Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

syna, kazał jechać do restauracji Lijewskiego. Tutaj Kamilowi zdawało się, że wszedł w krainę czarów. Znalazł się nagle w dziedzinie pełnej podniosłego nastroju, przy kilku stolikach jacyś wspaniali ludzie jedli powoli i rozmawiali szeptem, cichutko przemykali się kelnerzy, kołysząc na dłoniach tace z potrawami, nad czyściutkimi stołami unosiły się delikatne zapachy z bufetu, od sufitu spływały miękko smugi światła elektrycznego, w pewnym miejscu szemrał basenik z prześwietloną fontanną. Groza tego wykwintu paraliżowała ruchy Kamila. Zdawało mu się, że idzie we chwiejbie, że ta sala się kołysze. Napewno lada chwila coś przewróci, zmąci tę dostojną ciszę, pośliznie się na błyszczącej posadzce, upadnie i umrze ze wstydu i lęku.
Nic w tym rodzaju nie nastąpiło. Andrzej, popychając delikatnie syna w stronę wskazanego przez wytwornego pana stolika, rozmawiał z nim jednocześnie, mówił śmiałe słowa w rodzaju: — „Znam was... napewno świeże? Żebyście mi tylko dziecka nie struli. Wino będzie miało dobrą temperaturę? No, byle żywo, bośmy głodni obaj!“
W czasie spożywania potraw tak wspaniale wyglądających, że Kamilowi żal było psuć ich kształty, Andrzej wyjawił mu swoje zamiary na najbliższą przyszłość. Więc przede wszystkim, dziś jeszcze, zaraz po obiedzie, pojadą na grób matki. On, Andrzej musi na miejscu dowiedzieć się szczegółów, i być może, postawi choćby kamień jakiś niewielki na grobie młodej kobiety. Co do spraw dalszych, to przede wszystkim gdzieś wyjadą. Gdzie? Andrzej musi się jeszcze namyślić. Teraz, kiedy są we dwóch, będzie musiał po-