Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obrażać się w zdrowy instynkt życiowy. Trudno! Wymknie się z tej kawiarni, poprostu ucieknie na dworzec i stamtąd „na gapę“ wróci do ciotek. O ojcu zapomni na zawsze. Będzie chodził do szkoły, Janka przeprosi i znów się z nim zaprzyjaźni. Tak, to było do przewidzenia. Śmieje się na cmentarzu, pije wódkę, zaczepia nieznajome panie... Albo u ojca chrzestnego...
— Mój ty zuchu... jak to sobie cierpliwie czeka na tatusia! Nagroda cię za to nie minie! Łaskawa pani, czy mój syn nic tu nie konsumował?
To był Andrzej, wymachujący laską, w lekkiej chwiejbie trzymający pod rękę pyzatego bruneta w palcie z postawionym kołnierzem, człowieka krępego i małego wzrostu z zastraszająco zadartym nosem wyzierającym spod nasuniętego na prawe oko kapelusza. Także chwiał się nieco, komicznie zasępiony. Paniusia przydreptała ze słowami:
— Jakże... dałam mu precle, nie chce jeść... Chciał uciekać na ulicę, ledwie go utrzymałam... A mówiłam ci, że tatuńcio powróci!
— Toś ty chciał uciekać?
— Nie uciekać, tatusiu... Chciałem się trochę przejść, popatrzeć na miasto, ja już nie jestem taki dzieciak głupi, żebym miał się zgubić... a ta pani mnie szarpie... niech sobie swoje bękarty szarpie!
— Brawo... bić brawo i nic, tylko brawo!... Rezolutne dziecko... bo pewnie... czego szarpie... karmi go? Dobrze jej odpowiedział... sakramencko... dobre... Co pani cudze dziecka szarpie... wieże marjacką chciał obejrzeć... Precle... taka nowina dla niego precle... dla syna pana Kuranta, tak? Hihjuuu! — Po tych