Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świat daleki. Andrzej przecierał binokle i śmiał się. Wyjechali na rynek, pod zabudowaniami kręcili się ludzie, jak mrówki, chwilę przystawali, znów się rozchodzili, wchodzili do otworów, wychodzili... A w środku rynku czerniły się samotnie zabudowania, pod szkołą, tam gdzie morwy, żółciła się powłoka opadłych liści. Kamil wypatrywał, ale żywej duszy na tym miejscu nie było, tylko gdzieś pod dachem... nie gdzieś, ale nad drzwiami zakładu wuja Leona poruszyły się, zakołysały mosiężne talerze.
— Tatusiu, zatrzymajmy wcześniej, to zajdziemy ich znienacka... dobrze? tatusiu! Ja proszę... te parę kroków... piechotą...
— Z ochotą wylizę z tej bryki i wyprostuję kości... dobrze synu... możemy ich nawet przestraszyć!
Chwilę zastanawiali się, czy przestraszyć i w końcu zdecydowali wejść normalnie. I tak będzie znienacka. Przestraszyli jednak mimo woli, bo kiedy weszli do zakładu, babka Weronika, która właśnie wysuwała głowę z piwnicznego otworu w podłodze, omal nie spadła z drabinki, wysypała kartofle z koszyka i jęknęła:
— Chryste! Ten tutaj... brakowało go!
Andrzej nieco się zmieszał. Nie spodziewał się tak odrazu natknąć na babkę Weronikę, zamierzał nawet uniknąć tego spotkania i tylko z wujem Leonem porozmawiać na osobności, przejść się z nim na cmentarz. Oboje speszeni, wrogowie od lat, których przyczyna waśni, grób Anny, zetknął może po raz ostatni w życiu, patrzyli teraz na siebie z obojętnym wstrętem, nie radzi temu spotkaniu. Babka Weronika wyszła