Dziwne karyery/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Dziwne karyery
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III,

w którym p. Władysław Śmiechowski stara się udowodnić, że w pożyciu małżeńskiem, równie jak w polityce, nie wszystko jest konfiturą. Poczem, czytelnik będzie miał zaszczyt spojrzeć na chwilę w oblicze hr. Albina Skirgiełły).

Kto był p. Władysław Smiechowski? Czytelnik dowiedział się już, że był to znany w Wilkowie dziwak i przy tem, obywatel dość wpływowy. Wpływ jego atoli był więcej ujemnej natury — nie wiem, czy „ujemnej“ w pewnem znaczeniu, w jakiem słowa tego używają publicyści, którzy wynaleźli dla siebie jakiś ósmy sakrament namaszczenia atramentowego, ale ujemnej o tyle, że p. Smiechowski mając w sobie ducha przekory, wolał używać swego wpływu tam, gdzie chodziło o to, ażeby się coś nie stało, niż tam, gdzie potrzeba było coś stworzyć, albo skleić, albo połatać. W przypinaniu łatek był biegłym jedynie tam, gdzie łatka mogła coś popsuć.
Zresztą, był to człowiek zamożny i miał dużo czasu, który poświęcał na figle. Pisywał ucinkowe wierszyki; czasem wydał swoim kosztem jaką zjadliwą satyrę, czasem napisał nie mniej zjadliwy artykuł do jakiego dziennika. Zwano go najczęściej „krotochwilnikiem narodowym“, a — stronami, jak powiada kalendarz stuletni — bano go się dość mocno.
Łaskawy czytelnik, który nie jest zakochanym w pannie Natalii, i który nadto wie, że p. Smiechowski zaraz po pożegnaniu się z Wołodeckim popędził do drukarni Postępu Witkowskiego, domyślił się już zapewne tego, co bohaterowi mojemu wcale nie przyszło do głowy — tj. że fabrykantem podrobionych list czerwonych był nie kto inny, jak tylko krotochwilnik narodowy. Zrobił on to w połowie z przekonania, w połowie dla żartu, i nietylko nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, ale owszem, pochlebiało mu uwielbienie, jakie figiel jego wywołał w redakcyi Postępu. Po skrutynium, redaktorowie zaprosili go na kolacyę, i śmiano się tak serdecznie z Mitręgowców uciemiężonych i z dowcipu p. Władysława, że ten ostatni zafundował zaprzyjaźnionej prasie peryodycznej kilka butelek szampana.
Nazajutrz atoli, rozważywszy rzecz na chłodno, przypomniał sobie, że Stanisław jest jego przyjacielem, że mu nieraz bezinteresownie świadczył różne grzeczności, i było mu trochę przykro, gdy pomyślał, że jego żart przedwyborczy może młodemu pedagogowi stać się przyczyną niemałego zmartwienia. Postanowił przeto odwiedzić go pod pozorem dowiedzenia się o postępach syna w szkole, i w tym celu, około jedenastej przed południem, puścił się w stronę, w której mieszkał Wołodecki. Nie potrzebował wychodzić na piętro, bo spotkał bohatera wczorajszej akcyi przedwyborczej i „Dziwnych Karyer“ na ulicy, pogrążonego w niekłamanej melancholii. Widok zaś człowieka smutnego podniecał zawsze p. Smiechowskiego do wesołości, równie jak widok wesołości psuł mu humor. Miły krotochwilnik, nie prawdaż?
— A co — zawołał — czerwono, czy zielono?
Stanisław spojrzał na niego boleśnie i zastanowił się — w jednej chwili domyślił się całej prawdy.
— To twoja sprawka! — rzekł nasz bohater, patrząc na Smiechowskiego z wyrazem gorżkiego wyrzutu.
— Ale dobra, nieprawdaż? — odparł „krotochwilnik narodowy“, śmiejąc się tak swobodnie, jak gdyby była mowa o czynie, zasługującym na szczególne uwielbienie ze względu nietylko na okazaną przy nim przebiegłość i zręczność, ale także dla wielkiej swojej wartości moralnej.
— Przyznam ci się, że mojem zdaniem niebardzo to... właściwa rzecz, używać środków agitacyjnych tego rodzaju, i składać odpowiedzialność na kogo drugiego. Wiedziałeś przecież, że wszystko spadnie na mnie, i że nie będę mógł nawet bronić się, gdy mię nazwą podłym, zaprzedanym, i Bóg wie czem jeszcze, jak to się stało wczoraj w sali wyborczej... Jest to postępowanie... niedobre, i gdybyś wiedział, ile mi zrobiłeś złego...
— No, no, uspokój się — zawołał Smiechowski, rozbrojony żalem przyjaciela, który mimo całej swojej boleści nie umiał nawet rozgniewać się ani znaleść dosadniejszych wyrazów na to, co chciał wypowiedzieć. — Już ja to wszystko naprawię i wezmę wszystko na siebie przy najbliższem spotkaniu z Kluszczyńskim, Wtorkowskim, albo Kosturskim, i zobaczysz, jak cię będą przepraszali! Co się zaś tyczy podłości, zaprzedania, i innych zarzutów, o których mówisz, zobaczymy, czy będą mieli odwagę mnie coś podobnego cisnąć w oczy, skoro im wyjaśnię, co oni sami robią, i komu oni służą. Ot, chodź ze mną, pogadamy o tem obszerniej.
To mówiąc, wziął p. Smiechowski bohatera naszego pod ramię, i obaj puścili się wolnym krokiem w stronę parku miejskiego. Zaledwie doszli na róg ulicy, gdy naraz z poza węgła wyleciała dyplomatyczna bródka p. Wtorkowskiego, spiesząca — oczywiście wraz z przynależnem do niej indwiduum i jego okularami, w nieznaną stronę miasta, w jakimś nieznanym a nader ważnym interesie politycznym. Mimo całego tego pospiechu zoczył p. Wtorkowski naszych znajomych i stanął jak wryty. Po chwili namysłu, zrobił znak Smiechowskiemu, który puścił ramię Wołodeckiego i zbliżył się ku dyplomatycznej bródce.
— Jak pan możesz — rzekł tajemniczo p. Wtorkowski, patrząc z pod oka pogardliwie na Stanisława — jak pan możesz obcować z takim podłym człowiekiem?
— Z jakim podłym człowiekiem, jeżeli wolno zapytać?
— Z tym nikczemnikiem Wołodeckim! Wszak wiesz pan, co zrobił wczoraj: sfałszował nam listę, i upadliśmy na zgromadzeniu. Ale niech-no ja pochwycę tego łotra! Połamię mu wszystkie kości!
— W takim razie nie będzie człowieka, któryby miał kości połamane niesłuszniej, i przez mniej strasznego przeciwnika. (Było to aluzyą do małego wzrostu i nieatletycznej budowy p. Wtorkowskiego.) Wołodecki winien tylko tyle, co wszyscy, tj. że nie przejrzał poprzednio list, które rozdawał, inaczej byłby spostrzegł, że wyjąłem mu zręcznie z kieszeni pakiet, któryście mu dali, a natomiast wsunąłem inny. Zresztą, nie obwiniajcie nikogo, i siedźcie cicho, bo inaczej pokaże się, że grono zacnych, światłych i niezawisłych obywateli, stanowiące waszą partyę, głosuje na oślep, nie wiedząc nawet, komu daje swoje głosy.
— Panie, panie, czy to prawda? — zawołał p. Wtorkowski, przechodząc przez ulicę i zbliżając się tym sposobem do Stanisława. — Czy to prawda, że p. Smiechowski wykradł panu nasze listy i podsunął inne?
— Ja nic nie wiem — odrzekł Wołodecki — ale skoro p. Smiechowski sam to powiada...
— A, powiada, powiada! Mój panie — ciągnął dalej p. Wtorkowski, czupurząc się i podskakując ku Smiechowskiemu — jeżeli tak jest w istocie, to pan jesteś podłym nikczemnikiem, pan, pan, pan!
— Kto? — zawołał „krotochwilnik narodowy“, podnosząc laskę.
— Pan! — krzyczał Wtorkowski, wykonując jednocześnie zadziwiająco szybki ruch gimnastyczny, dzięki któremu znalazł się o dziesięć kroków od krotochwilnej laski.
— Kto? — zapytał znowu Smiechowski, postępując zwolna naprzód.
Zadaniem dyplomacyi nie jest czynny udział w walce. Uznał to p. Wtorkowski, i rozpoczął szybko odwrót, przyczem atoli, za przykładem starożytnych Partów, i ku wielkiemu zdumieniu przechodniów, obracał się od czasu do czasu i miotał pociski na przeciwnika wołając: Pan, pan, pan! Jakiś dorożkarz, nie wtajemniczony w pobudki tego dziwnego zachowania się, wpadł na domysł, że ma przed sobą obywatela, wracającego do domu po zbyt obfitem śniadaniu, zatrzymał konia i zapytał usłużnie:
— Może podwiozę?
P. Wtorkowski chwycił się tej myśli, wskoczył do powozu, i tym sposobem nie uszedł, ale ujechał z placu boju.
— No — rzekł p. Smiechowski do Stanisława — teraz możesz być spokojnym, za parę godzin Kluszczyński dowie się o wszystkiem, i będziesz zupełnie zrehabilitowanym, i zostanie tylko dzisiejszy numer Orędowniczki, który będzie świadczył przeciw tobie, i który w tej chwili zapewne już jest w druku i niezawodnie przedstawia cię jako najokropniejszego łotra pod słońcem. Ale nie rób sobie nic z tego, pojutrze wybielą cię na nowo, i będziesz mógł znowu wpatrywać się od czasu do czasu w czarne oczy panny Natalii i wzdychać. A propos, powiedz no mi, czy doprawdy chcesz się żenić?
— Żenić się... — odparł nasz bohater, dumając — o do tego jeszcze daleko!
— Może nie tak daleko, jak się zdaje. Panna już dość dawno jest na wydaniu, a kandydatów do stanu małżeńskiego coraz mniej na świecie, bo płeć brzydka mądrzeje niesłychanie. Masz zapewnioną pozycyę, jesteś chłopak przystojny, utalentowany, posiadający wszystkie warunki zapewniające przyszłemu pantoflowi nieograniczoną władzę; potrzeba tylko przypadku, abyś się odważył oświadczyć pannie twoją miłość i poprosić rodziców o jej rękę, a rzecz pójdzie jak z płatka!
Głębokie westchnienie było jedyną odpowiedzią Stanisława. Przyjaciele usiedli na ławce w parku miejskim, dokąd już byli zaszli.
— Czy to westchnienie mam tłumaczyć sobie jako brak wiary w to, co mówię, czy jako objaw ukrytego powątpiewania o szczęściu, które cię czeka w razie, gdyby się ziściły twoje marzenia? W pierwszym wypadku powiem ci: miej odwagę i spróbuj, a zobaczysz, że mam słuszność — w drugim, krzyknę hura! przyjaciel mój Stanisław jest ocalony! No, mów!
— Z tobą-bo nie opłaci się mówić na seryo, jakkolwiek bowiem mam przekonanie, że w gruncie jesteś czem innem, to przybrałeś rolę nieubłaganego sceptyka i cynikar z której nie chcesz wypaść ani na chwilę. A przecież, nie zawsze byłeś takim!
P. Władysław zmiękł — przypomniały mu się młodebardzo lata, i zadumał się na moment, spoglądając machinalnie wkoło. Park był cichy i bezludny, bo było już blisko południa. W dali, na dużych gazonach i na ścieżkach piaskiem wysypanych, światło słoneczne przybierało ten jakiś charakter łagodny, jaki ono ma w polu, i jakiego nie ma nigdy w większem mieście, gdzie przemieniając bruki i place na fragmenta Sahary, staje się dokuczliwem i zabójczem, zamiast dobroczynnem i ożywiającem. Bliżej, w cieniu, widać było jeszcze krople rosy porannej na trawie, i kilka kwiatów urozmaicało jednostajną gdzieindziej zieloność. Były to kwiaty niegodne parku stołecznego, i wyrosły tam wbrew nadzorowi i cyrklowi ogrodnika. Popro«tu ptak, albo wiatr, zaniósł przypadkiem w te strony parę ziarnek groszku, zwanego pospolicie „pięknym Jaśkiem“; groszek wyrósł, uchwycił się tyczki wsadzonej w ziemię dla wycyrklowania jakichś kunsztownych ozdób, później zanie* dbanych, i zakwitł. Otóż kwiatki tego rodzaju, rzadko widywane w mieście, mają dla ludzi wychowanych w wiejskiem otoczeniu tę moc czarowną, że czasem przywołują im na pamięć obrazy z lat dawno ubiegłych, w innych chwilach zatarte i spoczywające na dnie — omal nie powiedziałem: na strychu — duszy. Każdy z nas ma jakiś taki kwiatek, najczęściej bardzo skromny. Czasem bywa nim narcyz lub tulipan, czasem aster, piwonia, jaskier lub słonecznik. Dla p. Smiechowskiego musiał nim być „piękny Jasiek“, bo naraz chwycił Stanisława za rękę i zapytał go niespodzianie:
— Czy pamiętasz, w Stawiczanach, tę altankę w waszym ogródku?
— Czy pamiętam! — odparł Wołodecki z rozmarzonym uśmiechem, wskazując ruchem głowy zdradziecki kwiat groszku. — Tę altankę, przez której zielone sploty całowałeś całemi godzinami rączki panny Alojzy, podczas gdy ja najadałem chleb z masłem, siedząc w furtce, i udawałem, że uczę się konjugacyi łacińskich, a właściwie czuwałem tylko, ażeby was przestrzedz, gdyby kto nadszedł! A pamiętasz te bileciki na różowym papierze, które ja, pauper dziesięcioletni przemycałem między tobą a panną Alojzą? A pamiętasz te romantyczne zwierzenia się dorosłego już niemal pana Władysława, którego mały Staś miał zaszczyt być powiernikiem? Ho, ho, jaki ja dumny byłem z tych sekretów, które tak bezpiecznie spoczywały w mojem wiernem, dziesięcioletniem sercu, i z tego, że jakkolwiek zaledwie studiosus parvae, wiedziałem już, jak szalenie kochają się panowie słuchacze filozofii!
— To znaczy, innemi słowy, że jeżeli kiedy zrobisz głupstwo, to właściwie ja będę winien temu, bo ja ci przed czasem nabiłem głowę temi niedorzecznościami?
— Dlaczego „głupstwo“, dlaczego „niedorzecznością mój Władysławie! A potem, nie tyś winien, ale altanka, te grządki z kwiatami, tak starannie utrzymane, ten dworek tak schludny i zaciszny... Rodzice moi tak byli w nim szczęśliwi... Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzie jest taki dworek, i taka altanka, i taki ogródek, tam mieszkają ludzie szczęśliwi i dobrzy. I — wiesz, Kluszczyńscy mieszkają na przedmieściu, a tak u nich miło, tak swojsko. Raz, pamiętam, padał deszcz ciepły, i panna Natalia prosiła mię, ażebym jej pomógł poprzenosić wazonki do ogródka. Podawała mi je z pokoju przez okno, przed którem wił się na drutach taki sam groszek... Tak mi się żywo przypomniały Stawiczany, nasza altanka, ty i panna Alojza, że nie wiem sam, jak oparłem się pokusie pocałowania rączki, która mi podawała wazonki. Popychało mię coś do tego, ale... nie śmiałem.
— I dobrze zrobiłeś — zawołał pan Władysław wstając i wstrząsając się, jak gdyby miał nadzieję pozbycia się; tym sposobem jakich myśli, którym odmawiał gościny w swojej głowie. — Chodźmy ztąd... nie chcę altanek, ani dworków, ani groszku. Ot, chodź do mnie, pokażę ci jak wygląda altanka i wszystko co do niej należy, po latach siedmnastu?
— Zapewne, dawno już powinieneś był to zrobić, i przypomnieć mię swojej żonie. Toż od pani Alojzy należy mi się filiżanka doskonałej kawy z kożuszkiem, za moją wierną, uczciwą i trzeźwą służbę w czasie pierwszej waszej miłości!
— A niech cię duchy Apicyusza i Lukulla bronią od tej nagrody! Chodź, chodź, zobacz!
— Jeżeli to ma znaczyć, że pożycie wasze domowe nie jest najlepsze, to może lepiej będzie, jeżeli sobie i mnie oszczędzisz nieprzyjemności? Sądziłem wszakże, że rzecz ma się przeciwnie...
— I ma się przeciwnie. Żyjemy jak para gołąbków. Tylko, widzisz, tyle jest teraz rodzajów gołębi...
— Macie dzieci?
— Dwoje. Córka ma już lat czternaście, chłopak dziesięć.
— Radbym je zobaczyć, muszą być ładne.
— Zobaczysz tylko jedno; dziewczynę oddałem do konwiktu.
— Do konwiktu?
— A tak, niestety, do konwiktu! Ale chodź, chodź, zobaczysz!
Nie rzekłszy ani słowa więcej, jak gdyby chciał przygotować przyjacielowi jaką bardzo miłą niespodziankę, pan Władysław zaciągnął go do siebie. Pomieszkanie znajdowało się na pierwszem piętrze, we własnej kamienicy p. Smiechowskiego. Gospodarz zadzwonił raz, drugi, trzeci i dziesiąty. Po kwadransie dał się słyszeć wewnątrz krok naprzemian szłapiący i utykający, a po chwili otwarły się drzwi i ukazała się w nich głowa niewieścia, nie brzydka wprawdzie, ale w najstraszniejszem słowa znaczeniu nie uczesana. Część włosów spadała w nieładzie na czoło i na skronie, część pokręcona była w różne małe sploty, powiązane różnemi kawałkami cieniutkich wstążeczek i tasiemek, a jeszcze inna czę^ć, sprzykrzywszy sobie snać pobyt na głowie tak mało pielęgnowanej, pożegnała oddawna właścicielkę swoją i zostawiła na czaszce tu i owdzie miejsca nakształt tych, które w lesie nazywamy zrębami, albo polankami. Pan Władysław otworzył drzwi szeroko, ażeby pokazać, że nie jest sam, w skutek czego wyż opisana głowa wraz z korpusem swoim zabrała się do odwrotu, wlokąc za 8obą po ziemi dwie tasiemki od niezasznurowanych trzewików, które aż nadto wyjaśniały przyczynę, dla której krok przez drzwi słyszany utykał od czasu do czasu.
— Bądźże łaskaw wejść — mówił p. Smiechowski do Stanisława — pierwszy pokój, jest to moja sypialnia, i nie potrzebujesz się żenować... Wyszedłem z domu o dziewiątej, teraz mamy pół do pierwszej, może więc już posprzątano.
Młody nasz bohater usłuchał wezwania, ale naraz coś go uderzyło po nosie i cofnął się mimowoli. Była to szczotka od zamiatania, którą oparto o drzwi tak zręcznie, że wchodzący musiał na nią nastąpić, w skutek czego należący do niej kij pochylał się nagle i witał gościa w sposób nieco obcesowy i przykry. Pan Władysław usunął przeszkodę, i wprowadził Stanisława do pokoju, w którym wszystkie meble powysuwane były na środek, podczas gdy gęste kłęby kurzu unosiły się w powietrzu, i tamowały oddech.
— Nie ma tu co robić — rzekł pan Smiechowski — chodźmy do „salonu“. Ostatnie to słowo wymówił z jakimś złowrogim przyciskiem, jak gdyby pozwalał gościowi domyślać się czegoś jeszcze gorszego, niż to, co już widział. Tymczasem, nie było tak źle, — owszem, „salon“ okazywał wszelkie ślady, iż oddawna, od bardzo dawna, nie przystępowano w nim do pierwszych rudymentów „sprzątania“, w skutek czego wszystkie meble były na swojem miejscu. „Wszystkie“, ma się rozumieć, z wyjątkiem szuflad w biurkach i komodach, i drzwi u szaf, które bez najmniejszego wyjątku były powysuwane, a względnie, otwarte, i pozwalały powołanemu i niepowołanemu zajrzeć do wnętrza każdej kryjówki i podziwiać jej malowniczy nieład.
— Uważaj, uważaj, z łaski swojej — zawołał gospodarz — tu na środku stoi garnek z klajstrem, który przyniesiono w kwietniu w zamiarze przyklejenia obicia tam w kącie; ale na nieszczęście, klajster wysechł, i dlatego też, jak widzisz, obicie wisi i duma nad swoim opuszczonym losem. Miałem ja już dawno zamiar — dodał tłumacząc — sprowadzić tapicera, a nawet prawdę powiedziawszy, sprowadzałem go parę razy, ale mówił mi zawsze, że go pani odprawiła, bo nie ma nic do naprawy. Później, chciałem kazać wynieść garnek, albo wyrzucić go za okno, ale widzisz, pomyślałem sobie, że kiedy moja żona kazała go tu postawić, to możeby jej to sprawiło przykrość. Alojziu! Alojziu! — zawołał, zbliżając się do przeciwległych drzwi — jest tutaj pan Stanisław Wołodecki — pamiętasz, że Stawiczan! — i pyta się, czy pozwolisz na chwilę wynieść z salonu ten garnek z klajstrem, żeby mógł dostać się do kanapy i usiąść?
Humorystyczna ta odezwa stała się powodem długiego szeptania i biegania po drugiej stronie drzwi, aż nareszcie wpadło jakieś indywiduum służebne i zabrawszy pospiesznie wspomniany tylekroć okaz ceramiki, znikło. Pan Władysław wskazał swemu gościowi kanapę, na której tenże zajął miejsce nie bez pewnych przeszkód. Pierwszego mianowicie usiłowania w tym kierunku, bezpośredniem następstwem było, że Stanisław zerwał się na równe nogi, pod wrażeniem, iż rozgniótł jakieś żywe stworzenie. Tymczasem była to tylko druga szczotka — tym razem od czyszczenia rzeczy — ułożona szczecinami do góry, a skombinowana z nakrywką od czajnika, widelcem, parą rozwartych nożyczek i szynionem, nadziewanym t. z. podwójnemi szpilkami, które to przedmioty dla swojej natury po części elastycznej, a po części twardej i ostrej, w dotknięciu mogły chwilowo przypominać kota z szponami i zębami.
Gdy się Stanisław nareszcie usadowił, i zaambarasowany spoglądał w okno, przed którem w dwóch olbrzymich wazonach sterczały zwłoki jakichś roślin, obumarłych z braku wilgoci, dało się z poza otwartych drzwi jednej szafy słyszeć stłumione westchnienie.
— Czy to ty, Mundziu? — zapytał p. Smiechowski.
— Ja, ojcze — odpowiedział głos napół płaczliwy.
— Chodźże i pokaż się panu profesorowi. Dawno wróciłeś ze szkoły?
— Ja nie chodziłem do szkoły! — odparł chłopak smutnie, spoglądając na swoje nogi, które jak się teraz pokazało, były bose. — Tekla nie dała mi szkarpetek, bo jeszcze nie wymaglowane...
— A gdzież jest Tekla?
— Mama posłała ją po Katarzynę.
— A Katarzyna?
— Katarzyna poszła po mięso.
— A Basia?
— Basia miała sprzątać w pokoju u ojca, ale ją mama ją posłała za Teklą.
— A o której godzinie Katarzyna poszła po mięso?
— O pół do dwunastej! bo mama nie mogła znaleźć kluczyków od biurka, i wszyscy szukali, a potem ślusarz* otworzył biurko, i nie było w niem pieniędzy. Dopiero Tereska przypomniała sobie, że mama włożyła pieniądze...
— Gdzie?
— Do puszki z herbatą, a Basia wsypała je do czajnika i zaparzyła, kiedy podawała ojcu herbatę. Dopiero trzeba było suszyć pieniądze na oknie, a potem nie chciały się rozkleić.
— Hm, hm, nie wiedziałem, że wraz z herbatą wypiłem dekokt tak kosztowny — mówił pan Władysław spoglądając z humorystyczną powagą na swego gościa, wcale nie zbudowanego i nie zainteresowanego tymi szczegółami z gospodarstwa pp. Smiechowskich. — Przyznasz mi atoli, że gdzie są cztery sługi, oprócz stróża, który mnie usługuje, tam nie można być dość ostrożnym, i że puszka z herbatą jest bardzo bezpieczną kryjówką na pieniądze... Nie wiesz Mundziu, ile tam ich było?
— Było podobno sześćdziesiąt idealników, ale dwa czy trzy rozgotowały się ze wszystkiem!
Zapomniałem powiedzieć, że monetą mającą obieg w Milicyi i Landweryi był „idealnik“, złożony z podłużnej ćwiarteczki papieru, i zwany tak albo z powodu idealnej zupełnie wartości swojej, albo też dlatego, że posiadanie choćby jednej sztuki było dl:v większej części ludności niedoścignionym ideałem. Idealnik zresztą, w teoryi, równał się sumie stu centów w walucie austryackiej, albo 75 kopiejek srebrem.
— I jak sądzisz, Stanisławie? — prawił dalej Smiechowski — jeżeli n. p. codzień zdarza się taka katastrofa z kluczykami, szkarpetkami i t. p., ile też razy ten pełen nadziei młodzieniec, p. Zygmunt Smiechowski, przed południem pojawia się w szkole. Z bólem serca, będę musiał ponoś i jego oddać do konwiktu.
— Tego mi przecież nie zrobisz, Władziu! — ozwał się z poza drzwi głos pani Alojzy — żebym ja ani jednego dziecka nie miała w domu! Nie dosyć już, że Maryni nie widzę prawie nigdy!
— No, nie, nie, nie zrobię tego, tylko przyjdź, przywitaj się z panem Wołodeckim, pod którego kierownictwo zresztą Mundek dostanie się wkrótce, jeżeli będziesz łaskawa chować idealniki gdzieindziej, niż w puszkę z moim ulubionym kitajskim czajem!
Jakoż, po chwili, pojawiła się pani Smiechowska, i bohater nasz ku zdumieniu swemu poznał w niej tę samą osobę, która przed chwilą drzwi otwierała. Trzewiki atoli były tym razem zasznurowane, a defekta fryzury pokryte jakąś białą niegdyś, siatkową chustką, która zawiązana pod. brodą, nadawała twarzy fałszywy pozór bólu zębów, a na całej figurze wyciskała piętno „nędzy, wstydzącej się żebrać“. Ba, co więcej, chustka ta zdawała się oddziaływać na głos i na zachowanie się p. Alojzy, która jednem słowem robiła wrażenie babki szpitalnej, chociaż nigdy nie chorowała i nie miała najmniejszego powodu odwoływać się do miłosierdzia ludzkiego. Przywitała Stanisława dość uprzejmie, ale — może z powodu chustki, mówiła tak niewyraźnie, że domyślać się chyba musiał, iż rada jest widzieć go po tylu latach. Mimowoli spojrzał na jej rączki. Niestety, nie były to rączki do całowania w przeźroczystym cieniu altany! Potrzebaby było grubszego cienia, ażeby się zdecydować na pocałunek, bo stan ich był w kompletnej analogii z fryzurą.
— Wiesz, Alojziu, Stanisław ma niemal ochotę żenić się, a ja go namawiam, ile mam sił, i spodziewam się, że ty mi pomożesz. Żeń się przyjacielu! Żeń! Pominąwszy już to, jak błogo w parze dwom duszom, które się kochają, i rozumieją, małżeństwo jest źródłem różnych drobnych codziennych szczęśliwości. Mąż stara się o rodzinę, walcząc z światem i losem, jest on jak samiec, który znosi żer do gniazdka, a tymczasem samica utrzymuje gniazdko, wyporządza, stara się, aby było schludnem, jak widzisz, i wygodnem. (Tu pan Władysław wyjął z pod siebie grzebień rogowy i łyżkę, dwa przedmioty, na których siedział od kwadransa, i dodał po słowie: „wygodnem“ — jak widzisz.) Nie wrócisz, jako szczęśliwy żonkoś, w południe do domu, który rano zostawiłeś w nieładzie. Kwiatami będziesz miał wysłane życie. Ale po co ja mam silić się na wymowę — rzekł wstając i zbliżając się do owych wazonów z uschłemi roślinami, ku którym patetycznie skinął ręką — najlepiej to wypowiedział Szyller:

Ehret die Frauen — sie flechten und weben
Himmlische Blüthen in’s irdische Leben!

Żeń się, żeń Stanisławie!
Pani Alojza nie czekała końca tej perory swojego małżonka, ale znikła z pokoju — Stanisław zaś siedział jak na szpilkach, tym razem już nie fizycznie, ale moralnie. Pan Smiechowski, czy spostrzegł to, czy wygadał się już do woli, zmienił naraz ton swój sarkastyczny na zwykły pogadankowy.
— Ale, ale! Prosiłem cię na śniadanie, a tu, jak widzisz, nie zanosi się na to, wobec nadzwyczajnych katastrof, jakie się wydarzyły. Niema innej rady, tylko, jak zwykle w takich razach, chodźmy do hotelu.
Na ulicy Wołodecki zrobił uwagę, że pani Alojza musi mieć „świętą cierpliwość“, jeżeli zawsze tak spokojnie znosi uszczypliwe wycieczki tego rodzaju ze strony męża.
— Świętą cierpliwość! To ja mam jakąś, nie wiem czy świętą, ale na każdy sposób nadzwyczajną cierpliwość! Czy ty uwierzysz, że to, co widziałeś u mnie, jest tylko małą próbką tego co ja widzę codziennie rano, w południe i wieczór, od lat kilkunastu. Próbowałem już wszystkich sposobów. Przedstawiałem rzecz spokojnie, prosiłem, błagałem — nie pomogło. Usiłowałem sam zaprowadzić jaki taki ład w domu, wziąłem się ostro do sług, i przez jakiś czas wszystko szło inaczej. Ale cóż, nie mogłem przecież sam pilnować kuchni i pralni, skończyło się na tem, że pod mojem naczelnem dowództwem, stara klucznica prowadziła rządy. Pani dobrodziejka zaczęła ronić łzy w ukryciu, a potem jawnie, i wyrzucać mi coraz głośniej, że nie czuje się „panią w swoim domu“, że kiedy mi Pyszczkiewiczowa we wszystkiem tak dobrze umie dogodzić, to ona zabierze się i pojedzie do rodziców itd. itd. W istocie zdarzyło się nieraz, że Pyszczkiewiczowa w niektórych kwestyach ściśle kobiecego gospodarstwa, w mojej nieobecności powoływała się na moją, powagę i niedwuznacznie dawała Alojzie do zrozumienia, że jest niepotrzebnym gratem w domu. Nie było rady — abdykowałem, jak Ludwik Filip, a przed abdykacyą wyprawiłem na wieś ministeryum, t. j. Pyszczkiewiczową. Nastały na nowo rządy liberalne, których okaz właśnie widziałeś. Wyczerpawszy już poprzednio parę innych metod, spróbowałem gniewać się, grzmieć jak Jowisz. Na nieszczęście, nie mam kwalifikacyi na systematycznego tyrana, wykrzyczawszy się i wywoławszy dokoła płacz i zgrzytanie zębów, mięknę i tem samem tracę wątpliwe korzyści, które osiągnąłem. Tak więc, została mi tylko zwykła broń bezsilnych, szyderstwo. Przypomina mi to — wszak jako pedagog, musisz wiedzieć, że o kilkaset mil ztąd znajduje się miasto, które się nazywa Lwów?
— Tak, Lwów, nad Pełtwią, siedziba trzech arcybiskupów i trzech wielkich fabryk spirytusu...
— Mniejsza o to; najsławniejszym jest Lwów z ulic żydowskich, które pod względem niechlujstwa przewyższają o  wiele wszystko, co można widzieć na Wschodzie. Otóż mieszkańcy tamtejsi są zupełnie w mojem położeniu. Prosili, próbowali sami gospodarować, gniewali się, wszystko nie pomogło. Z rozpaczy więc pozakładali pisma humorystyczne i śmieją się z biedy, na którą niema innej rady, jak chyba dobry pożar i radykalna zaraza morowa. Na nieszczęście, mają doskonałą straż ogniową i dzielnych lekarzy; tak więc obiedwie te bramy ratunku są dla nich zamknięte, i zostaje im tylko pociecha w humorystyce.
— Nie wielka, przyznam ci się; widziałem w bibliotece tutejszej parę płodów tej humorystyki i omal się nie rozpłakałem na myśl, że mam bliźnich tak dalece pozbawionych i logiki i humoru. Już miałem nawet łzę w jednem oku, ale na szczęście, zasnąłem. Ale wracajmy do rzeczy: powiedz mi, po co chciałeś koniecznie robić mię świadkiem tych... tych stosunków...
— Bo chciałem sobie najpierw ulżyć, a potem dać ci zbawienną naukę. Nie uwierzysz, jak dalece drobne przykrości tego rodzaju złożyć się mogą na jedno wielkie prawie-nieszczęście, zwłaszcza przy mojem usposobieniu.
— To prawda, w szkołach nazywano cię zawsze panem Porządnickim; nie mogłeś znieść pyłku na stole albo na surducie.
— Widzisz, co teraz znosić muszę. Uważaj, że między innymi nie mogę mieć przy sobie dziecka, które niezmiernie kocham. Chłopcem, gdy podrośnie, zajmę się sam, ale dziewczyna, choć da Bóg nie będzie bez grosza, musi przywyknąć do kobiecego ładu i składu, bo inaczej będzie nieszczęśliwą, jak Alojza. A ta, wierz mi, że jest nieszczęśliwą. Czuje ona dobrze, że wszystko idzie nie tak, jak powinno — cóż, kiedy przy najlepszych chęciach nie potrafi urobić tak, żeby było inaczej. Nieraz przeprasza mię, obiecuje, że wszystko w domu będzie jak w pudełku, zaczyna się krzątać, uwijać i za pół godziny zaczyna szukać jakiegoś klucza, albo jakiejś szpilki, której do wieczora znaleźć nie może, i wszystkie piękne przedsięwzięcia przepadły. Wielkie to jeszcze dla mnie szczęście, że nie jestem poetą, ani cukiernikiem.
— A to znowu dlaczego?
— Bo widzisz, właśnie w tym Lwowie, o którym mówiliśmy, wyrzucał pewiem znakomity poeta drugiemu jako grzech śmiertelny to, że się ożenił. Dyskutowano wszędzie o tej kwestyi, aż rozstrzygnął ją pewien cukiernik, także niepospolita znakomitość w swoim rodzaju — w ten sposób, że „poeta, ani cukiernik, nigdy się żenić nie powinien“. Interpelowano go o motywa, i odpowiedział, że kobiety są na to, ażeby czytały wiersze i jadły cukierki, ale że są wielką przeszkodą w ich tworzeniu, bo, jak twierdził, „nasze panie są nadzwyczaj miłe, nadzwyczaj kochane, nadzwyczaj dobre, ale nadzwyczaj — nieporządne“. To samo jota w jotę da się zastosować do Milicyanek; zapewniam cię bowiem, 3e trzy czwarte części gospodarstw w naszym kraju chorują na tę samą wadę organiczną, jaką widziałeś u mnie. Dlatego też zaprowadziłem cię do siebie, jak mówię, po części ażeby sobie ulżyć, a po części, ażeby cię ostrzedz.
— Jeżeli ta przestroga odnosić się ma do panny Natalii, to zupełnie nie jest na swojem miejscu. Nie widziałem nigdy domu milej i schludniej utrzymanego, jak u pp. Kluszczyńskich.
— A dom rodziców Alojzy w Stawiczanach, czy nie był wzorem w tym samym kierunku? Musisz wiedzieć, że każdy dom, w którym jest panna na wydaniu, prezentuje się gościom bardzo przyzwoicie. Kobiety czeszą się codzień, a nawet myją się, póki nie wyjdą za mąż. Później zaś dzielą się na dwie kategorye: jedną prawie zupełnie nieumytą, a drugą jeszcze gorszą, bo czasem umytą, ale niezawsze dla męża...
— Przestańże już raz, bo bluźnisz niegodziwie! — przerwał Stanisław. — Musisz być głodny i to ci żółć porusza.
— Na szczęście, jesteśmy już niedaleko hotelu. Ale pst! patrz-no!
— Co takiego?
— Widzisz tę karetę!
— Widzę, ale nie pojmuję, co w niej może być szczególnej uwagi godnego.
— Ucz się heraldyi, to umiejętność bardzo pożyteczna dla młodych ludzi, puszczających się na bystrą wodę polityki. Widzisz na tej karecie herb. To jest Palemon, herb Skirgiełłów. Uważasz, że na koźle obok woźnicy siedział nie lokaj, ale strzelec? To znaczy, że w karecie nie siedzi hrabina, ale sam hrabia. Otóż ztąd ważna konkluzya polityczna: hrabia Albin Skirgiełło przybył do Wilkowa, i posłał strzelca z biletem do kogoś, mieszkającego w tym hotelu. Notuj sobie te wszystkie szczegóły, ażebyś z nich mógł zdać sprawę sekretarzowi. Czekaj, dowiemy się jeszcze może, do kogo miał interes hrabia Albin.
W tej chwili pojawił się napowrót strzelec, a w ślad za nim wyszedł i zbliżył się do otwartych drzwiczek karety młody, przystojny mężczyzna z brodą, którego bodaj czy już gdzie nie widzieliśmy. Nie, nie mylę się, to nasz znajomy z dworku pp. Kluszczyńskich, dr. Mitręga, albo raczej; pleno titulo, dr. Emanuel Mitręga. Miał on dziwną, jakąś minę, w której pewna uniżoność walczyła z chęcią pokazania się à son aise, jak gdyby to nie było spotkanie między hrabią a doktorem, ale spotkanie między dwoma, dajmy na to, doktorami, lub raczej, i lepiej, dwoma hrabiami.
— Dzień dobry — odezwał się z karety głos uprzejmy wprawdzie, ale w którego intonacyi herb Palemon pięciuset swojemi wiekami przygniatał jakoś wszystkie inne odcienie. — Cóż, widziałeś pan Oxenschlepa?
— W tej chwili rozeszliśmy się, i daliśmy sobie randez-vous u hrabiego.
— No, to proszę! — I tu oprócz głosu, pozwolę jeszcze sobie wprowadzić na scenę rękę hrabiego Albina, która skinęła łaskawie na znak, że dla dr. Mitręgi jest miejsce w karecie.
W tejże samej chwili znajomi nasi mijali karetę. Dr. Mitręga odwrócił się przypadkowo ku nim, a Stanisław poznawszy go, uchylił kapelusza. Doktor przymróżył oczy, jak gdyby nie dowidział, i zrobił ruch głową, mogący uchodzić za ukłon. Jednocześnie atoli, we wnętrzu karety, uchylił się, czy uchylonym został, kapelusz Panama, a z pod niego ukazało się oblicze przyjemnie uśmiechnięte. Było to oblicze hr. Albina. Powiedziałem już, że opisywać go nie będę, bo muza moja nie sięga w tak wysokie sfery: niechaj je sobie czytelnik sam wyobrazi, przyjąwszy odemnie zapewnienie, że wszystko co wyobraźnia jego wymarzyć sobie zdoła pod względem męskiej piękności i pańskiej wykwintności znachodziło się w tem obliczu. Dr. Mitręga spostrzegł, że hrabia się kłania, wyciągnął więc szybko rękę i rzekł łaskawie:
— A, dzień dobry, panie Wołodecki!
Strzelec zamknął za nim drzwiczki, wskoczył na kozieł, i kareta, Palemon, hrabia Albin i dr. Mitręga, wszystko to znikło w mgnieniu oka, jak senne widzenie.
— I cóż ty na to? — zapytał Smiechowski.
— Na co? — odparł Stanisław, nieumiejący sobie zdać sprawy z tak subtelnych zajść politycznych, o które tu chodziło, a przytem myślący w tej chwili o przecudnym negliżu panny Natalii i o ślicznych, starannie pielęgnowanych rączkach, które mu wczoraj podawały kofitury z róży.
— Uważajże o co chodzi. Rozbijaliście się wczoraj przeciw kandydaturze Ciemięgi, jako zwolennika Skirgiełły. Otóż widziałeś na własne oczy Mitręgę w karecie hrabiego Albina, i słyszałeś na własne uszy, że mają rendez-vous z Oxenschlepem. To wszystko powinieneś pamiętać, bo to ci otworzy drogę do łaski sekretarza, i do ręki panny Natalii.
— Któż jest ten Oxenschlep?

— O tem dowiesz się później, teraz chodźmy jeść, bo dłużej nie wytrzymam.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.