Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chający, to był Bury, a drugi Roman... Ale skryli się znów za szkołę, widać dokuczał im zimny wiatr.
Wyszli na wzdęty, twardo brukowany polnymi kamieniami środek ulicy, na ich widok ludziska przystawali, ocieniali sobie dłońmi oczy, choć nie było słońca... Dziwili się widać, ale nie szli za nimi, przystawali i ruszali w swoją drogę. Minęli kościół, przeszli kręto między kilku chałupami i wreszcie znaleźli się w alei cmentarnej. Z daleka wyróżniał się spośród szczerych pól mur okalający cmentarz. Po obu stronach alei rosły topole i brzozy, droga spływała pochyło do cmentarza czerwienią zeschłych liści. W drzewach pojawił się wiatr, wyginały się białe brzozy, sypnęło liściem.
Niepoświęcone miejsce, tam gdzie się znajdował grób Anny, odgraniczone było od reszty cmentarza kwadratem bielonych kamieni. Te cztery zaledwie groby były jakieś zapadłe, porosłe zwiędłą trawką, ledwie widoczne. Jedynie na grobie Anny tkwił drewniany krzyżyk, dwie doniczki z jakimiś roślinami i zupełnie wyschły, nastroszony wieniec. Andrzej oparł się o drzewa i stał tak z pochyloną głową, pełen szczerej boleści i przejmującego nastroju, rozmyślający, że oto spełnia swój małżeński obowiązek, rozkoszujący się swym bólem i bliską możliwością zalania go trunkiem. Właściwie, podróż cała i ponury wygląd miasteczka oraz kilkugodzinne suszenie gardła przygasiło nieco Andrzeja i z ochotą myślał, że już wkrótce opuści tę obskurną miejscowość. Narazie oddawał się boleści i tak pochylony, z melonikiem na brzuchu, w czerni... wyglądał bardzo efektownie. Wuj Leon klęcząc zmówił