Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siadał, tylko z rękami w kieszeniach spodni, kołysząc się lekko, patrzył na Kamila. Andrzej zachybotał się w krześle, szurnął nogami, wstał i powiedział:
— Bardzo szanownemu panu dziękujemy... uważałem sobie za obowiązek przyprowadzić panu syna po wyciągnięciu go z okropnych warunków w jakich znalazł się po śmierci matki podczas mojej nieobecności... Dziękujemy bardzo za życzliwe przyjęcie... Kamilu, ukłoń się... tak... do zobaczenia się z szanownym panem... Mam teraz pewne pomysły, po których szczęśliwym zrealizowaniu spodziewam się nieco podnieść w oczach pana... Los mi nie zawsze był przychylny... teraz jednak... poważne obowiązki, młodego człowieka trzeba wyprowadzić na prostą drogę życia... Tak, żegnam... bardzo rad jestem...
— Bądź pan zdrów i życzę powodzenia. Daj buzi, drogi chłopcze... o bardzo miłe dziecko... Zegnam!
Wyszli, Kamil przodem, Andrzej z tyłu, opierając dłoń na ramieniu syna; wzruszający obraz, któryby można nazwać: dziecko i ślepiec. Na ulicy Kamil wręczył ojcu banknoty ze słowami, że to „na przechowanie“, przy czym zerknął na niego pełen niechęci za to: „Kamilu, ukłoń się“, za tę zmianę, jaka w nim zaszła, kiedy się znaleźli w gabinecie pana Sołtyńskiego; pokora i brak swobody... A później, tuż przed wyjściem, ta gadatliwość, ukłony. Coś tam, między tymi panami nie w porządku. Widział teraz, że ojciec znów powrócił do dawnej formy, idzie jakby ulica do niego należała; krokiem swobodnym, rozkołysanym, przekładający laskę z kościaną gałką z ręki do ręki... Lekkość, radość życia.