Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w powietrzu, bo Andrzej w roztargnieniu odsunął się, ale spostrzegłszy gest szwagra, znów go objął i ucałowali się dwukrotnie. Wyszli w czerń podziurawioną kilkunastu rozedrganymi światełkami, przed knajpą stała furmanka częściowo oświetlona lampą wiszącą u spodu. Kamil wymienił pocałunki z wujem Leonem, wdrapał się na furę, zaraz też usiadł obok niego Andrzej, w drgawkach potoczyła się furka po kocich łbach, w ciemność. Wuj Leon krzyknął nieszczerym głosem: „A zajedźcie kiedy... może w lecie... choćby ty, Kamilu!“
— Pies was trącał, sumogrady — westchnął Andrzej i poprawił się na siedzeniu.
Kamil chciał się zapytać ojca, co to takiego „sumogrady“, ale nie miał odwagi rozpoczynać rozmowy, przy tym opanowały go rozmaite wspomnienia zaczerpnięte z kroniki wypadków w gazetach, opisujące bandyckie napady na szosach, krwawe masakry, dłubanie oczu. Wyobraźnia pracowała raźno, ochoczo podsuwała wymyślne obrazy i sprawiła, że po godzinie jazdy nieszczęsny fantasta zgrzany i objęty drętwicą leżał na obsuniętym siedzeniu z grochowin, gdzieś u stóp drzemiącego ojca.
Na stację zajechali w samą porę. Andrzej zdążył zapłacić furmana i wykupić bilety, po czym ledwie zajęli miejsca w przedziale, pociąg ruszył. Po półtoragodzinnej jeździe, senni i markotni wysiedli na dworcu Brzeskim. Zmęczony wrażeniami dnia, Kamil słabo już reagował na zakończenie tej podróży. Półprzytomnie zdawał sobie sprawę, że jadą gdzieś dorożką, że jakiś człowiek w wysokiej czapce i kurtce ze srebr-