Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat życia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII

Nowe życie rozpoczęło się. Kamil oszołomiony obfitym we wrażenia dniem patrzył na rozkołysaną rytmem pociągu postać ojca. Za oknem wagonu wlokły się rozpaczne, listopadowe pola okryte sinym kolorem popołudniowego smutku, beznadziejne dale, ziejące nudą zastygłych wiatraków. Patrzeć tam było Kamilowi straszno, więc siedział sobie spokojnie na pluszach i myślał, taksując wzrokiem co pewien czas ojca. Byli sami w przedziale. Andrzej ustawiał pasjansa na wystającym pod oknem blaciku.
Wieczorami nerwowcy nastrojeni są optymistycznie. W Kamilu kłębiły się od rana niepokojące refleksje. Ciotki znają go przecież od lat. Potrafi być lekkomyślny. Zaufać mu? Ostatecznie życie tutaj ostatnio nienajgorzej się ułożyło. Jeszcze zostawi w jakim obcym mieście... Ale nagle wbiegła zdyszana ciotka Zosia, w chustce, z ulicy i powiedziała: — „Andrzej jedzie... dorożką!“
I w tej chwili odeszły Kamila wątpliwości. Musi jechać, musi się stąd wyrwać... przecież ma ojca. Spojrzał w okno. Blady i schorowany Goliński niezdecydowanie wychodził z wychodka, jednocześnie Emilka od Zelcera w kłębach pyłu wyrzucała popiół do śmietnika, Hilary stał z głową zadartą do góry, bo mu przed chwilą padła pod nogi wiązanka naci, Marek rąbał drzewo na pniaku, wszystko to w szarej barwie bezsłonecznego rana, w wiadomej nudzie rozpoczynającego się dnia. Tak, trzeba się od tego oddalić.
Andrzej wszedł na wesoło, ze słowami:
— Ale też mieszkacie w katakumbach... Dzień dobry! Kamil, spakowałeś kufry? Pewnie nie masz nawet co brać ze sobą? Jedynie szczoteczkę do zębów, ale i to ci sprawię nową. Tak! Wszystko na nowo! A czy ty wogóle używałeś szczoteczki do zębów?
— Używał, czyścił sobie zęby co dzień, ale my nie! — z triumfem wykrzyknął Jerzyk.
— Od szczotki zęby wypadają — dodał stanowczo Zbyszek.
— A, nie! A, nie!... to się mylicie! Proszę, oto dziesięć marek kładę na stole i przeznaczam je na proszek i szczoteczki dla was, moi chłopcy! Zęby należy myć rano i wieczór. Zocho, dopilnuj! A gdzież Stasia?
— Ano poszła trochę postać w ogonku... Pożegnajmy się i pójdę ją zastąpić — odpowiedziała ciotka Zosia.
— O, nie! Na jakiej to ulicy? Podjedziemy do niej, przywitamy się i pożegnamy jednocześnie.
— To na Radnej, Kamil ci pokaże.
Pożegnanie trwało jeszcze parę minut. Wielki, ciemno i szykownie ubrany Andrzej z trudem pochylał się nad chłopcami, zaniepokojony lekko ich widocznym zaniedbaniem tualetowym. Dotykał ich policzków końcami palców, kręcił się. Kamil jeszcze raz zauważył, że ten czysty, światowy pan na tle ciasnego pokoju — bo pokój jakby zmalał — wygląda wprost niepokojąco, groteskowo. Ale Andrzej zdawał się być dość obyty z rozmaitymi lokalami. Raczej chciało mu się już wyjść i nie patrzeć na tragicznie zasępioną twarz ciotki Zosi. Wyszli przed bramę. Dorożkarz rozmawiał ze sklepikarką, która stała w białym płaszczu na progu swego sklepu. W dorożce i wokół dorożki kręciła się zasmarkana dzieciarnia z sąsiednich domów. W kącie bramy stał „Kusia“ i gryzł pestki słonecznikowe. Kiedy Kamil usiadł obok ojca w dorożce, „Kusia“ krzyknął:
— O, do domu poprawczego go zabierają!... czekaj! jeszcze ja ci tu dam trafne!
Kamil nic na to nie odpowiedział. Dorożka ruszyła na oczach co najmniej dwudziestu widzów. Z balkonu pierwszego piętra przechyliła się jedna z Hrabiakówien w szlafroku i z podwiązaną szczęką, machała ręką i wreszcie powiedziała:
— Mój Boże... szczęśliwe dziecko! Jak to odrazu znać kogoś z lepszej stery...
W bramie mignęła jeszcze Kamilowi opatulona chustką i żałosna postać ciotki Zosi. Ale nie miał czasu roztkliwiać się. Przede wszystkim czuł, że mu jest bardzo miękko, i że granatowe i czyste siedzenie dorożki bezlitośnie podkreśla stan jego ubranka. Andrzej zaraz go pocieszył, że jeszcze dziś wszystko będzie miał nowe. Przy tych słowach Kamil poczuł ostry zapach wódki i skonstatował, że ojciec jest nieco podchmielony. Dorożka podjeżdżała pod kolejkę wyczekujących ludzi. Kobieca postać w chustce starała się odłączyć i przemknąć do bramy, ale Andrzej już wołał głośno:
— Stacha, nie wstydź się, teraz takie czasy. Przywitaj się.
I zawstydzona ciotka Stasia musiała zawrócić z bramy. Andrzej wyściskał ją, wtajemniczył w plany co do przyszłości Kamila, obiecał pamiętać i przy pierwszej większej gotówce pomóc obu siostrom swojej żony.
— Ściskam cię, droga Stasiu... widzisz! Specjalnie podjechaliśmy... Napiszemy... napiszemy wkrótce!
Odjechali w stronę Karowej. Ciotka Stasia niezręcznie wcisnęła się w kolejkę. Ktoś z ponurego tłumu zawołał: „Phi, paskarz jakiś... A ta głupia sterczy w tym ogonku!“ Kamil słyszał to wyraźnie i zrobiło mu się wstyd, że ojciec naraził ciotkę Stasię na takie widowisko. Ale to zaraz przeszło, bo Andrzej położył mu rękę na ramieniu i krzyknął do dorożkarza:
— Jedźmy na Nalewki, po jakiś strój dla tego młodego szlachcica!
Po zakupach w postaci ubranka z pokrzyw, przydługiego palta, bielizny, uczniowskiego kepi i pary półbutów, Andrzej zawiózł Kamila do zakładu fryzjerskiego na Krakowskim Przedmieściu, blisko placu Zamkowego; tam polecił młodemu człowiekowi ostrzyc chłopca, sam wyskoczył na chwilę, wrócił z niewielką butelką koniaku i począł popijać z właścicielem zakładu, z którym był na ty. Wtedy Kamila znów opadły czarne myśli. Andrzej wesoło rozprawiał z chudziutkim panem o jasnych, nastroszonych wąsikach, młodzieniec pochylony nad Kamilem brzydko chuchał, nowe ubranie pachniało jakąś farbą, gniotło, buty także uwierały. Wreszcie skończyły się postrzyżyny, panowie wykończyli buteleczkę i rozmowę o dawnych, dobrych czasach, po czym Andrzej zaprowadził Kamila do dorożki i wesoły, rozwodzący się nad wspaniałym wyglądem syna, kazał jechać do restauracji Lijewskiego. Tutaj Kamilowi zdawało się, że wszedł w krainę czarów. Znalazł się nagle w dziedzinie pełnej podniosłego nastroju, przy kilku stolikach jacyś wspaniali ludzie jedli powoli i rozmawiali szeptem, cichutko przemykali się kelnerzy, kołysząc na dłoniach tace z potrawami, nad czyściutkimi stołami unosiły się delikatne zapachy z bufetu, od sufitu spływały miękko smugi światła elektrycznego, w pewnym miejscu szemrał basenik z prześwietloną fontanną. Groza tego wykwintu paraliżowała ruchy Kamila. Zdawało mu się, że idzie we chwiejbie, że ta sala się kołysze. Napewno lada chwila coś przewróci, zmąci tę dostojną ciszę, pośliznie się na błyszczącej posadzce, upadnie i umrze ze wstydu i lęku.
Nic w tym rodzaju nie nastąpiło. Andrzej, popychając delikatnie syna w stronę wskazanego przez wytwornego pana stolika, rozmawiał z nim jednocześnie, mówił śmiałe słowa w rodzaju: — „Znam was... napewno świeże? Żebyście mi tylko dziecka nie struli. Wino będzie miało dobrą temperaturę? No, byle żywo, bośmy głodni obaj!“
W czasie spożywania potraw tak wspaniale wyglądających, że Kamilowi żal było psuć ich kształty, Andrzej wyjawił mu swoje zamiary na najbliższą przyszłość. Więc przede wszystkim, dziś jeszcze, zaraz po obiedzie, pojadą na grób matki. On, Andrzej musi na miejscu dowiedzieć się szczegółów, i być może, postawi choćby kamień jakiś niewielki na grobie młodej kobiety. Co do spraw dalszych, to przede wszystkim gdzieś wyjadą. Gdzie? Andrzej musi się jeszcze namyślić. Teraz, kiedy są we dwóch, będzie musiał pogłowić się trochę nad ustabilizowaniem dalszego życia. Teraz muszą się radować, że los ich połączył.. Obaj sieroty... sami... Nikt się o nas nie zatroszczy!
Jedząc i pijąc, poprawiając w rękach Kamila nóż i widelec, Andrzej ciągle mówił i choć były to rzeczy proste, Kamil steroryzowany tym pierwszym w życiu sposobem biesiadowania, niewiele z tego rozumiał, potakiwał, starał się być swobodny i krzywił się, robił jakieś obojętne i znudzone miny, choć serce obtłukiwało mu się w piersiach nieregularnie, rozgrzane kilku łykami wina, krew rozsadzała żyły, a w głowie szumiało i mętniało coraz bardziej. To tylko odczuwał napewno, że ojciec mówi do niego poważnie i po dorosłemu, że traktuje go serio i po męsku. Dostał jeszcze jakąś zupełnie nieoczekiwaną i niesamowitą potrawę, mrożony krem z owocami... Jadł to, nieomal zaniepokojony rozkosznym smakiem; wreszcie ociężały, ciągle czując się niezręcznie, dał się poprowadzić ojcu do wyjścia.
Pociąg na chwilę zatrzymał się na jakiejś stacyjce, po czym ruszył i popadł w monotonną drżączkę. Andrzej zebrał karty, włożył je do kieszeni palta, zdjął binokle, przetarł je chusteczką, zamknięte powieki chwilę przyciskał dwoma palcami, znów usadowił binokle na nosie, splótł dłonie na brzuchu i zagadnął:
— Lubisz się gimnastykować?
— Nie bardzo... w szkole kazali, ale nigdy mi się nie chciało.
— W twoim wieku jest to konieczne. Pamiętaj, że dobrze rozwinięty fizycznie mężczyzna pewniej się czuje na tym świecie i myśl ma zdrowszą. Stań na podłodze!
Kamil zsunął się z kanapki. Andrzej chwycił go za przeguby rąk, począł je podnosić do góry, wyciągać do przodu i opuszczać, mówiąc: — „Wciągnij powietrze... ooo, tak... A teraz powoli wypuszczaj. Dobrze. Kucnij. Na palcach, wolno, wolno... do góry. Ot, tak. Później będziesz to sam robił, codziennie. Oprzyj ręce na biodrach i pochyl się do przodu... Śmiało!“
Kamilowi było nieswojo i zgrzał się trochę. Dokuczała nowa, szorstka bielizna. Wszystko to dlatego, że nie mają o czym ze sobą mówić. Nie zgrali się jeszcze. Jakieś wygibasy i to na roztrzęsionej podłodze. Lekcja ta skończyła się wkrótce, Kamil znów usiadł sobie wygodnie, odsapnął i niewyraźnie spojrzał na ojca. Siedział czarny i bryłowaty, jaśniejący na piersiach bielą trójkąta koszuli, lśniącym krawatem. Palił papierosa w grubej, bursztynowej cygarnicy, patrzył i uśmiechał się nieznacznie. Najprzykrzejsze, że oczu nie było widać; coś niewyraźnego za łamiącymi się blaskami szkieł. A nuż co ukradnie, czyjąś walizkę z sąsiedniego przedziału? Być może, wyda się i krzyk na stacji, wstyd straszny. Niech tylko próbuje wyjść! Będzie go błagał, żeby nie wychodził.
Skądś, z daleka jakby, poprzez przytłumiony łoskot pociągu przedzierały się żałosne tony skrzypiec. Za oknami to samo: brunatna, wietrzna pustać. Nawet nie zdążył się pożegnać z Jankiem. Niech tam... Skończyło się to jałowe życie, teraz przynajmniej zaczyna się coś dziać; nowe ubranie, podróż.
Andrzej nałożył palto, wyjrzał przez okno i powiedział:
— Chodź, już dojeżdżamy do Mińska!
Przeszli gmach stacyjny i zaraz opadło ich kilku brodatych woźniców z batami w rękach. Na smutnym, piaszczystym placyku, pośród nawozu i słomianego śmiecia, stało kilka obdartych dorożek i dwie chłopskie furmanki. Spośród kilku wrzeszczących i rozpychających się furmanów Andrzej wybrał krępego Żyda, zgodził z nim cenę przejazdu do osady i skrzypiąca bryka potoczyła się w twardych wstrząsach, pociągnięta przez chude, brudne jakieś i poplamione koniska. Bryczka koślawo toczyła się topolową aleją, skręciła na szarą pręgę szosy i podróżnych otoczył krajobraz pełen bolesnej pospolitości, wypranej z wszelkiego nastroju. Uroda jesieni wydawała się Kamilowi ciągle nieporozumieniem. Udręczony wzrok powłóczył się żmudnie po nudnej jałowiźnie pól, gdzieś tam barwiły się na brunatnym tle grzebiące w ziemi babiny, podkreślały posępny bezsens tego pejzażu.
Andrzej drzemał. Wyglądał jak ksiądz odmawiający wewnętrzne jakieś modlitwy. Bryka przeważnie wlokła się przykro i skrzypliwie, czasem podrywało ją, wówczas przez kilka minut trzeszczała potwornie, zdawała się grozić, że koło gubi... Kamilowi już od dłuższego czasu zaczęły tłuc się po głowie jakieś ponure wnioski; drażniły go te gwałtowne podrywy koni, dzięki którym i tak wypadało, że do osady będą jechali około dwu godzin... Że ciągle trzeba siedzieć koło drzemiącego pana w czerni i poruszyć się nijako... I jakoś to wogóle śmiesznie, że tą pustą szosą pędzi bryka, a w tej bryce mały chłopiec okręcony warstwami nowych, śmierdzących lekarstwami materiałów, siedzi obok wielkiego pana w meloniku i złotych binoklach... że naokoło puste pola z badylami i dzień taki ciemnawy... szarawy.. Już trzeci raz jedzie tą drogą, i za każdym razem inaczej. Najpierw z mamusią na furze; to było wiosną i bydło porykiwało... Konik był jeden, mały, i biegł to szybko, to powoli, a od furmana leciało machorką... A potem na pogrzeb mamusi, ze wszystkimi... i z Frankiem. I teraz... jak to równiutko i do trzech: najpierw z mamusią, teraz z tatusiem, a w środku pogrzeb mamusi. Boże kochany... żeby ten tatuś wziął choć trochę na kolana i pobujał, albo bajkę opowiedział... Może później... dopiero pierwszy dzień... Jak się zgrają...
Bliżej osady pokazało się trochę ludzi na szosie. I znów Kamil łamał głowinę, dlaczego tu więcej ludzi i gdzie idą... czy na spacer wychodzą aż trzy czy cztery kilometry?.. Pojawiali się prowincjonalni Żydzi, zdający się nosić na czarnych chałatach, drugi jeszcze, niewidoczny chałat utkany ze smutku... Skręcali w jakieś boczne dróżki, w szczere pole, czarni, z woreczkami albo i bez... Chłop wlókł się za siwym koniem, obok pustej fury i wyglądał, jakby go ktoś przytroczył do lejc, tak szedł niechętnie. I podróż wyprowadziła brykę w cuchnącą człowieczym i bydlęcym brudem ulicę z kocimi łbami, pokazały się rudery z pełzającymi na progach jak oślepione, dzieciakami. Popiskiwały drzwi i okiennice, ukazywały się w oknach twarze jakby pobielone mąką, wydłużone od ciekawości. Między ruderami przemykali się czarni ludzie, nagle, z podwórka wybiegł chudy, pejsaty i bardzo blady żydek w jarmułce i znieruchomiał z uniesioną głową i sztywno opuszczonymi do dołu rękami, pochylony. Zdawał się węszyć jakiś świat daleki. Andrzej przecierał binokle i śmiał się. Wyjechali na rynek, pod zabudowaniami kręcili się ludzie, jak mrówki, chwilę przystawali, znów się rozchodzili, wchodzili do otworów, wychodzili... A w środku rynku czerniły się samotnie zabudowania, pod szkołą, tam gdzie morwy, żółciła się powłoka opadłych liści. Kamil wypatrywał, ale żywej duszy na tym miejscu nie było, tylko gdzieś pod dachem... nie gdzieś, ale nad drzwiami zakładu wuja Leona poruszyły się, zakołysały mosiężne talerze.
— Tatusiu, zatrzymajmy wcześniej, to zajdziemy ich znienacka... dobrze? tatusiu! Ja proszę... te parę kroków... piechotą...
— Z ochotą wylizę z tej bryki i wyprostuję kości... dobrze synu... możemy ich nawet przestraszyć!
Chwilę zastanawiali się, czy przestraszyć i w końcu zdecydowali wejść normalnie. I tak będzie znienacka. Przestraszyli jednak mimo woli, bo kiedy weszli do zakładu, babka Weronika, która właśnie wysuwała głowę z piwnicznego otworu w podłodze, omal nie spadła z drabinki, wysypała kartofle z koszyka i jęknęła:
— Chryste! Ten tutaj... brakowało go!
Andrzej nieco się zmieszał. Nie spodziewał się tak odrazu natknąć na babkę Weronikę, zamierzał nawet uniknąć tego spotkania i tylko z wujem Leonem porozmawiać na osobności, przejść się z nim na cmentarz. Oboje speszeni, wrogowie od lat, których przyczyna waśni, grób Anny, zetknął może po raz ostatni w życiu, patrzyli teraz na siebie z obojętnym wstrętem, nie radzi temu spotkaniu. Babka Weronika wyszła z dziury, opuściła klapę, poprawiła chustkę na głowie i podparłszy się w biodrach, zaczęła mówić:
— Rzeczywiście ty parobasie żeś się w porę pojawił!... Jak tu ona konała w opuszczeniu, a i przedtem, to ciebie, huncwocie jeden nie było, tylko­‑żeś włóczył się po obcych aresztach i rodzonej żonie pozwoliłeś być na łasce nie łasce jakiegoś bejlisa, tego drania łapacza... obu was związać w worek z kamieniami i w najgłębszym miejscu spławić... nasienia sobacze, wisielce! No i cóż? Jeszcze cię przed śmiercią musiałam ujrzeć, łapserdaku! Możeś po spadek po żonie przyjechał, co? Jużeś chłopaka widzę zagarnął pod swe skrzydła... już ty go wykształcisz! Tylko wymyśl mu jakieś lżejsze łajdactwo, żeby się po tych więzieniach ciągle nie wylegiwał... Pocoście przyjechali? Co tu chcesz?
Ale do zakładu wszedł od strony mieszkania wuj Leon z miską gorącej wody i ściereczką; przerwał przykrą gadaninkę babki Weroniki. Wuj Leon na widok Andrzeja zarechotał z zadowolenia, odstawił miskę, i podszedł z wyciągniętą dłonią, nieśmiało uradowany, bez słowa.
— Jak się masz, Leon! — powiedział Andrzej. — Słuchaj, czy ty nie mógł byś jako uspokoić tej jadowitej staruszki? Ledwie przyjechałem, już mi jakieś poufałe kazania prawi, diabli wiedzą... możeśmy się wszystkiego z kilka razy w życiu widzieli! Możebyś się przeszedł trochę z nami, zaraz chcemy wracać... na krótko żeśmy...
— Nigdzie nie będziecie łazić! — wrzasnęła babka Weronika. — Macie co do pogadania, to nie włóczyć się po rynku, tylko w mieszkaniu, jak ludzie! Jakiem ci taka poufała i jadowita, ty dygnitarzu z Pawiaka, to mogę sobie na tę godzinę wyjść z domu. Lolek, nigdzie mi się z nim nie ruszaj! Kamil, chodź do babki, nie słuchaj co ten rzezimieszek będzie knuł!
— Nie, babciu! Ja zostanę z tatusiem.
— A niech was kaczki zdepczą, łajdusy! — I babka Weronika wybiegła na dwór.
We trzech weszli do pokoju pachnącego ciepłym, jakby chlebnym zaduchem. Andrzej nie zdjął palta, przysiadł na brzegu kufra i zaczął mówić do wuja Leona, który stanął koło okna z rękami do tyłu, pokorny i zażenowany jak wyrostek. Często oglądał się na Kamila.
— A więc, Leonie. Mną rzucało po świecie; trochę młodość, trochę lekkomyślność. Przyjechałem tu z Kamilem specjalnie i wyłącznie, aby zobaczyć grób Anki... Nie dla was, bo wiesz jak zawsze byliśmy sobie dalecy (tu wuj Leon aż się przygarbił od tych nieprzyjemnych słów) i... w gruncie rzeczy... co my tam za rodzina! Chciałbym cię prosić, abyś łaskawie zajął się kamieniem na grobie Anki, ja ci tu zostawię pieniądze, o, sto pięćdziesiąt marek... Zostanie ci trochę, to obróć je na konserwację grobu... Czekaj, może masz resztę z dwustu, bo nie mam pięćdziesięciomarkówki.
— Zaraz, tylko wstań z kufra, bo tam mam...
Andrzej podszedł do okna i zapatrzył się na błotnisty kwadrat z badylami. Wuj Leon odepchnął wieko, kazał Kamilowi je przytrzymać, sam wyciągnął z dna, spod ubrań i bielizny, skąd buchnęło naftaliną; „Żywoty Świętych“, spuchnięte od banknotów między stronnicami, odliczył pięćdziesiąt marek, przytrzymał je w wargach, ukrył księgę i powoli opuścił wieko kufra. Kamil zauważył, że wuj Leon nagle pobladł i drobne kropelki potu zrosiły mu czoło, przy tym raz po raz zerkał w stronę Andrzeja. „Napewno boi się, żeby mu tatuś nie zabrał tych pieniędzy“ pomyślał Kamil. Ale Andrzej nawet nie zauważył manipulacji z kufrem. Schował pieniądze i wszyscy trzej zapadli niespodzianie w milczenie. Kamil patrzył przez okno i rozmyślał sobie z pewnym sentymentem, że kilka miesięcy temu za oknem tłoczyły się rośliny, cały ten skrawek gruntu był wypełniony po brzegi, a oto teraz wyglądał jak błotny wądoł, zmalał jakby i dręczył swoją pustką i niepotrzebnością do tego stopnia, że kiedy Kamil ujrzał w szparze chlewu świński ryj, odetchnął prawie z ulgą. Przestał tam patrzeć, bo za oknem było okropnie. W pokoju zauważył, że skrzypce wiszą na ścianie, zaczepione sznurkiem na gwoździu, jak szynka w wędliniarni. Instrument bez futerału wyglądał jakoś nago i żałośnie. Właśnie teraz, kiedy obecni zamilkli, przytłoczeni przemożnym działaniem desperackiego nastroju, od skrzypiec popłynął drżący dźwięczek, jakieś muzyczne westchnienie. I wtedy odezwał się Andrzej:
— Posępne tu u was o tej porze życie, jakby kto piaskiem z ołowiu sypnął. Czegoż ty Leon skrzypiec nie chronisz, muchy łażą po nich jak po ścierwie... Grają sobie na nich, aż słychać!
— Ano grałem na jednym weselu i pobili się chłopi, któryś chwycił futerał i rozbił mi go na drzazgi... teraz wybieram się kupić nowy... Wuj Leon niezręcznie zerknął w stronę Andrzeja, zaraz przeniósł wzrok na Kamila i mruknął porozumiewawczo okiem, jak uczeń po udanej odpowiedzi przed nauczycielem, zaraz też delikatnie się uśmiechnął, jakby dzielił się z Kamilem w wyobraźni sceną tej bójki na weselu. O, wuj Leon najwyraźniej ciężko odczuwał obecność Andrzeja. Patrzył na jego elegancję i pewne siebie ruchy, porównywał go z sobą i zrobiło mu się na chwilę żal, że marnuje życie w takim marnym miejscu; spojrzał na okrągłe jak rury, wzdęte na kolanach portki z cajgu, na kurtkę nieco przyciasną, z wysiepanymi rękawami... Prowincjał jestem, kołtun... Ale uczciwy — szepnął sobie w duchu po chwili, z satysfakcją.
— Możebyś nam teraz trochę pograł, nigdy nie słyszałem jak grasz — odezwał się Andrzej.
— E, ja tak gram... dla chłopów. Mogę zagrać, dlaczego nie — powiedział wuj Leon z ożywieniem.
Zdjął skrzypce ze ściany, chwilę przykręcał struny, stroił i wreszcie stanął w oknie, tyłem do pokoju i począł grać swoją ulubioną, popisową melodię: „Pażalej ty mienia“. Zdawaćby się mogło, że żałość tej muzyki ściągnęła do pokoiku cały rozpaczny nastrój tej mieściny. W pokoju było gęsto od udręki. W Andrzeju widać wezbrało Rosją, bo zdjął binokle, zakrył dłonią oczy i kołysał głową. Kamil cichutko podszedł do drzwi od zakładu i zajrzał przez dziurę po sęku. Spotkał się tam z drugim oczkiem, chytrym i popielatym, niby pajączek w sieci zmarszczek, oczkiem babki Weroniki. Uchylił drzwi, ale już tylko zdążył pochwycić fragment kiecki babcinej w drzwiach.
— Leon... proszę cię... weź skrzypce i pójdziemy do jakiej knajpy napić się wódki. Później pójdziemy na cmentarz... jest czwarta... jeszcze zdążymy...
— No to chyba najpierw na cmentarz, bo później się ściemni... Ale bez skrzypiec... po co?
— Nie, nie... weź skrzypce, proszę cię! Grasz spod serca...
— Eee, tam... tak, dla chłopów... Żeby się tylko babka nie przyczepiła... wezmę skrzypce pod kurtkę, najlepiej...
Szli środkiem rynku, po piaszczystym i popielatym, usuwającym się pod stopami terenie. Ta niechlujna przestrzeń, okolona cuchnącym pierścieniem nieskanalizowanych schronów, nakryta siną pokrywą obojętnego nieba, podkreślała wprost niepokojąco niecodzienny kontrast ubioru i postaci Andrzeja na swoim tle. Obok stąpał żołnierskim krokiem, zażenowany nieco wrażeniem, jakie wywoła Andrzej na mieszkańcach, wuj Leon, w maciejówce na głowie i wystrzępionej jesionce. Już sam wygląd zewnętrzny tych dwóch gryzł się ze sobą rażąco. Pośrodku szedł Kamil w swoim kepi i nieco przydługim palcie. Trzymał obu mężczyzn pod ręce i nawet co pewien czas kulił nogi i zwisając, dawał się nieść. Na świecie szarzało, wszystko tonęło w powietrzu barwy pomyj, nad głowami unosiły się wronie wrzaski i wrony, jak łachmany, strzępiły się po brudnym stropie.
Zza budynku szkolnego wyszli dwaj obdarci, osowiali jakby, chłopcy. Jeden począł ciskać kamieniami w bolesne niebo, czynił to lewą ręką i jakby od niechcenia; drugi chuchnął w ręce... W Kamilu serce gwałtownie zabiło; żeby tylko go nie poznali, bo ten chuchający, to był Bury, a drugi Roman... Ale skryli się znów za szkołę, widać dokuczał im zimny wiatr.
Wyszli na wzdęty, twardo brukowany polnymi kamieniami środek ulicy, na ich widok ludziska przystawali, ocieniali sobie dłońmi oczy, choć nie było słońca... Dziwili się widać, ale nie szli za nimi, przystawali i ruszali w swoją drogę. Minęli kościół, przeszli kręto między kilku chałupami i wreszcie znaleźli się w alei cmentarnej. Z daleka wyróżniał się spośród szczerych pól mur okalający cmentarz. Po obu stronach alei rosły topole i brzozy, droga spływała pochyło do cmentarza czerwienią zeschłych liści. W drzewach pojawił się wiatr, wyginały się białe brzozy, sypnęło liściem.
Niepoświęcone miejsce, tam gdzie się znajdował grób Anny, odgraniczone było od reszty cmentarza kwadratem bielonych kamieni. Te cztery zaledwie groby były jakieś zapadłe, porosłe zwiędłą trawką, ledwie widoczne. Jedynie na grobie Anny tkwił drewniany krzyżyk, dwie doniczki z jakimiś roślinami i zupełnie wyschły, nastroszony wieniec. Andrzej oparł się o drzewa i stał tak z pochyloną głową, pełen szczerej boleści i przejmującego nastroju, rozmyślający, że oto spełnia swój małżeński obowiązek, rozkoszujący się swym bólem i bliską możliwością zalania go trunkiem. Właściwie, podróż cała i ponury wygląd miasteczka oraz kilkugodzinne suszenie gardła przygasiło nieco Andrzeja i z ochotą myślał, że już wkrótce opuści tę obskurną miejscowość. Narazie oddawał się boleści i tak pochylony, z melonikiem na brzuchu, w czerni... wyglądał bardzo efektownie. Wuj Leon klęcząc zmówił jakąś modlitwę, potem wstał, smutno spojrzał na Andrzeja, chrząknął kilka razy, pogłaskał po głowie siedzącego obok Kamila, po czym ostrożnie położył na ziemi czapkę, wyjął skrzypce i począł grać z początku cichutko, coraz głośniej... Grał: „Gdy rannym słonkiem zaśpiewa skowronek...“ Kamil rozpłakał się momentalnie, trwało to ze dwie minuty, opadły ostatnie łzy i Kamil suchą twarz skierował w stronę ojca, bo coś mu tam się wydało... Tak, Andrzej Kurant wił się pod drzewem jak w mękach, w spazmach śmiechu. Rechotał cicho, z gwałtownymi wybuchami, i znów to samo. Łzy obficie ciekły mu po policzkach, ocierał je chustką... suchy mech i kawałki kory przylepiły mu się do palta. Ale wuj Leon nie widział tego. Miał zamknięte oczy i przędąc melodię kołysał się nad grobem Anny. Kamil wstał, spojrzał w bok i odrazu natknął się na tkwiącą w gałęziach niby pomarszczony owoc, twarz babki Weroniki. Widać było tylko samą twarz i błyszczały na niej ruchliwe oczka... W momencie jednak, kiedy Kamil spojrzał, na twarz wysunął się mały, czarniawy paluszek, i przytknięty do ust, dawał znak milczenia. Kamil odwrócił głowę i zdążył jeszcze pochwycić pierzchające resztki śmiechu z formującej się w powagę twarzy ojca. Wuj Leon przestał grać, stał teraz nieruchomo ze swym instrumentem, zapatrzony do góry, przejęty.
Andrzej podszedł do wuja Leona, z lękiem w oczach, czy aby znów nie wybuchnie śmiechem. Położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Dziękuję ci... ten kamień tutaj koniecznie... chodźmy już.
Zrobiło się mroczno, nagle opadła biała mgła i strzępami rozpinała się po zaroślach. Kamila przejął strach, trzymał się ramion ojca i wuja, szukał wzrokiem po krzakach, czy aby we mgle nie zamajaczy obca i koszmarna twarzyczka babki Weroniki. Kiedy wyszli poza bramę cmentarną, wuj Leon począł nagle opowiadać nastrojową historyjkę o tym, jak się kiedyś założył z kolegą, że w nocy pójdzie na cmentarz i jak się to odbyło. Kamil słuchał tego stężały wewnętrznie od zgrozy. Otaczał ich teraz pejzaż, który podnosił niesamowitość opowiadania wuja Leona. Szpaler drzew piął się od cmentarza w znieruchomieniu, niby posępny pochód widm w płaszczach z mgły; liście nie drżały, gałęzie wskazywały niebo, cisza była przejmująca, natężona, a tuż za drzewami wałęsały się po polach osobne kłęby mgły niby jakieś węszące, kosmiczne psiska.
Ale weszli między chałupy, pierzchły cmentarne niesamowitki, teraz zaczęły się pokazywać w oknach prawdziwe i w świetle, obrazki życia ludzkiego: kobieta w chustce związanej pod brodą prasuje. Jedzą z dwu mis, przy kominie, cała rodzina. Dwóch chłopów gra w karty. Kamil patrzył na te trzeźwe widoczki i czuł, że chłód wewnętrzny ustępuje miejsca ciepłym przypływom krwi. Było już ciemno zupełnie, kiedy stanęli przed szynkiem, blisko rynku. Wuj Leon wzbraniał się wejść, twierdził, że nie pije, w końcu prosił że aby tylko na chwileczkę wpadnie do domu odnieść skrzypce i powie babce gdzie jest, bo się zamartwi. Ale Andrzej wziął go energicznie pod ramię i nieomal wepchnął do środka. Za szynkwasem wisiały wędliny, głównie kiełbasy. Oprócz wędlin, kilkunastu butelek z trunkami, trzech stolików z krzesłami, słabo produkującej żółtą posokę światła lampki naftowej, szynkwasu i chudego, smutnego Don Kichota w watowanej kamizelce, który czytał za szynkwasem gazetę, nic zastanawiającego nie znajdowało się w tej smrodliwej norze. Knajpiarz podkręcił knot w lampce, wysłuchał zamówienia Andrzeja, krzątał się. Wuj Leon położył skrzypce na ławce, począł gwizdać jakiegoś marsza, podszedł do niego Kamil i zaczęli coś szeptać, zaśmiewać się po cichu. Knajpiarz postawił na stole butelkę z wódką i małe szklaneczki oraz talerz z pokrajaną kiełbasą i boczkiem, skropionym obficie octem. Przyniósł także kilka kromek razowego chleba. Chciał się oddalić, ale Andrzej go zatrzymał.
— Panie, mam pociąg z Mińska o dziesiątej z minutami... na ósmą musi mi pan wystarać się o furmankę, niech podjedzie po nas tutaj, zgoda?
Knajpiarz odpowiedział, że pośle dziewczynę do znajomego, który ma konie, i odszedł. Andrzej usiadł przy stole, rozpiął palto, nalał wódki do dwu szklaneczek, do trzeciej także wlał trochę, podsunął ją Kamilowi ze słowami:
— Napij się trochę po tym wszystkim, na rozgrzewkę.
Kamil wypił, niechętnie.. chwilę stał z otwartymi ustami, nie mogąc złapać tchu. Zjadł trochę kiełbasy z chlebem i zrobiło mu się raźnie i ciepło. Wuj Leon zamaszyście wychylił swoją porcję, chuchnął i powiedział biorąc zakąskę: „Mocna... aż mi oko zbielało“. Natomiast Andrzej wypił wolno i ze smakiem, po czym przytknął na chwilę do nosa kawałek chleba. Podweseleli, jedząc, wuj Leon opowiadał Andrzejowi, jak się odbył pogrzeb Anny, znów wypili, tym razem Kamil odmówił... Dwaj mężczyźni zaczęli rozprawiać z ożywieniem, serdecznie, ale w pewnej chwili Andrzej nagle zasępił się i zapytał nerwowo:
— Słuchajno, Lolek. Mnie jest potrzebny dokument o śmierci Anki... akt zejścia... i muszę go mieć dziś, koniecznie! Racja, psiakrew!
— Czegoś wcześniej nie powiedział! Kancelaria pisarza już zamknięta, a to i do księdza także trzebaby było pójść... już jest po szóstej!
— Chodź zaraz... musimy się wystarać o ten dokument! Kamil poczeka na nas tutaj... idziemy, już!
Wyszli. — Kamil, nie ruszaj skrzypiec! — krzyknął wuj Leon już z drzwi. Kamil jednak zaraz położył sobie skrzypce na kolanach i jął jeździć smyczkiem po strunach. W głowie czuł jakieś szmery radosne, w sercu ogromną miłość do całego świata... Do ojca i do knajpiarza zza szynkwasu, do tego samego, przepełnionego zapachem ogórka i zimnego dymu tytoniowego, lokalu. Z kąta wyszedł niezdecydowanym krokiem rudy, wyleniały w kilku miejscach kot bez ogona. Kamil podbiegł do niego, ale kot prychnął i uskoczył w mrok. Kamil wrócił do stołu i nalał sobie trochę wódki do szklaneczki. Już miał wypić, kiedy zza bufetu wyskoczyły gniewne słowa:
— Chaim, siulim! Dlaczego tak mało? A piwo także pijesz?!... Postaw to w tej chwili, bo powiem ojcu! Taki małoletni i moczymorda!
Knajpiarz zaszeleścił gazetą i z powrotem utkwił w niej swe obwisłe wąsy. Kamila opadły posępne myśli. Naturalnie... ciągle mały, każdy może wykrzyczeć... wszyscy mają prawo robić co chcą, tylko on zawsze jest pod opieką, kiedy nie trzeba. Nie tak dawno, w okresie biedy chleba mu nikt nie dał, ale zwymyślać od szczeniaków i niedorostków, każdy się kwapił. Ojciec też jakiś dziwny, obcy jeszcze, ciągle daleki. Nędzny los... zawsze trzeba słuchać, samemu nic kazać nie można...
Poczuł, że głowa mu się kiwa i duszny bezwład rozłazi się po kościach. Wyciągnął się na ławce pod oknem, przed oczy nasunął mu się odgrodzony grób matki, zdawało mu się, że na drzewie siedzi babka i grozi palcem, przejął go dreszcz strachu, ale zaraz babka, wuj Leon i ojciec poczęli się kręcić w dużym, fioletowym kole... Usnął.
Otworzył oczy i poczuł, że ktoś nim potrząsa za ramię. Zamglony snem wzrok odróżnił barczystą postać ojca i jego drżące na nosie binokle. Zapachniało ciepłym, wódczanym oddechem. Andrzej zaczął mówić, wesołym, podniesionym głosem:
— Uciąłeś sobie niezgorszą drzemkę.. już fura podjechała. Załatwiliśmy z Leonem wszystko szczęśliwie... mam już teraz dowód na piśmie, że jestem wdowcem a ty na pół sierotą. No, wstawaj... jedziemy!
Wuj Leon stał pod ścianą i pisał palcem w powietrzu nierealne słowa. Kamil przecierał oczy, ziewał, czuł niesmak w ustach i wilgotne ciepło na ciele. Andrzej wypił jeszcze z wujem Leonem, pocałowali się dwa razy w oba policzki, wuj Leon, wzruszony, chciał jeszcze trzeci raz, ale jakoś niezręcznie kiwnął głową w powietrzu, bo Andrzej w roztargnieniu odsunął się, ale spostrzegłszy gest szwagra, znów go objął i ucałowali się dwukrotnie. Wyszli w czerń podziurawioną kilkunastu rozedrganymi światełkami, przed knajpą stała furmanka częściowo oświetlona lampą wiszącą u spodu. Kamil wymienił pocałunki z wujem Leonem, wdrapał się na furę, zaraz też usiadł obok niego Andrzej, w drgawkach potoczyła się furka po kocich łbach, w ciemność. Wuj Leon krzyknął nieszczerym głosem: „A zajedźcie kiedy... może w lecie... choćby ty, Kamilu!“
— Pies was trącał, sumogrady — westchnął Andrzej i poprawił się na siedzeniu.
Kamil chciał się zapytać ojca, co to takiego „sumogrady“, ale nie miał odwagi rozpoczynać rozmowy, przy tym opanowały go rozmaite wspomnienia zaczerpnięte z kroniki wypadków w gazetach, opisujące bandyckie napady na szosach, krwawe masakry, dłubanie oczu. Wyobraźnia pracowała raźno, ochoczo podsuwała wymyślne obrazy i sprawiła, że po godzinie jazdy nieszczęsny fantasta zgrzany i objęty drętwicą leżał na obsuniętym siedzeniu z grochowin, gdzieś u stóp drzemiącego ojca.
Na stację zajechali w samą porę. Andrzej zdążył zapłacić furmana i wykupić bilety, po czym ledwie zajęli miejsca w przedziale, pociąg ruszył. Po półtoragodzinnej jeździe, senni i markotni wysiedli na dworcu Brzeskim. Zmęczony wrażeniami dnia, Kamil słabo już reagował na zakończenie tej podróży. Półprzytomnie zdawał sobie sprawę, że jadą gdzieś dorożką, że jakiś człowiek w wysokiej czapce i kurtce ze srebrnymi guzikami zapisuje ich nazwiska w książce, że idą po schodach wysłanych czerwonym dywanem, później pokój z dwoma łóżkami, ojciec pomaga mu się rozbierać, chłodna biel pościeli i to wszystko.
Połowę dnia następnego Kamil spędził w pokoju hotelowym. Andrzej wyszedł z samego rana, zapowiadając, że wróci niezadługo, że musi załatwić kilka ważnych interesów i żeby Kamil czekał na niego. Kamil chodził w przesiąkniętym obojętną obcością pokoju, liczył ptaszki na różowej tapecie, odkręcał i przykręcał niklowane gałki przy łóżkach, słuchał głuchego szumu ulicznego przedzierającego się przez drżące co pewien czas szyby. Kręcił się, miał ochotę położyć się na zasłanym łóżku, ale nie śmiał i siadał na obitej zielonym pluszem kanapce, znów wstawał, zaglądał pod łóżko; nudził się okropnie i męczyła go nieprzytulność pokoju. Andrzej wrócił około drugiej w południe. Kamil, który od dwóch godzin dosłuchiwał się w odgłosach z korytarza kroków ojca, podbiegł w pewnym momencie do drzwi i to sprawiło Andrzejowi przyjemność, bo powiedział:
— A, synu! Już odróżniasz mój chód... to dobry znak! Wynudziłeś się porządnie, trudno! Gdybym wiedział że tak długo potrwa, to wychodząc pozwoliłbym ci pójść sobie gdzieś. Teraz już będziemy razem, chodź coś zjeść!
Po wyjściu z hotelu Kamil zorientował się, że nocował w hotelu Polskim, na ulicy Długiej. Krokiem nawyku skierował się do najbliższej dorożki. Andrzej zwrócił na to uwagę:
— Ho, ho... widzę, że masz moje upodobania! Ja też nie lubię chodzić!
Obiad zjedli w restauracji „Pod Wiechą“. Mniej czaru niż u Lijewskiego, ale taki sam niepokój i trema w czasie spożywania nieznanych potraw. Przy kawie Andrzej powiadomił Kamila, że jeszcze tej nocy wyjadą do Krakowa, że walizki już są w przechowalni na dworcu. Teraz pójdą z wizytą do ojca chrzestnego Kamila, pana Sołtyńskiego, który ma biuro na Mokotowskiej. Kamil godził się na wszystko. Imponowało mu, że ojciec wtajemnicza go w swoje plany i traktuje go poważnie, bez seplenienia i mizdrzeń.
Naturalnie jadą dorożką. Kamil myśli o ojcu i swojej sytuacji, o tym, że wszystko mu się wydaje jakby trwało nie od wczoraj lecz zawsze, że to wspaniałe życie między pociągiem i restauracją stało się takie normalne, jakby nie istniała fabryka pestek, Hrabiakowie i całe Powiśle. To prawda, że ojca wyobrażał sobie trochę inaczej, w swoich marzeniach z okna, z ulicy Złotej. Miał to być wysoki i koleżeński pan, taki imponujący, dorosły urwis, skory do figlów, opowiadający śmieszne historyjki. Tymczasem był to raczej poważny tata, pogrążony w swoich niedostępnych Kamilowi myślach. Tyle tylko, że biła od niego życiowa swoboda i pewność siebie, że wprowadzał Kamila w jakieś lepsze życie, pozbawione nudy i szarzyzny, przy czym traktował go jakby zawsze byli razem.
Wizyta u ojca chrzestnego trwała godzinę. Andrzej przedstawił Kamila chuderlawemu panu o dużej, okrągłej głowie z bladą, wygoloną twarzą, na której matowiały binokle bez oprawy. Pan Sołtyński bardziej się interesował synem niż ojcem, i Kamil zauważył, że ojciec jest tu traktowany z góry i pobłażliwie. Andrzej natomiast stracił jakby na pewności siebie, był nadmiernie ugrzeczniony i pełen szacunku. Rozmowa odrazu oparła się na wspomnieniach. Ileż to lat. Taki duży chłopak. Pamiętam chrzciny... naturalnie... pracował pan wtedy u mnie, no jakże! Matka, taka urocza osoba i tak młodo rozstała się z tym światem... Biedny chłopiec, taki osierocony...
— Pozwolę sobie zauważyć, że... hehe.. ja przecież, dzięki Bogu zostałem... syn mój ma opiekę... jednak postaram się dać mu wykształcenie...
Andrzej powiedział to, ukłoniwszy się, parokrotnie.
— I... znów pana diabeł skusi i zapakują pana do ciupy... znamy się na tym...
— Hm... mam nadzieję, że to się nie powtórzy. I Andrzej pochylił się w krześle z pokornym uśmiechem.
— Nic panu nie wierzę, nic! Ale w każdym bądź razie (pan Sołtyński spojrzał nieznacznie na zegarek) gdyby pan znów popadł w jaką bidę, to niech chłopiec zgłosi się do mnie. Cóż.. tyle lat go nie widziałem... należy mu się jakiś porządny prezent. Zaraz... dziś wyjeżdżacie?... Dam ci Kamilku najlepiej trochę pieniędzy, spraw sobie za to coś porządnego i pamiętaj o mnie. Hm... duży chłopiec, duży... byleby tylko porządny obywatel z ciebie wyrósł.
Pan Sołtyński mówił to, odwrócony plecami i pochylony nad portfelem, z którego w końcu wyciągnął dwie stumarkówki i nerwowym, utajonym ruchem wetknął pieniądze w rękę Kamila. Znów chrząknął i już nie siadał, tylko z rękami w kieszeniach spodni, kołysząc się lekko, patrzył na Kamila. Andrzej zachybotał się w krześle, szurnął nogami, wstał i powiedział:
— Bardzo szanownemu panu dziękujemy... uważałem sobie za obowiązek przyprowadzić panu syna po wyciągnięciu go z okropnych warunków w jakich znalazł się po śmierci matki podczas mojej nieobecności... Dziękujemy bardzo za życzliwe przyjęcie... Kamilu, ukłoń się... tak... do zobaczenia się z szanownym panem... Mam teraz pewne pomysły, po których szczęśliwym zrealizowaniu spodziewam się nieco podnieść w oczach pana... Los mi nie zawsze był przychylny... teraz jednak... poważne obowiązki, młodego człowieka trzeba wyprowadzić na prostą drogę życia... Tak, żegnam... bardzo rad jestem...
— Bądź pan zdrów i życzę powodzenia. Daj buzi, drogi chłopcze... o bardzo miłe dziecko... Żegnam!
Wyszli, Kamil przodem, Andrzej z tyłu, opierając dłoń na ramieniu syna; wzruszający obraz, któryby można nazwać: dziecko i ślepiec. Na ulicy Kamil wręczył ojcu banknoty ze słowami, że to „na przechowanie“, przy czym zerknął na niego pełen niechęci za to: „Kamilu, ukłoń się“, za tę zmianę, jaka w nim zaszła, kiedy się znaleźli w gabinecie pana Sołtyńskiego; pokora i brak swobody... A później, tuż przed wyjściem, ta gadatliwość, ukłony. Coś tam, między tymi panami nie w porządku. Widział teraz, że ojciec znów powrócił do dawnej formy, idzie jakby ulica do niego należała; krokiem swobodnym, rozkołysanym, przekładający laskę z kościaną gałką z ręki do ręki... Lekkość, radość życia.
Szli Alejami Ujazdowskimi w kierunku Łazienek. Andrzej zaproponował spacer po Łazienkach, zdawał się być w coraz lepszym nastroju, melonik zepchnął trochę w tył głowy, laskę oparł na lewem ramieniu jak karabin, prawą rękę oparł o ramię Kamila, i tak maszerował, ochoczy, beztroski. Mówił:
— Uważasz, synku... w Krakowie zastanowimy się nad dalszymi losami. Teraz przede wszystkim myślę o jednym napiętym interesie jaki mam w Krakowie. Jak się ten interes uda, a wszystko przemawia za tym, że się uda, — wówczas obaj ustabilizujemy się na stałe... Co? Co stabilizacja? Spokój, unormowanie życia, tak... I ty się będziesz uczył, a tatuś będzie odpoczywał po trudach i troskach, będzie obmyślał nowe interesy, aby twój byt był ustalony, żebyś miał dostatek, tak! Słuchaj tylko ojca, ufaj mu i wierz, trzymaj z nim sztamę bez względu na to, co ci ludzie o nim powiedzą, a wtedy życie ci pójdzie jak z płatka... Oto Łazienki... mój Boże, lata całe tu nie byłem... ostatnio, po powrocie z Rosji wybierałam się kilkakrotnie, ale cóż... kiedy to nieszczęście mnie spotkało... O, dlaczego ja mówię o tych Łazienkach... bo w nich zapoczątkowała się nasza nieszczęśliwa miłość... moja i twojej matki. Tak! Tutaj spotykaliśmy się tajemnie... oh, bo ta megera prowincjonalna... ta babka Weronika twierdziła, że po jej trupie przejdziemy sobie do ołtarza... Nudny trup... nieciekawy trup!... Tużeśmy, o ile tylko pogoda dozwalała, spacerowali z twoją matką pod ramię, głowa przy głowie... marzyliśmy o przyszłości, o szczęściu... I tak! Później żeśmy sobie wyjechali do Lublina, w Lublinie wzięliśmy sobie ślub i hajda, na letnisko do moich rodziców... zacni ludzie, ziemianie. Biedna Anka... chciałem, żebyście jechali ze mną do Rosji... była bardzo uparta i nie ufała mi... Ach, smutne to rzeczy, ale umarłym dajmy spokój! My żyjemy! Czekaj, pójdziemy sobie w śliczną aleję, tuż za stawem, za mostkiem...
Chyba nigdzie jesień nie naprodukowała tyle przeraźliwego smutku. Powłóczył on się razem z leniwym ruchem łabędzia na stawie, spływał od ziejącego strupieszałą pustką pałacyku króla Stasia; zdawał się czaić pod każdym kamykiem żwiru, koronować mitologiczne figury nad stawem... Wałęsał się, namolny, kokietujący przereklamowaną urodą zeschłych liści, łatwym nastrojem żalu... wspomnień. Żeby to chociaż był osławiony „stary park“, nieuczęszczany, pełen nastroju martwicy i zgnilizny jesiennej, zarosły na ścieżkach, objęty jakimś smutkiem wzniosłym, pełnym dzikiej i posępnej poezji. Tutaj włóczyli się próżniacy po żwirem wysypanych ścieżkach, czasem mignął między drzewami stróż ze szpikulcem na kiju, pokazało się stado zakwaszonych i niedomytych czupiradeł pensjonarskich i wałkoni o popryszczonych gębach, w czapkach z fasonem, na ucho, — na ławkach siedzieli ludzie niemrawi, niby figury z wosku. Jakaś pani, smukła o bladej twarzy ze śladami po ospie, okolonej czarnymi pasmami gładkiego uczesania zachodzącego aż na policzki... pani pełna wdzięku i dystynkcji, siedziała w alei nad stawem i wyszywała kwiaty na bębenku. Na tej samej ławce usiadł Andrzej, uchyliwszy uprzednio grzecznie melonika. Pani skinęła głową. Kamil usiadł na brzeżku, nieśmiały i niezdecydowany, radby pobiegać trochę. Andrzej kreślił laską jakieś figury na piasku, zdjął melonik, przetarł okulary i westchnął. Po chwili powiedział:
— Dziwnie tęskny urok posiada park o jesiennej porze... człowieka ogarnia jakiś żal i stan ten powoduje nawet zadowolenie.
Pani przerwała robótkę i podparła piąstką brodę. Wzrok jej błądził po zmarszczonej powierzchni stawu i wyrażał zadumę. Odezwała się cichutko:
— O, tak. To zamieranie przyrody budzi w człowieku smutne refleksje. Chciałoby się kołysać w hamaku i słuchać pięknego śpiewu przy akompaniamencie szumu drzew. Czytał pan Wilde’a, „Dialogi o sztuce?“ Otóż powiada on tam, że obojętność przyrody dla spraw ludzkich jest czymś bolesnym. Otóż ja to lubię: czuję się wtedy osamotniona i rzewnie mi.
— Hm... tak.. Szum drzew, niewątpliwie, usposabia do marzeń... Pani zapewne posiada wrażliwe usposobienie... Lecz czyż codzienne obowiązki domowe, mąż, dzieci zapewne, czyż ten rytm rzeczywistości nie odsuwa pani od podobnej uczuciowości?
— Na szczęście jestem samotna, łaskawy panie... owdowiała od kilku lat, bezdzietna... I to właśnie skłania mnie do roztrząsań kwestii naszego życia na tej ziemi.
— Pani szanowna pozwoli, że się przedstawię: jestem Kurant, również wdowiec... A to mój synek, Kamil. Jakieś ładne rzeczy wyszywa pani na tym płótnie... ogromnie lubię te niewinne, kobiece robótki. To maki?
— Tak... staram się tego nie traktować jako babskie zabijanie czasu i wkładać w to nieco artyzmu. We wczesnej młodości malowałam; kwiaty i pejzaże, przeważnie kwiaty... olejno...
— Hm... tak... to jest... tego... jak to mówią: nie samym chlebem człowiek żyje.
Po ucałowaniu białej i wiotkiej ręki pani, Kamil oddalił się od tej ławki i dalszej rozmowy nie słyszał. Słuchając tej gadaniny, skręcał się z nudów. Zaczepia nieznajome. Gadają głupstwa o jakichś śpiewach i hamaku. Znów otworzyła się przed nim karta życia, na której widział jakieś bazgroty. Dziobata wydra. Zaczął ciskać kasztany w wodę i to mu zajęło sporo czasu. Obejrzał się: ojciec siedział blisko pani i coś jej szeptał, a ona uśmiechała się mdło, z minką jakby coś przyjemnego wąchała. Wrócił do ławki usiadł.[1] Ojciec zaczął mówić trochę głośniej, opowiadał o Rosji, o tym, że miał tam własne konie wyścigowe. Ach, jakież nudziarstwo. Kamil począł majtać nogami i prztykać paznokciami w zęby. W końcu Andrzej wstał ze słowami: „Pora już na nas“ i szarmancko ukłonił się, całując długo i z jakąś osobliwą miną rękę pani. Powiedział jeszcze przytłumionym głosem:
— Zatem natychmiast po powrocie nie omieszkam złożyć telefonicznie swego uszanowania drogiej pani. Kamilu proszę cię... Do zobaczenia, wkrótce.
Biała kawa i dwa ciastka w cukierni „Udziałowej“ rozpuściły nieco gorycz Kamila. Z cukierni poszli do kina „Olimpia“, co już do reszty nastroiło Kamila jak najprzychylniej do ojca. Miejsca w tyle, orkiestra, niewiele osób, chłodno. Olbrzymi Włoch imieniem Macistes przenosił armaty w Alpach i to w zimie. Była wojna — rozkoszny film. Kamil popadł w swoją katalepsję i na dobre ocknął się dopiero w przedziale kolejowym na dworcu głównym. Przejęty do głębi śmiercią bohaterskiego Macistesa, nawet tutaj z odrazą patrzył na ohydną rzeczywistość ruchu peronowego. Był rozklejony i udawał śpiącego, aby móc z zamkniętymi oczami wykorzystać resztki uspakajającej się wyobraźni. Nie zwrócił nawet uwagi na przyniesione przez tragarzy rzeczy ojca: dwa wspaniałe kufry i neseser. Kufry te podkreślały beztroski stosunek Andrzeja do życia. Tam było wszystko, co posiadał. Nigdzie nic nie zostawił. Kufry te sprawiały, że mógł wszędzie odrazu zamieszkać, bez żalu za poprzednim miejscem pobytu.
Kamil ocknął się na dobre w czasie jazdy. Na jakiejś stacji Andrzej kupił kilka pasztecików z mięsem, trochę jabłek i tabliczkę czekolady. Kiedy to zjedli, ojciec synowi zaczął objaśniać znaczenie kart do gry, później nauczył go gry w sześćdziesiąt i sześć, po godzinie grali już obaj tak zapamiętale, że dochodziło nawet do sprzeczek. O szóstej rano byli w Krakowie. Miasto wydało się Kamilowi ponure, zaniedbane i zamieszkałe przez ludzi zgoła odmiennych obyczajów. Widok dorożkarzy w melonikach dokuczał mu wprost. Zresztą miasto tonęło w przenikliwie chłodnym mroku, na trotuarach topniała cienka powłoka pierwszego śniegu, żałośnie jęczały dzwonki małych, niebieskich tramwaików, ludzie mówili jakimś dziwnym i obcym akcentem. Do godziny dziewiątej siedzieli w cukierni na ulicy Grodzkiej; zjedli śniadanie i przeglądali gazety. Po dziewiątej Andrzej kazał Kamilowi czekać, powiedział coś w związku z tym pani zza bufetu (co Kamila znów dotknęło) i wyszedł z miną jakby zafrasowaną brakiem decyzji. Kamil siedział z godzinę przy stole, pełen czarnych myśli. Czuł się straszliwie obco. Wstał i począł się przechadzać po niewielkiej, opustoszałej salce. Zegar wybił jedenastą. Podszedł do oszklonych drzwi, zapatrzył się na ślamazarny ruch uliczny i czuł jak wzbierał w nim strach. Począł znów sobie przypominać wszystkie historyjki opowiadane w rodzinie o ojcu, po głowie tłukły się najrozmaitsze przypuszczenia, z których szybko wyłoniły się dwa główne: zostawił go tutaj i uciekł sobie, albo coś zbroił i zatrzymała go policja. Chciał wyjść na ulicę i poczekać przed kawiarnią, ale zza bufetu porwała się pulchna pani w białym fartuchu i niby tłusta kaczka przydreptała na krzywych nogach do Kamila. Ujęła go za łokieć.
— A gdzież ty idziesz... jeszcze cię Żydzi porwą na macę albo kominiarze... masz czekać tutaj na tatusia, tatuś kupi ci konika i szabelkę! Siadaj przy stole, dam ci precla! Tatuś powiezie fiakrem, pokaże Wawel, smoczą jamę... siadaj, mówię ci!
Usiadł jeszcze bardziej wzburzony szarpaniem go za łokieć i słowami: „precel i fiakier“. Słowa te wzmogły uczucie obcości. Pani w fartuchu przyniosła mu dwa rogale w kształcie binokli, posypane białymi grudkami. Postanowił nie jeść tego za żadną cenę. Do kawiarni wchodzili ludzie, zajmowali miejsca przy stolikach, zamawiali potrawy i napoje, pojawiły się kelnerki w czepkach i fartuszkach, słychać było gwar i dźwięki naczyń, zbliżała się godzina pierwsza. Lęk Kamila osiągnął kulminacyjny punkt i począł zwolna przeobrażać się w zdrowy instynkt życiowy. Trudno! Wymknie się z tej kawiarni, poprostu ucieknie na dworzec i stamtąd „na gapę“ wróci do ciotek. O ojcu zapomni na zawsze. Będzie chodził do szkoły, Janka przeprosi i znów się z nim zaprzyjaźni. Tak, to było do przewidzenia. Śmieje się na cmentarzu, pije wódkę, zaczepia nieznajome panie... Albo u ojca chrzestnego...
— Mój ty zuchu... jak to sobie cierpliwie czeka na tatusia! Nagroda cię za to nie minie! Łaskawa pani, czy mój syn nic tu nie konsumował?
To był Andrzej, wymachujący laską, w lekkiej chwiejbie trzymający pod rękę pyzatego bruneta w palcie z postawionym kołnierzem, człowieka krępego i małego wzrostu z zastraszająco zadartym nosem wyzierającym spod nasuniętego na prawe oko kapelusza. Także chwiał się nieco, komicznie zasępiony. Paniusia przydreptała ze słowami:
— Jakże... dałam mu precle, nie chce jeść... Chciał uciekać na ulicę, ledwie go utrzymałam... A mówiłam ci, że tatuńcio powróci!
— Toś ty chciał uciekać?
— Nie uciekać, tatusiu... Chciałem się trochę przejść, popatrzeć na miasto, ja już nie jestem taki dzieciak głupi, żebym miał się zgubić... a ta pani mnie szarpie... niech sobie swoje bękarty szarpie!
— Brawo... bić brawo i nic, tylko brawo!... Rezolutne dziecko... bo pewnie... czego szarpie... karmi go? Dobrze jej odpowiedział... sakramencko... dobre... Co pani cudze dziecka szarpie... wieżę marjacką chciał obejrzeć... Precle... taka nowina dla niego precle... dla syna pana Kuranta, tak? Hihjuuu! — Po tych słowach towarzysz Andrzeja zachmurzył się i wrócił do dawnej pozycji.
— Ano, nie ma o czym gadać! Bardzo pani dobrodzijce dziękuję za opiekę nad synem. Kamilu! Ucałuj pani rękę. Proszę, czekam!
— Nie pocałuję — odpowiedział ponuro i z zacięciem.
— Nie życzysz sobie... widać pani nie jest tego godna... Żegnamy panią dobrodzijkę!.. Ale z moim przyjacielem chyba się poznasz, prawda? Proszę. Pan Piszczek, mój syn, Kamil... Świetnie! Ruszamy!.. Kamilu!... pan Piszczek, to nasz gospodarz... zaprosił nas gościnnie do swego domu... Ujął się za tobą... już czuję, że ja zejdę na drugi plan, a wy się zaprzyjaźnicie. Trudno! Poświęcenie jest moją cechą charakterystyczną!
W kawiarni zebrała się spora ilość widzów. Skołowaciały ze wstydu Kamil przeszedł kilka metrów salki z uczuciem jakby szedł nagi. Na ulicy padały odwilżowe płaty śniegu i ciekło z rynien. Ciasno zasiedli w dorożce. Pan Piszczek zawołał:
— Jedziemy Basztowa szesnaście!




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być ławki i usiadł lub ławki, usiadł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.