Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drugi już miesiąc upływał od powrotu Kwiryna. Miał on teraz tyle do opowiadania o swej niespodzianej do Włoch wycieczce, iż jeszcze pożądańszym był gościem u kolegów, ich żon, sióstr, i córek, wypytujących go o czarodziejski kraj, którego nigdy oglądać się nie spodziewały.
W opowiadaniach Kwiryna było wiele naiwnego realizmu; nie ubarwiał bardzo, lecz tego co widział tak czuł piękność, tak się umiał niém przejmować, iż się go odsłuchać nie mogły panie i panowie.
Schodzono się oglądać przywiezione skarby, które istotnie były jak na ubogiego Kwiryna dosyć wielkiemi, bo do nich Otton potajemnie i jawnie dołożył dużo; włoskie pargaminowe oprawy miały teraz osobną półkę i w wielkiém będąc poszanowaniu, od pyłu okrywały się papierem.
Kwiryn ze swej podróży najmilszeby był wywiózł wrażenia, gdyby go nie trwożyło nieco to, że ani od Ottona, ani od brata dotąd żadnej nie miał wiadomości.
Otton przyrzekł mu dać znać o sobie, od brata spodziewał się jeśli nie podziękowania, to odpowiedzi na list, przy którym mu zwrócił resztę zaoszczędzonych pieniędzy.
Z Żulina było tylko jedno pismo od matki, po odebraniu różańca rzymskiego i korali dla Jadzi przeznaczonych.
Profesor zamyślał się już zgłosić do brata aby mieć pewność, że pieniądze nie przepadły, gdy jednego dnia kładnąc się już spać, posłyszał chrapanie koni u bramy i stukanie do niej.
Zerwał się więc chwytając swój sławny szlafrok, w którego objęcia po podróży powrócił; lecz nim miał czas go wdziać, ujrzał w progu Rajmunda.
Stał w stroju podróżnym, z włosami rozrzuconemi ponad twarzą dziko zmienioną, i chmurną, od ostatniego widzenia się z Kwirynem jakby nagle postarzały.
Zawsze przywiązany do rodziny Profesor, na widok jego podbiegł go witać i ściskać. Na te oznaki czułości Rajmund prawie nie odpowiadał. Siadł w krześle...
— Cóż ty tu robisz? jakto szczęśliwie dla mnie żeś przybył! zawołał profesor.
— Dowiesz się o wszystkiém — odparł sucho przybyły — ale najprzód — wszak ja tu u ciebie miejsca i łóżka nie znajdę?
— Miejsce się znajdzie, łóżko moje gotów ci jestem oddać — rzekł Kwiryn, ale u mnie nawykłemu do wygód, dobrze ci nie będzie. Studencka wrzawa zrana.
— Tak, masz słuszność — odezwał się wstając Rajmund — chodź ze mną do oberży, każę tam zajechać — mam dużo do mówienia.
Profesor natychmiast ubierać się zaczął, rzucił na ramiona płaszcz i był w gotowości towarzyszenia bratu. Szli więc, bryczkę za sobą prowadząc. W drodze Rajmund się odezwał nagle.
— Wiesz, ta niepoczciwa Róża dała się zbałamucić Senatorowi. Żenić się z nią nie może, bo na wsi ma gdzieś jakąś starą żonę. Tymczasem porzuciła mnie. Musiałem się pokłócić z Senatorem. Chcieli się pozbyć niewygodnego świadka, pobudzili na mnie wierzycieli, zabrano mi wszystko, do ostatniego krzesełka z domu — zrujnowany jestem. Ocaliłem to co mam na grzbiecie... Wszystko przepadło! W stolicy się pokazać nie mogę — cała moja karyera zwichnięta. Dobrze żem ocalił skórę!
Mówił prędko, chwytając powietrze, przerywanym głosem, napół gniewny, wpół rozłzawiony swém nieszczęściem. Dokończywszy stanął naprzeciw brata, który nie wiedział jak go pocieszać.
— Cóż myślisz teraz z sobą?
— Nie wiem — waryuję! zawołał Rajmund wchodząc do gospody, w której izbę osobną kazał sobie pokazać. — Radź mi!
Kwiryn zadumał się, nie miał pojęcia ani położenia brata, ani coby go mogło dźwignąć z tego upadku.
— Zostało ci co? zapytał.
Rajmund pogardliwie twarz wykrzywił.
— Jużciż nie byłem tak głupi, rzekł, ażebym zawczasu nie zabezpieczył sobie choć mizernych kilku tysięcy rubli — ale co mi po nich! co one znaczą! Krocie mi z rąk wydarli, ta niegodziwa kobieta i jej wielbiciele!
Odwrócił się do Kwiryna.
— A i twój tam już jest! dodał.
— Kto?
— Pan Otton! Jejmość ostrożna trzyma sobie dwóch na zapas; nie jeden to drugi się ożeni, a tymczasem jej oba na fantazye dostarczać muszą. Najęła apartament przy Wielkiej Morskiej... Ani do niej dostąpić! Służącego wzięła który był u nas i zna mnie — aby drzwi zamykał przed nosem. Mówić nawet ze mną nie raczyła. Musiałem uciekać, boby mnie za resztę długów postarała się wsadzić do kozy, albo i gorzej jeszcze.
Piękna lala! dodał z gniewem.
— Przypomnijże sobie Romku, rzekł łagodnie Kwiryn, jakeśmy cię prosili abyś jej nie brał, jak matka zabraniała i przeciwiła się.
— Co mi będziesz wypominał po czasie, kwaśno i porywczo wtrącił Rajmund; wiem i bez ciebie żem sam winien, to mojego położenia nie zmienia.
Jak nieprzytomny przeszedł się po izbie parę razy Rajmund usiłując zapalić cygaro, zwrócił się do brata milczącego i począł głosem zachrypłym.
— Miałem jeszcze jeden środek — tego starego Szambelana, godnego ojca miłej córeczki, myślałem go nasadzić na nią, aby mu nie czyniła wstydu. Chciałem posłać go do stolicy. Słaby człek dałby się był namówić może — tymczasem w drodze już dowiedziałem się, że go apopleksya ubiła!
Machnął ręką.
— Moja jejmość pewnie po nim coś odziedziczy, a dopóki będzie miała grosz przy duszy, niema co z nią mówić.
— Czyżbyś ty myślał jeszcze o pojednaniu się z nią? zapytał Kwiryn.
— O jakiém pojednaniu? zaśmiał się cynicznie Rajmund — ona mi jest potrzebna, zresztą!!!
— Zdaje mi się — przerwał profesor, że w taki sposób jak ty straciwszy raz stanowisko, już go nawet z pomocą i protekcją odzyskać nie można.
— Wszystko można! zawołał Rajmund — ludzie zapominają gdy im z tém wygodnie. Jutro dom na dawnej stopie otworzywszy, miałbym kogo chciał!!
Profesor słuchał tylko, nie pojmował bowiem ani stosunków, ani kombinacyj brata.
— Próżno to już teraz prawić o tém — ciągnął odpocząwszy Rajmund, który zawzięcie dym ciągnął z cygara i puszczał go, jakby nie wiedząc co robi...
Do stolicy teraz powracać nie mam po co; kobieta ta ma takie protekcye, żeby mnie mogła Bóg wie dokąd wygnać i osadzić, abym jej nie zawadzał. Muszę nanowo rozpoczynać gdzieś — nie wiem, w Wilnie, w powiatowém mieście!!
Ruszył ramionami.
— Nie nawykłem do waszych wszawych interesów, na których się pięćdziesiąt, sto rubli w kilka tygodni zarobi ledwie. W Kobryniu ta Okułowiczowa gotowa mi szkodzić.
Tymczasem, dodał zwracając się do Kwiryna, myślę pojechać do matki i posiedzieć u niej, dopóki czegoś nie wymyślę.
Tym ludziom, mówił rozgrzewając się coraz bardziej — zdaje się może, że już mnie się pozbyli i utopili, że więcej na wierzch nie wypłynę. Omylą się bardzo. Upartszego nade mnie człowieka na świecie niema. Potrzeba rozpoczynać nanowo, no — to rozpocznę, a w kaszy się zjeść nie dam. Poznają mnie oni jeszcze!!
Rozpoczęta w ten sposób między braćmi rozmowa, przeciągnęła się prawie do rana. Kwiryn był raczej słuchaczem w niej niż doradcą; przerywał zaledwie bratu słowem jakiém, które rzadko do przekonania jego trafiało.
Po rozmaitych dziwacznych pomysłach rzuconych na wiatr, Rajmund, uznając chwilową swą niemoc, musiał się ograniczyć na najskromniejszém postanowieniu jechania do matki i przesiedzenia jakiegoś czasu w Żulinie. Nie było wątpliwości, że tam zostanie po macierzyńsku przyjęty. Kwiryn, obiecywał mu też na jaki tydzień w czasie świąt przybyć do nich, wedle zwyczaju swego.
Rajmund, nie dosyć może pewien jak go przyjmie matka, która i z wydania Julii nie była rada, i z całego postępowania starszego syna — zajechał, jak się okazało, do Świsłoczy, w nadziei zabrania z sobą brata, jako pośrednika. Kwiryn właśnie w tej porze jechać nie mógł, ale dał list czuły do matki, i po dniu strawionym razem, bracia się z sobą rozstali.
Rajmund wyjeżdżając, zamiast boleć nad sobą, klął, odgrażał się i zemstę srogą wywrzeć nad żoną poprzysięgał. Nieszczęście, jakie go dotknęło nie poprawiło go wcale, zajadlejszym uczyniło tylko. Smutny powrócił do przerwanego życia swojego spokojnego profesor. Los brata i szał nieszczęśliwego Ottona zarówno go zgryzły. Obu im żadną nie mógł być pomocą; Kellner wstydząc się swej winy, nie odzywał się nawet do niego.
Czas do świąt upłynął bez wieści o nich. Raz tylko od siostry miał krótki list z Żulina, z którego, jeśli się było można co domyślać, to chyba nic dobrego. Jadzia bowiem zdawała się unikać donoszenia czegokolwiek o bracie.
Z pewnym niepokojem najął sobie profesor furmankę do Żulina, i na wigilią, wedle zwyczaju, do matki pośpieszył. Złe drogi i nieosobliwsze konie sprawiły, że się opóźnił tak, iż wieczorem dopiéro, prawie gdy już do stołu siadać było potrzeba, znalazł się przed dworkiem w Żulinie.
Jadzia wybiegła do niego uradowana, opowiadając jak matka była niespokojna czy nie zachorował, lub czy się mu co w drodze nie stało, nie mogąc się na wilią doczekać.
Ze łzami w drugim progu przyjęła go staruszka...
Nie rozpytywano już bardzo o przyczyny opóźnienia, widząc że stanął zdrów i cały. Do wieczerzy dawno było gotowém wszystko. Zdziwił się Kwiryn oglądając, czekając i nie widząc brata, którego pewnym był, że zastanie w Żulinie. Obawiał się spytać o niego, widząc że matka o nim nie wspomina.
Naostatek Jadzi szepnął do ucha.
— Gdzież jest Rajmund?
Dziewczę położyło palec na ustach, jakby go przestrzedz chciało, ażeby nie mówił o nim.
Staruszka rozpytywała Kwiryna, opowiadała o swém gospodarstwie, mówiła o znajomych i sąsiadach, lecz w całym ciągu rozmowy ani słówka o Rajmundzie nie powiedziała.
Jadzia także unikała wspomnienia o nim, a przestrzeżony Kwiryn milczał, przewidując już, iż coś niemiłego znowu stać się z nim musiało.
Gdy się domownicy rozeszli, a Jadzia poszła po swém gospodarstwie, w którém matkę wyręczać musiała, stara Marwiczowa widząc się sam na sam z synem, podniosła ku niemu blade swe oczy i potrząsając głową, odezwała się.
— Rajmund znowu po swojemu poczyna.
— Nie śmiałem pytać o niego — odezwał się profesor. Widzę że nawet na wilią nie przybył.
— A co jemu tam z nami wieczerza i opłatek, smutno a płaczliwie mówiła matka. To człowiek co się nie poprawi nigdy, a mnie, pókim żywa, pociechy nie sprawi.
Staruszce zwolna łzy się z oczu sączyć zaczęły.
— Gdy od ciebie tu przyjechał, po tej swojej petersburskiej katastrofie — ciągnęła cicho dalej pani Marwiczowa — przez dni kilka musiałam słuchać kondolencyj jego nad sobą, narzekań i przekleństw.
Pocieszałam jak mogłam. Niespokojny kręcił się, chcąc coś poczynać, a nie wiedząc co... Jam też radzić nie umiała.
Przyznał się a raczej wygadał, że miał coś grosza, radziłam mu wziąść dzierżawę i pracować choć na cudzym zagonie. Ludzie przecie tak żyją i familie utrzymują.
Westchnęła stara z boleścią.
— Ale Rajmund na powolną taką pracę cierpliwości nie ma, dodała. Jemu trzeba prędko zawsze, a coś zaraz wielkiego od razu.
Przyjechał w tydzień coś ksiądz do nas i zgadało się o śmierci Szambelana — niech mu Bóg nie pamięta, potém o wdowie Szambelanowej, która właśnie była zjechała z Wilna na rezydencyą do Korznicy.
Jak tylko o niej posłyszał Rajmund, jakoś zaraz się ożywił, a drugiego dnia powiedział mi, że musi pojechać odwiedzić wdowę. Nie bardzo mi to w smak było, ale gdybym i odradzała nie posłuchałby mnie pewnie. Pojechał rano Rajmund, obiecując tegoż dnia powrócić. Czekaliśmy do późna, nie przyjechał. Nazajutrz nie było go też do wieczora.
Przyjechał dosyć jakoś rozweselony, żywszy, co mnie ucieszyło dosyć. Jeden dzień zaledwie posiedziawszy, znowu pod pozorem interesu do Szambelanowej. Miał wrócić prędko, bawił tydzień. Tknęło mnie to boleśnie, tak że gdy się zjawił nareszcie, poczęłam go badać i robić wymówki.
— Wie matka co, odpowiedział mi wraz, bez ogródki — co ja mam ukrywać rzecz, która się rychło na jaw wyda. Byle mój rozwód z żoną się skończył, a o ten nie będzie trudno, — żenię się z Szambelanową.
Posłyszawszy, ażem krzyknęła.
— Bój się Boga! A on mi na to. Nie mam nic lepszego do zrobienia. Kobieta niemłoda, ale przywiązana do mnie oddawna. Na dobrach ma dożywocie i kilkakroć sto tysięcy prostym długiem zapisanych, które mi przeznacza. Ma i stosunki po świecie za życia męża porobione. Z jej pomocą się wygrzebię.
Rozpłakałam się słysząc go tak mówiącego; chciałam zaklinać, odwodzić, ale mi zszedł z oczu kończąc tém, że małoletnim nie jest...
Mniejsza już o ożenienie z kimby chciał, tylko nie z kobietą o której, jak o nieboszczyku jej mężu, najokropniejsze rozpowiadano historye... Drugie ożenienie od pierwszego ani lepsze ani rozumniejsze.
Mówiąc to, płakała stara pani Marwiczowa, a Kwiryn zaciąwszy usta, milczeniem swój smutek okrywał. Wiedział on, że Rajmunda odwieść od tego co postanowił, było niepodobieństwem; czekał jednak na niego, w nadziei że może uprosi go, aby biednej matce nie przyczyniał zmartwienia.
Czwartego dnia dopiero przybył Rajmund, tak wesół jakby nie przebył nigdy przygód, o których nie miał jeszcze czasu zapomnieć. Zobaczywszy Kwiryna ruszył ramionami, czytając na jego twarzy zasępienie; z matką się przywitał z lekka jakoś — i po obiedzie zszedł do bocznej izdebki z profesorem.
— Widzę już co się święci — zaczął pierwszy, zamykając drzwi za sobą — czekasz tu na mnie z perorą! Oszczędź sobie fatygi. Słyszałeś od matki że się mam żenić z Szambelanową? Powinniście mi winszować. Prawdziwa opatrzność nade mną. Kilkakroć sto tysięcy od razu zyskuję, baba ma dożywocie na dobrach odłużonych, z których ja tymczasem — chytro, mudro, wierzycieli sprocesowawszy, poskupuję. Mam cały plan ułożony z góry: za lat kilka będę panem milionowym, a tych co mają na majątkach wierzytelności puszczę z torbami!
Począł się śmiać, zacierając czuprynę.
Kwiryn już był usta otworzył, by coś powiedzieć, gdy Rajmund pociągnął dalej.
— Matka ci mówiła pewnie, że Szambelanowa za życia męża nie najlepszej używała reputacyi? No, to co? Postarzała, i teraz jej to nie w głowie. We mnie się dawno kochała...
— Mój Romku — rzekł wreszcie tęskno Kwiryn — dalej więc chcesz iść tą drogą, której już raz spróbowałeś. Żenisz się znowu z rachuby, z kobietą o wiele starszą od siebie; żadnej rękojmi szczęścia, a główny cel obdarcie ludzi z tego co im słusznie należy...
Zlituj się!
Rajmund przerwał śmiechem.
— Romanse! czułości! wilk od tego nie tyje. Na świecie, mój kochany, kto nie zjada, ten jest zjedzonym... U mnie pierwsza rzecz o sobie pamiętać — reszta, to tam potém, gdy ja nie będę głodny.
Mówcie i róbcie sobie co chcecie — ja się żenię. Rozwodu tylko co nie widać, bo i Róży on potrzebny; ślub ks. Wikarego był nieosobliwy.
Rozśmiał się znowu.
— Za kogo ten dyabeł Róża pójdzie, nie wiem. Wątpię aby za twojego Ottona, bo tego słyszę już zrujnowała tak, że mu się niewiele należy. Majątek podobno na sprzedaż, a on chory na suchoty. E! z nią to galopem idzie!
Rajmund mówił to z takiém jakiémś okrucieństwem, chłodem strasznym i szyderstwem, że Kwirynowi zimno się zrobiło najprzód, potém aż nadto gorąco. Zwykle umiarkowany i łagodny, uczuł się zburzonym tym cynizmem.
— Wiesz, Rajmundzie — zawołał — stary jestem i ostrzelany ze wszystkiém, ale ciebie słuchając, rumienię się. Oszczędź mi wstydu i nie mów więcej. Gdyby cały świat takim był, jakim ty siebie malujesz, nie wartoby na nim żyć było.
Rajmund popatrzył nań z pogardą.
— Nie nowina to dla mnie, żeś ograniczony i że życia nie rozumiesz — odezwał się. Ja się w retorykę i moralność a uczuciowość nie bawię. Com ci mówił niegdyś, tego się trzymam. Bogiem dla mnie życie i używanie, jakim kosztem, o to nie pytam. Niech się głupcy bronią. Patrz na świat cały: mocniejszy słabszego wszędzie zjada — to prawo natury, ja innych nie znam.
— Prawo bydlęce! zawołał Kwiryn w uniesieniu — nie chcesz więc być człowiekiem, wyrzekasz się duszy?
— Słowa! słowa! vox, praetereaque nihil, przerwał Rajmund...
Ty skiśniesz na nędznej profesurze w lichej dziurze — sameś winien sobie — ja mam więcej ambicyi.
— Ani jej, ani sukcesów twych ci nie zazdroszczę — wtrącił Kwiryn. Mam politowanie nad tobą, jak nad obłąkanym.
— Wzajemnością ci płacę! odparł Rajmund kłaniając się. Dajmy sobie pokój — kwita byka za indyka!
Oba nadąsani przerwali, lecz Rajmund nie wytrzymał długo i popatrzywszy na brata, począł mówić dalej.
— Na wesele nie mam cię co zapraszać! Wątpię żebyś przyjechał.
Baba moja, jak się umaluje i wystrychnie do ludzi, wcale niczego wygląda. Lat musi mieć pewno pięćdziesiąt kilka, ale to właśnie dobrze! Szaleć już nie będzie. Lubi wista i tłustą gawędkę. Zaraz po ślubie jedziemy na rezydencyą do Wilna, a tam rozpocznę taniec z wierzycielami... Już ja w tém, że się będą mieli zpyszna!
Szambelan był ciamajda; interesa są w daleko lepszym stanie niż się można było spodziewać. Trochę sprytu i sprężystości, a dobra białoruskie oczyszczę i dołączywszy zapis mej przyszłej żony — nabędę. Kto wie, może się i przy tutejszych utrzymam!!
Jak skoro rozwód stanie i ślub wezmę, pojadę do Petersburga i przez pierwszą żonę będę interesa robił. Pomoże mi. Żądna jest grosza.
Znowu się śmiać zaczął, co Kwiryna oburzyło tak, iż wstał, nie chcąc słuchać dłużej i wyszedł z pokoju, wracając do matki.
Rajmund wkrótce po nim zjawił się także, ale nawet nocować nie chcąc w Żulinie, konie kazał zaprzęgać i po chłodném pożegnaniu, odjechał.
W czasie pobytu profesora nie przybył już więcej. Po rzeczy swe zostawione u matki przysłał służącego i pozostał przy swej narzeczonej. Wiadomości od niego nie było już żadnych.
Matka unikała z Kwirynem rozmowy o synu, którego uważała za straconego; modliła się o jego nawrócenie tylko i płakała.
Około Trzech Króli, profesor musiał już być nazad na swém miejscu, przy uczniach swoich, i z niewymowną radością powitał Elzewiry na półce, stare wydania weneckie, nawet pargaminowe foliantów okładziny.
W tém na pozór jednostajném życiu, któreby komu innemu nie starczyło może na wyżywienie ducha, on znajdował się zupełnie szczęśliwym.
Ludzie prawdziwie silni duchem, wszędzie i zawsze najmniej potrzebują z zewnątrz posiłku i bodźców, własne środki im starczą. Posadźcie ich nad zdźbłem trawy i w niej znajdą przedmiot do badania, rozmyślania, uczenia się, wyciągania wniosków, z których gmachy budować będą. Człowiek słaby potrzebuje tego popychania do życia nieustannego z zewnątrz, tej gotowej karmi, którą czczość własną i bezsilność ratować musi. Wielcy ludzie obchodzić się tylko mogą małém, mali potrzebują bardzo wiele.
Zbiegł tak czas do Wielkiej nocy prawie, do której pozostawało parę tygodni, a Kwiryn zawczasu się cieszył podróżą na święta do Żulina, gdy umyślny posłaniec od siostry przyniósł mu wiadomość straszną o bardzo groźnej chorobie matki. Staruszka, chwyciwszy zimnego powietrza, dostała zapalenia płuc, które w jej wieku prawie było nie do uleczenia.
Profesor natychmiast się uwolnił i na całą noc poleciał do swoich z niepokojem, który mu ani o posiłku ani o spoczynku myśleć nie dawał. Pomimo całego pośpiechu, nie zastał już matki przy życiu, rozpłakana siostra rzuciła mu się na szyję.
Ciało na pogrzeb czekało...
Chwila to była dla Kwiryna okropna. Stara ta matka, którą zaledwie po kilka razy do roku widywał, stanowiła dlań jak jakaś świętość, węzeł z rodziną dawną, z przeszłością, bez niej nagle uczuł się sierotą. Na Rajmunda wcale rachować nie mógł, ani na serce, ani na pamięć o braterskich obowiązkach. Julia równie prawie dla nich była stracona, utonąwszy w świecie, który nie miał z tym żadnego związku... Ich dwoje z Jadzią zostali sami. Ona już nie pierwszej młodości, on zwiędły od pracy.
Na pogrzeb matki zjawił się Rajmund, który, choć jeszcze się nie ożenił z Szambelanową, bo formalności rozwodowe nie były dopełnione, przybył paradnym jej ekwipażem, z kamerdynerem, odegrywając rolę pańską, do której co mu dawało prawo, było niemal sromotném. Nie wstydził się jednak tego bynajmniej.
Z Kwirynem i siostrą zamienił ledwie słów parę, obiecując im przybycie swe za dni kilka do Żulina.
Z rana trzeciego dnia przyjechał w istocie, czarno ubrany, nachmurzony — zimny. Opowiadań Jadzi słuchał z roztargnieniem, a gdy się po obiedzie znaleźli sami z Kwirynem, odezwał się do niego.
— Sprawa sprawy nie tamuje — smutek smutkiem, a my do interesu przystąpić musimy. Matka miała dożywocie na Żulinie, a teraz ja mam na nim tak jak połowę, bo siostry biorą część czternastą. Ja tam o ten kiepski Żulin nie dbam, a teraz pieniędzy będę potrzebował; zapowiadam więc, że sprzedam schedę moje.
Kwiryn, który wcale na interesach się nie rozumiał, pobladł tylko usłyszawszy tę groźbę, lecz znając brata, miał tyle ostrożności, iż wymówił się nieznajomością swą i zdał wszystko na prawnika, którego miał uprosić.
Z narady okazało się, iż po odtrąceniu tego co długi wynosiły, miał Kwiryn parę tysięcy rubli do spłacenia, jeżeliby się przy Żulinie utrzymać pragnął, a tego sobie najgoręcej życzył. Miał nadzieję, że Rajmund się zgodzi na rozłożenie wypłat, na układ jakiś, któryby mu wybrnięcie z zobowiązań ułatwił.
Na pierwsze wspomnienie o tém, Rajmund odparł zimno.
— Ja pieniędzy potrzebuję. Wiesz że się sentymentami nie rządzę. U mnie interes interesem, a brata w nim dla mnie niema. Płać i bierz, a nie, to Żulin pójdzie na licytacyą.
Prosić na nicby się było nie zdało. Kwiryn wolał szukać pomocy u obcych, i, choć w ciężkich warunkach, znalazł przecie żądaną kwotę, ale płacąc ją, zarazem dał uczuć Rajmundowi, iż stosunki braterskie nadal istnieć już między nimi nie mogły.
Słysząc to, ruszył ramionami pan Rajmund.
— To mi wszystko jedno — odezwał się, nie rozumieliśmy się nigdy.
Ocaliwszy w ten sposób Żulin dla siebie i siostry, gdy począł się rozpatrywać w położeniu w jakiém się znalazł teraz, Kwiryn dostrzegł łatwo, iż dwóm obowiązkom zadosyć uczynić nie mógł. Trzeba było albo Żulin lub ukochaną profesurę i spokojne życie swe poświęcić, a zostać skromnym hreczkosiejem, aby pracą codzienną, oszczędnością, czuwaniem, wybrnąć z ciężarów i szmatek ziemi niegdyś ojcowskiej, macierzyńskiej, do któréj tyle pamiątek przyrosło — ocalić.
Ze wszystkich ofiar, jakie w życiu zmuszonym był uczynić — ta może kosztowała go najwięcej. Lecz była koniecznością. Kwiryn pojechał ze ściśnioném sercem podać się o uwolnienie... Wyrzec się przytém musiał tych lat, które mu dawały prawo do emerytury.
Rozstanie ze szkołami, z młodzieżą było dlań nad wyraz wszelki boleśném.
Łzy cisnęły się do oczu, gdy go koledzy i dziatwa tłumnie odprowadzali do kapliczki Aniołów Stróżów... Połowa serca biednego profesora zostawała tu w tym cichym zakątku, w którym mu tak błogo było, tak spokojnie jak u Boga za piecem.
Z nieotartemi prawie łzami dowlókł się Kwiryn do Żulina, gdzie nań czekała siostra — i tu dopiero odetchnął lżej, wmawiając w siebie, że zawsze mu kilka godzin pozostać może dla nauki i książek.
Pierwszą wiadomością jaką otrzymał od Jadzi, wysiadając niemal, było, że Rajmund wziął już ślub z wdową i natychmiast oboje państwo wyjechali do Wilna.
Oprócz tego oznajmiła z trwogą pewną Jadzia, że urzędowe jakieś pismo nadeszło do brata, którego ona otwierać nie śmiała. Jak wszystkie kobiety, Jadzia na sam widok urzędowej pieczęci, już była przerażoną. Kwiryn, który w tej tajemniczej kopercie nic ważnego się nie domyślał, uspokoiwszy siostrę, odłożył rozpatrzenie się w niej do jutra. Dzień ten, resztkę, chciał poświęcić na bezpieczne rozłożenie książek swoich, o które miał obawę wielką, czy w drodze nie zamokły.
Staroświeckie szafy stojące w sieni obrane były zawczasu na bibliotekę, i Jadzia z nich wyprowadziła wszystkie skorupki, porcelanę, obłamki jakie tam długo spoczywały.
Przyszłe życie brata i siostry, obiecywało się tu, jeżeli nie bardzo obfitém w roskosze, niezbyt dostatniém, przynajmniej spokojném i miłém. Jadzia obejmowała gospodarstwo całe nietylko kobiece, ale część męskiego, którego Kwiryn dopiéro uczyć się musiał.
Nie było już doń starego Gierstuta; następca, także dawniej sługa Marwiczów, poczciwy ale nie zbyt obrotny Panasiewicz, potrzebował wskazówek i dodawania mu odwagi, trwożył się bowiem najmniejszą rzeczą niepotrzebnie.
Kwiryn obiecywał wziąść się gorąco do gospodarstwa i uczyć się go z praktyki spodziewając iż parę lat starczy na obznajomienie z niém. Miał téż na myśli sprowadzenia sobie dzieł o praktyce rolniczej, któreby mu posiłkować mogły.
Nazajutrz rano potrzeba było przystąpić do rozpieczętowania pisma urzędowego, które taką w pannie Jadwidze budziło obawę.
— Powiększyła się ona, gdy Kwiryn, rzuciwszy okiem na nie, zbladł, ręce załamał i krzyknął.
Pismem tém oznajmywano mu o zgonie nagłym pana Ottona von Kellnera, zmarłego w stolicy, który na parę dni przed śmiercią rozporządzeniem testamentowém, przy świadkach uczynioném ze wszelkiemi formalnościami, legował dawnemu nauczycielowi sumkę dosyć znaczną.
Starczyła ona na uwolnienie Żulina od wszystkich jego ciężarów.
Pierwszy wykrzyk boleści i żalu po zgonie ucznia ukochanego, zakończył się łzami wdzięczności dla niego.
Z dołączonej kopii testamentu widać było, że umierając zostawiał swe majętności mocno odłużone. Pani Róża wyposażoną była sumą kilkudziesiąt tysięcy rubli, a że po Szambelanie brała także zapis dość wielki, od którego Rajmund nie mógł się żadnym wykrętem uwolnić, była więc dziedziczką co najmniej półtora kroć stu tysięcy. Z tém o męża nie mogło jej być trudno...
Niespodzianie położenie Kwiryna stało się przez to znośniejszém. P. Soter Rekszewski donosił, iż legat mógł być wypłaconym wkrótce, z sumy jakiejś w depozycie będącej, która nań została przeznaczoną.
Nie czyniło to profesora majętnym, lecz robiło go bezpiecznym, gdyż inaczej nie byłby przy największej oszczędności mógł się utrzymać na Żulinie. Ani jemu, ni siostrze niespodziane to szczęście głowy nie zawróciło. Oboje cicho za nie podziękowali Bogu, lecz to ani trybu ich życia, ani stopy jego nie zmieniło. Profesor tylko wykrzyknął, że uczoną Jenajską gazetę trzymać będzie i choć jedno pismo filologiczne. W tém znajdował szczęście całe...
Przez parę miesięcy Kwiryn urządzał się w domu, ustawiał książki, i nieśmiałe czynił wycieczki w pola, kłaniając się spotykanym wieśniakom, i zamierzając jak będzie można najprędzej szkółkę założyć.
— Nim tam do tego przyjdzie, odezwała się raz wieczorem siostra do niego, ja powiém o czemś, co było zawsze wolą matki...
Tyś się powinien ożenić!
— Daj ty mnie pokój! ofuknął profesor z oburzeniem wielkiém, ja już nie jestem w wieku do ożenienia. Czuję się starym. Któraby tam mnie chciała na naszym Żulinku... Nie! nie! Dobrze nam będzie jak jest. Gdyby się tobie trafił kto — no, nie mówię. Zmieścilibyśmy się wszyscy, bo ja miejsca wiele, nawet z książkami nie potrzebuję, a mnieby przy was było weselej.
Zarumieniła się Jadzia, i nie mówiono już o tém więcej.
Życie płynęło im cicho i błogo, a profesor zaczynał znajdywać, że gospodarstwo całego czasu nie pochłania. Studyował gorliwie Pliniusza, w którego erudycyi encyklopedycznej roskoszował się i podziwiał ją...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.