazety. Weź, naprzykład, Mitręgę!
— Mitręga, przyznam ci się, nie wydał mi się ani osłem, ani nieukiem, chociaż rozmawiałem z nim dwa razy dość długo o różnych przedmiotach...
— O, bo posiada on spryt, właściwy paniczom tego rodzaju, i umie w potocznej rozmowie wyrąbać się tak, że nikt nie pozna właściwego stanu jego erudycyi. Sądziłbyś o nim inaczej, gdybyś posłuchał, jak go czasem Języczkowski zacznie wciągać w dyskusyę uczoną i wydobywać z niego, jak z kopalni, nieprzebrane skarby nonsensów, zdobiące później najzabawniejsze rubryki Szturchańca. Wiesz co? Jeszcze wcześnie, wstąpmy do cukierni, gdzie z pewnością zebrane jest grono literatów i polityków, a zakończysz wesoło dzień, który jako dzień przechadzki z panną Natalią znaczony być powinien czerwonym ołówkiem w kalendarzu twojego żywota.
Stanisław nie opierał się i obydwaj przyjaciele weszli do przybytku, poświęconego spożywaniu lodów, ciast i herbaty, złożonego z dwóch maleńkich pokoików, przepełnionych gośćmi, wracającymi bądź z zabawy ogrodowej, bądź ze zgromadzeń politycznych, które odbyły się z powodu bliskiego wyboru ambasadora. Przybytek ten był świetnem rozwiązaniem problematu, jakimby sposobem można połączyć najrozmaitsze rodzaje niewygody i nieporządku na jak najmniejszej przestrzeni. Przedewszystkiem zwyczaj chciał i gorąco nakazywało, że nie można było utrzymać kapelusza na głowie, ale też nie było go gdzie powiesić, albo postawić. Ta sama trudność nasuwała się co do umieszczenia zwierzchniej odzieży, która powieszona na kołku, wnet kąpała się w czyjejś czekoladzie, albo kawie. Pierwsze krzesło, na którem usiadłeś, było złamane i wywracało się z tobą, drugie okazywało się wytrzymalszem, ale natomiast przy powstaniu, za pomocą zdradziecko wbitego gwoździa, rozdzierało ci tę część ubrania, bez której byłbyś posągiem starożytnym albo Szkotem. Na stole przed sobą zastawałeś kilka wypróżnionych ale niewypłókanych serwisów, okruszyny rozmaitego jadła, ogarki z cygaro w, popioły z tytoniu i szczątki podartych i powalanych gazet. W powietrzu ścielił się dym kilkunastu gatunków herbae nicotianae, walczących z sobą o pierwszeństwo, który jest mniej wonnym; temperatura podług Celziusza, wynosiła w lecie 30 stopni ciepła, a w zimie 10 stopni zimna, jak w całej Milicyi, ale miarkowana była tym razem zapomocą przypadkowej wentylacyi, pochodzącej z szpar w oknach, dzięki którym Wilków był istnem Eldoradem dla dentystów. Kto chciał dostać lodów, kawy, herbaty, lub czego podobnego, musiał prosić o to tak długo, że w końcu przychodziło mu na myśl, czyli właściwie nie powinienby był wnieść w tej mierze pisemnego podania na stęplowym papierze do oberszpitalnika i oberkomisarza krajowego i uzyskać koncesyę, aprobowaną przez ministeryum w Krachenburgu. Jednem słowem, zakład p. Grościckiego (confiseur-pâtissier à Wilków), był publicznie tem, czem prywatnie było gospodarstwo pani Śmiechowskiej.
Znajomi nasi przepchali się jakoś szczęśliwie do najodleglejszego kącika, w którym zastali w istocie towarzystwo, o jakiem wspominał p.Władysław. Za stołem siedział Dr. Mitręga, w asystencyi jakiegoś hidalga, pragnącego z własnych ust nowego władcy Orędowniczki zasięgnąć języka o tem, co myśli Bismark, i jak stoi sprawa traktatu handlowego między królestwem Siamskiem a Zjednoczonymi Stanami, jakoteż jakiegoś drugiego jegomości, nie trudniącego się niczem w życiu i nie zwracającego niczyjej uwagi na siebie, ale trapionego nieustannie obawą przed dziennikarzami, ażeby go „nie opisali w gazetach“. Dalej był tam jakiś poeta, czy artysta, którego ambicyą było przeciwnie dostać się do gazet i figurować w nich jak najczęściej, byle korzystnie, i jakiś przedsiębiorca robót publicznych, który za pośrednictwem Orędowniczki spodziewał się przy najbliższej licytacyi, mimo wyższej oferty, wziąć górę nad innymi współzawodnikami, bo męczył Dr. Mitręgę bez ustanku propozycyami, czy nie napiłby się n. p. dobrze zamrożonego szampana, albo czy nie pozwoliłby służyć sobie ponczem à la romaine i t. p. Pan Emanuel br. Mitręga był atoli zbyt comme il faut, ażeby miał oddawać się libacyom tego rodzaju w lokalu niearystokratycznym, i do którego zazierał jedynie z potrzeby bezpośredniego działania na opinię publiczną; pił więc czystą herbatę i spoglądał co chwila na. zegarek, powtarzając, że ma jeszcze dużo do czynienia i spieszy się bardzo. Kilka innych osób grupowało się jeszcze dokoła tej gwiazdy, nowoodkrytej na politycznym widnokręgu Wilkowa, i spoglądało na nią z uwielbieniem — nie mędrców ze Wschodu, ale Milicyan z Milicyi. Nakoniec naprzeciw Dr. Mitręgi siedział p. Języczkowski, redaktor Szturchańca, figlarna figurka, pochylona nieco na jedną stronę z powodu, że miał jedną nogę krótszą od drugiej, w skutek czego nietylko moralnie, ale i fizycznie podobnym był do Asmodeusza. Dr. Mitręga spoglądał na niego z pewnym rodzajem niedowierzania, czy trwogi, jak delikwent na sędziego śledczego; ale też należy przyznać, że p. Języczkowski, poznawszy słabe strony pana doktora, czy barona, wyzyskiwał je nielitościwie.
— Jakże pan wyszedłeś z zasadzek i niebezpieczeństw festynu ogrodowego — zapytał go p. Smiechowski, gdy wraz ze Stanisławem, dzięki jakiemuś cudowi, znalazł nakoniec miejsce przy stole, zaszczyconym obecnością dwóch redaktorów.
— Jako tako — odparł Języczkowski. — „I ja też miałem Beatryczę moją“. — Tu spojrzał znacząco na Dr. Mitręgę, jak gdyby oczekiwał, że ten nie opuści sposobności podchwycenia tego cytatu i powiedzenia kilku słów o poezyi, ku zbudowaniu obecnych. Jakoż, Dr. Mitręga ruszył się niespokojnie na krześle, ale — nic nie rzekł.
Na nieszczęście hidalgo, który go uważał za źródło wszechwiedzy, zapytał go wprost:
— A to co za Beatrycze?
— To ta... wiesz pan przecież... obraz..., z którego jest tragedya... Beatryx Cenci...
— Więc sądzisz pan, panie doktorze — zagadnął nieubłagany Języczkowski — że Krasiński miał tu na myśli Beatryczę Cenci Słowackiego?
Sprawa była tym razem trudniejszą, niż z ową konjunkturą chmielową i z zecerem. Przytomność umysłu nie opuściła jednak Dra Mitręgę nawet w tak ciężkiej chwili, i rzekł z westchnieniem:
— Każdy poeta ma swoją Beatryczę!
— Zapewne — odparł Smiechowski, wchodząc w przymierze zaczepne z Języczkowskim — ale pan doktor powiedziałeś p. Hreczkosiejskiemu, że Krasiński w wierszu, przytoczonym przez obecnego tu Szturchańca, miał na myśli Beatryczę Cenci, malowaną czy dramatyzowaną, gdy tymczasem twierdzenie takie nie wytrzymałoby krytyki...
La critique est aisée, et l'art est difficile! — zawołał tryumfująco Dr. Mitręga, który wiedział o tem, że w Milicyi i niektórych innych krajach można poszkapić się (sit venia verbo) w niejednym kierunku i naprawić wszystko jednym frazesem francuskim, powiedzianym bez rażącej pomyłki. Jakoż w istocie, jegomość bez zatrudnienia, żyjący w trwodze przed redaktorami, trącił łokciem przedsiębiorcę robót publicznych i szepnął dosłyszalnym na cały pokój półgłosem:
— Co za wykształcenie! Włada wszystkiemi językami!
Przedsiębiorca zawrócił oczy w słup, na znak niemego uwielbienia. Hidalgo machnął tylko ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: To jeszcze nic; zobaczycie, co to za człowiek!
To było zgubą Dra Mitręgi. Czy zapomniał na wieki, że nie czytał nigdy tragedyi Słowackiego, czy źle sobie przypomniał, co gdzieś kiedyś słyszał o jakimś poecie, czy też nakoniec sądził, że to, co powie, będzie zbyt ogólnikowem, ażeby się można skompromitować, dość, że uznał za stosowne popisać się następującem zdaniem:
— Hm, gdyby nie ta nieszczęśliwa miłość do Beatryczy, mielibyśmy w Słowackim nietylko wielkiego poetę, ale wielkiego człowieka!
Języczkowski i Smiechowski rozśmiali się głośno, a nawet poeta czy artysta, należący do improwizowanego dworu Dra Mitręgi, uśmiechnął się dwuznacznie. Reszta obecnych z niedowierzaniem patrzyła to na siebie, to na p. redaktoradoktora, który czuł, że naraził na szwank jeżeli nie całą aureolę swojej nieomylności, to przynajmniej znaczny jej kawałek, i nie mógł ukryć pewnego pomięszania.
Na szczęście, biło w pobliżu jego jeżeli nie wielkie, to przynajmniej bardzo miękkie i dobre serce. Stanisław nie mógł znieść, ażeby ktokolwiek w jego obecności znalazł się w przykrej pozycyi, i przyszedł mu w pomoc.
— Nie sądzę — rzekł spokojnie — ażeby Beatrycze była powodem tego, że Słowacki nie stanął tak wysoko, jakby może był mógł, raczej brak mu było Beatryczy... jaką miał Dante, o którego gwieździe przewodniej wspomina Bezimienny Poeta w wierszu, przytoczonym przez p. Języczkowskiego.
— Ależ pan doktor mówił panu przecież wyraźnie, że jest tam mowa o obrazie, o tragedyi, o Beatryx Cenci, a nie o Beatryczy Dantego.
— Pan doktor żartował zapewne...
— Oczywiście, że żartowałem — wpadł skwapliwie Dr. Mitręga, niewymownie w duchu wdzięczny Stanisławowi. — Chciałem powiedzieć, czego panowie nie daliście mi dokończyć, że Słowacki przeszedł przez piekło za życia jak Dant...
— Albo jak Dantyszek — dodał skwapliwie nieoceniony Stanisław, miarkując, że pan doktor puszcza się znowu na niebezpieczne wody i nie chcąc go opuszczać de ostatka.
— Ach, tak, Piast Dantyszek! — westchnął znowu Dr. Mitręga, patrząc ponownie na zegarek. — Każdy z nas. przechodzić musi przez piekło...
— Dobrze, że nie przez egzamin — zauważył p. Języczkowski.
— To dla niejednego byłoby trudniejszem — rzekł Smiechowski. — Ale, à propos Dantyszka, panie doktorze, i a propos egzaminu, moja córka, która jest w pensyonacie, zagadnęła mię wczoraj i nie umiałem jej odpowiedzieć, czy to Piast Dantyszek Słowackiego był biskupem warmińskim, posłem Zygmunta I. do różnych dworów i poetą?
Tym razem nie udała się sztuka, pan doktor bowiem, stwierdziwszy, że już bardzo późno, zabrał się do wyjścia, a wraz z nim powstali i ruszyli wszyscy dworzanie, ca oczywiście przerwało dyskusyę. Dr. Mitręga uścisnął poprzednio bardzo serdecznie dłoń panu Stanisławowi, w duszy swej bowiem nietylko był mu wdzięcznym, ale nadto powziął był myśl genialną. Orędowniczka potrzebowała „nowych sił“, to było faktem niezaprzeczonym — a taką nową siłą był niezawodnie Stanisław, który wiedział, co potrzeba,, o Słowackim, o Krasińskim, o Dancie, o Dantyszku, o Beatryczy i o wielu zapewne jeszcze innych rzeczach — wszak był profesorem. Dr. Mitręga postanowił sobie pozyskać jego współpracownictwo, tembardziej, że był to widocznie młody człowiek bardzo skromny i wolny od ambicyi, mógł przeto być bardzo użytecznym, a nie przyszłoby mu nigdy na myśl zaćmiewać swego szefa. Podczas gdy Stanisław ani marzył, jaką mu gotowano kary erę, Dr. Mitręga ułożył już to wszystko w swojej głowie, wracając do hotelu w towarzystwie swego dworu, któremu od czasu do czasu rzucał kawały swojej erudycyi, chciwie przez wszystkich chwytane. To też gdy go pożegnali, i gdy słyszał, jak odchodząc wołali naprzemian: Tęgi człowiek! Ma głowę na karku! Takich nam dajcie! i t. p. — gdy szwajcar, otwierając bramę, uznał się głośno „najniższym sługą“ pana barona — gdy nakoniec pan baron pomyślał, że oprócz własnego organu, ekwipażu, Marcina i sporego jeszcze zapasu idealników, będzie miał współpracownika umiejącego to wszystko, co redaktor umieć powinien, to był już nie w zwykłym raju, ale w siódmym, w siedmnastym...
I Stanisław wrócił do domu w niezłym humorze. Był to dla niego w istocie dzień, znaczony czerwono w kalendarzu, a nadto poprzednia rozmowa ze Smiechowskim dodała mu otuchy. W istocie, dlaczegożby nie miał ośmielić się wyznać swoją miłość pannie Natalii, uzyskać jej wzajemność i zdobyć jej rękę. Wszak święci — i tam dalej — nie kończę porównania, bo przecież panna Natalia nie była garnkiem.
— Mam wcale niezłą pozycyę — myślał nasz bohater. — Wkrótce zostanę wyższym nauczycielem, a z czasem dyrektorem, inspektorem. Gdy skończę i wydrukuję swoją rozprawę matematyczną, mogę nawet uzyskać profesurę na uniwersytecie. Sekretarz nie jest znowu tak bardzo bogatym, ani też nie jest familiantem. Kluszczyński, hm, to niebardzo nawet świetna firma. Brzmiałoby nawet lepiej „Natalia Wołodecka“. Ach, Boże! Natalia Wołodecka! Natalia — Wołodecka!
Tak słodkie myśli kołysały do snu zakochanego pedagoga, gdy naraz dały się słyszeć głosy i kroki na schodach, a po chwili zapukano do drzwi.
— Kto tam?
— W imieniu prawa proszę otworzyć! — ozwał się niemiły głos w języku Koszamerdynerów, jednego z narodów, zamieszkujących Chaocyę.
Stanisław zdziwiony wyskoczył z łóżka i otworzył. Do pokoju jego weszła figura w pikelhaubie, mundurowym fraku, i z mieczem, jaką widzieliśmy na zgromadzeniu wyborczem. Za tą figurą weszła druga podobniuteńka, za tą trzecia i czwarta. Piąta figura była już w zwykłem ubraniu. Szósta, dziesiąta, dwudziesta, uzbrojone były w broń palną z bagnetami, i zostały za drzwiami.
— Z rozkazu — rzekła pierwsza figura, rozwijając jakiś papier — z rozkazu wysokiego wyższego krajowego kolegium delegowanego mięszanego na zasadzie paragrafu 723go ogólnej prowizorycznej ustawy z r. 1411go dnia 31go czerwca o postępowaniu karnem i prowizorycznego dekretu nadwornego z dnia 30go lutego 1638go liczba 93.288 tymczasowego zbioru rozporządzeń porządku publicznego, podpisano: Salamonowicz, manu propria, mamy odbyć rewizyę w pomieszkaniu pańskiem.
— Bardzo proszę — rzekł nasz bohater, nie mogąc przyjść do siebie ze zdziwienia, i myśląc w duchu: Ciekawy jestem przecie, czego oni tu szukają, i co znajdą?
Rewizya trwała długo, bo jak zwykle, u pedagoga, pisującego przytem wiersze, pełno było u Stanisława książek i papierów, na które zwracano szczególną uwagę. Nakoniec jedna z figur w pikelhaubach podjęła z ziemi coś nakształt broszury, czy pamfłetu, oglądnęła zbliska, i z miną tajemniczą zbliżyła się do figury, ubranej po cywilnemu. Poczem obie figury, chrząkając, oglądały zbliska na wszystkie strony papier pomieniony, i oddały go trzeciej figurze. To samo powtórzyło się z jakimś listem, który znaleziono w szufladzie. Nareszcie, gdy już niedaleko było do pierwszego brzasku dnia, ukończono rewizyę, pięć figur znajdujących się w pokoju poszeptało sobie coś do ucha, i pierwsza z nich rzekła znowu:
— Prosimy pana z sobą.
Stanisław zachodził w głowę, coby to wszystko miało znaczyć, ubrał się machinalnie i wyszedł w towarzystwie swoich gości. Zaszedł aż do jakiegoś budynku urzędowego, gdzie w bramie znikły z pomiędzy pięciu figur cztery, piąta zaś i kilka innych uzbrojonych w bagnety zaprowadziły go na podwórze, jak mu się z początku zdawało do stajni. Gdy jednak otworzono drzwi, zobaczył przed sobą kurytarz, a w nim, na prawo i na lewo, drzwi z małemi okienkami, zaopatrzonemi siatką drucianą. Otworzono jedne z nich i wpuszczono go do jakiegoś ciemnego lokalu, poczem drzwi zawarły się za nim z łoskotem, towarzyszące mu figury znikły, i pozostał sam w ciemności, i w powietrzu gorszem nierównie niż w cukierni Gościckiego. Jedynym odgłosem, jaki przerywał ciszę, było chrapanie, ale też chrapanie takie, że trzęsły się niemal mury. O ile można było zmiarkować, wychodziło ono z czterech, albo pięciu piersi.
Rozpatrując się w ciemnościach, dostrzegł Stanisław w końcu okno, zakratowane i zasłonięte okiennicą w kształcie kosza.
Teraz dopiero domyślił się, że jest — w kozie.
Za co? Dlaczego? To były pytania, które daremnem było stawiać sobie w tej chwili. Hm, zapewne jakieś nieporozumienie. Wyjaśni się ono jutro rano, a tymczasem potrzeba się ulokować. Zresztą w Milicyi koza pozbawioną jest wszelkiej grozy, jaką mieć może gdzieindziej, tylko że bywa zato nierównie brudniejszą. Brak grozy tłumaczy się tem, że nie ma Milicyanina, któregoby nie zamykano od czasu do czasu, ale ponieważ więzień jest mało, a Milicyan dużo, więc zwykle każdego wypuszczają, skoro się znajdzie drugi na jego miejsce.
Stanisław rozważył to wszystko i doszedł do konkluzyi, że na razie, nie ma co rozpaczać, ani krzyczeć, ani gniewać się lub oburzać, ale potrzeba znaleść kąt, w którymby można przespać się — bo w dwudziestym siódmym roku życia bywa to o drugiej godzinie rano jedną z głównych trosk człowieka. Znalazłszy przypadkiem zapałkę w kieszeni, przy krótkim jej blasku odkrył, iż na lewo znajduje się „prycza“ zupełnie niezajęta, położył się tedy na niej, i usnął.
Ale nim usnął, jakieś towarzystwo spóźnione przechodząc popod okna, zadziwiło zadziwionego już tylokrotnie, niezrozumiałym mu jeszcze naówczas okrzykiem:
— Niech żyje major Bombogromski! Wiwat!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.
  1. Victrix causa diis placuit, sed victa Catoni.
  2. Szpener, w dyalekcie wschodniomilicyjskim, tyle, co doróżka jednokonna. P.A.
  3. Po chaocku: „Wiem ja.“