Dług honorowy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PIENIĄDZE! SŁOŃCE! PASZPORT ZAGRANICZNY!

Widocznie istnieje doprawdy jakieś prawo mocne, niemal przyrodnicze, dzięki któremu złoto lgnie do złota i pieniądz przyciąga pieniądz.
W kilka dni po „wielkiem świństwie“ czyli już po haniebnej tranzakcji i zrealizowaniu czeku poczciwych, dobrych panów Tinkera & Tinkera (Booksellers since the year 1850), Mec spotkał swego partnera Kozdrajskiego na placu Teatralnym. Profesor krążył po tym placu co rano i zastanawiał się wciąż jeszcze nad kwestją, jak załatwić skomplikowane formalności paszportowe.

— Społeczeństwo znowu mi chce zabrać pięćset złotych, niewiadomo za co. Nakładają na mnie haracz, prawdopodobnie dlatego, że wywożę pieniądze z kraju. A jednak zarobiłem przecież owe dolary dzięki pewnej operacji finansowej — haniebnej, to inna kwestja, — ale dokonanej poza krajem. Jak tu wytłumaczyć to wszystko urzędnikowi magistrackiemu, który z różnych względów historycznych prochu nie zdążył wymyślić?...
Kozdrajski ospały i przygnębiony maszerował w stronę ulicy Gęsiej, do zakładów „Motor-Vox“. Spostrzegł pierwszy profesora i partnera szachowego, wyjął z bocznej kieszeni palta zalakowaną kopertę i wręczył mu ją gestem tragicznym:
— Sześćset złotych — powiedział. — Pańska zaległa gaża, profesorze. Towarzystwo „Motor-Vox“ się rozpadło. A właściwie odleciał „motor“ i został tylko „vox“. Husiatyński ze ślusarzem Kulką pracują teraz w metapsychice i w artykułach pozagrobowych. Fabrykują różdżki do odnajdywania wody zaskórnej i nafty, przyrządy do telepatji, patentowane stoliki do lewitacji, ekierki, odlewy parafinowe i instrumenty do mierzenia siły woli oraz napięcia uczuć. Tę sumkę noszę już od dłuższego czasu w palcie, ale wypadł mi z pamięci numer pańskiego domu. Ulica zresztą również. Obszedłem Hożą, Piękną, Koszykową — napróżno. Dzisiaj miałem się poświęcić Mokotowskiej, jutro chciałem obejść Polną i plac Unji Lubelskiej. Ciekaw jestem, jak tam przyszłość się z tem zagadnieniem upora. Człowiek nie może przecież spamiętać tylu adresów. Każdy obywatel będzie miał przypuszczalnie własną stacyjkę odbiorczą na sobie, będzie reagował na inny sygnał ściśle określony i skoro ktoś ze znajomych zechce mu coś zakomunikować, to rzuci poprostu w eter świetlny odpowiedni znak porozumiewawczy, poczem odbiorca-adresat odczuje natychmiast lekki niepokój, swędzenie, czkawkę, albo pragnienie i uda się do umówionego baru na wódkę. Cóż kochany profesor porabia?
— Wyjeżdżam! do Europy!
Kozdrajski stanął jak wryty na jezdni i omal nie wpadł pod samochód.
— Jakto? Za te sześćset złotych?
— Nie — odrzekł skromnie Mec. — Popełniłem pewną malwersację. Mam huk pieniędzy. Widzi pan?
Dolary były zwinięte w rulon i zmocowane gumką podwiązkową, albo raczej tasiemką do spinania rękawów.
— Ile tego jest?
— Dwieście pięćdziesiąt sztuk! Kazałem sobie całą sumę wypłacić w notach jednodolarowych, — w ten sposób człowiek mocniej czuje, co ma i czego się wyzbywa. Jest oszczędniejszy, przezorniejszy. Nie hula, ma wyrzuty sumienia.
— I rzuca profesor pracę nad hałasomierzem H. H., który się tak pięknie zapowiadał?
— Rzucam! Wszystko rzucam. Powierzam panu mój pomysł, panie Józefie. Niech go pan rozwinie i eksploatuje. Ja muszę jechać — tam... Pan wie? Ta śmieszna sprawa honorowa... Pamięta pan?
— Pamiętam. Tubka?
— Tubka.
Kozdrajski zasępił się jeszcze bardziej. Zdjął zielony kapelusz welurowy, otarł czoło chustką wybitnie fioletową, podparł ramieniem drucianą szafkę, która zawierała jakieś groźne obwieszczenia urzędowe i wisiała dość chwiejnie na murze ratusza, obok wielkiej bramy wjazdowej.
— Paszport już pan ma?
— Nie. Ale właśnie idę „do nich“ — rzekł butnie i zawadjacko Mec.
— Jakto? Tak sobie pan idzie bez niczego? bez protekcji? bez znajomości? Po paszport?
— Tak idę. Po paszport. Sam. Co „oni“ mi mogą zrobić? Mam prawo.
— Ano wszystkiego najlepszego... Może pan jeszcze kiedy wróci... Popracujemy nad uprzemysłowieniem kraju, nad nowemi źródłami energji... Zagramy w szachy... Dowidzenia...
— Dowidzenia, panie Józefie. Dziękuję... Nie wiem, czy mogę przyjąć ten „jurgielt“ od Husiatyńskiego?
— Jaki jurgielt? — zdziwił się Kozdrajski.
— No... gażę, sześćset złotych. Może to jest zresztą „szwajggielt“. Licho wie, co ten szlagon zamierza. Wkręci mnie w jakąś kabałę? Poda mnie jako kierownika swojej pracowni metapsychicznej? Co tam — wszystko jedno! Ściskam dłoń pańską. Żegnam...
Kozdrajski długo jeszcze patrzał na wielką bramę ratuszową i na ciemny mur narożny, za którym zniknął jego partner szachowy. Potem westchnął, ruszył w stronę Bielańskiej, zawadził w roztargnieniu o kosz pewnej baby i dla uniknięcia jej złorzeczeń wskoczył do przejeżdżającego tramwaju.

Wypadki radosne i wydarzenia ponure tworzą w życiu przeróżne dziwaczne serje, zupełnie jak „rouge“ i „noir“ w rulecie.
Mec stał właśnie w ogonku, dzierżył w drżących rękach formularz przepisowy, dwie stare własne fotografje i patrzył z trwogą na urzędnika, od którego jego losy zależały. Nagle — przeleciał tuż obok niego, jak swawolny wiatr polny, jeden z dawnych uczniów czy może młodszych kolegów gimnazjalnych. Przeleciał, zawrócił, stanął, zmrużył oko...
— Mec! — krzyknął nagle. — Patrzcie państwo! Co profesor tu robi? Zagranicę? Z walutą? Teraz wiemy, kto wywozi gotówkę!
Wyciągnął go z nudnego ogonka, zarzucił pytaniami.
— Zaraz, zaraz, zaraz! Chwileczka, momencik, one minute. Paszport?! Profesor przecie nie będzie płacił takich sum bajońskich za głupią książeczkę, pisaną stylem urzędowym. Dzieła Mickiewicza są tańsze i „Popioły“ w wydaniu luksusowem! Minuta milczenia! Wycieczka pszczelarzy? Moglibyśmy pana delegować do Francji jako pasiecznika... Moglibyśmy też pana wysłać na zjazd futbalistów-weteranów... albo jako siłacza na olimpjadę... albo jako maturzystę do Jugosławji... Kongres filatelistów i ginekologów... Kongres reemigrantów... Halt! Mam! Profesor przecie pisał coś tam w gazetach? Profesor pojedzie z dziennikarzami do Czechosłowacji!
Wykręcił się na pięcie, wpadł za żółtą barjerkę, która oddzielała groźnego Kronosa z mitologji greckiej od zwykłego szarego, strwożonego tłumu, coś owemu bóstwu olimpijskiemu (siódma klasa + dodatek drożyźniany) szepnął na ucho, zamknął się na chwilę w urzędowej budzie telefonicznej, wrócił, poklepał Meca po ramieniu i zabrał go na kawę do Semadeniego.
— Pamięta profesor, jak mi profesor dwóję wlepił z fizyki? Jedyna dwója w całej klasie! Ja rzeczywiście byłem tępy w szkole średniej! Dlaczego? — nie pojmuję! Poprostu wydaje mi się, że niektórzy ludzie rozwijają się dopiero później, w ruchu, w ogniu starć życiowych. To tak jakby profesor dwóje i pały stawiał „wiktorji regii“ za to, że tak rzadko rozkwita. Rozkwitłem późno, ale zato... Mam żonę, mam syna, mam stanowisko. Codzień mi podrzucają inną tekę ministerjalną. Zapowiedziałem służącej: nie przyjmować! Mieszkamy we własnym domu, na Topolowej. A jak tam u profesora? Powolutku, co? Jak żona? A! profesor nieżonaty, prawda. Pamiętam!... Gdyby pan miał jaki uciułany kapitalik i chciał go ulokować korzystnie...
Wśród takich rozmówek ożywionych minęło ze trzy kwadranse. Mały chłopak, zdyszany i czerwony wpadł do zadymionej palarni i wręczył wygadanemu sprężystemu panu z żółtą teką, niewielką, czystą książeczkę blado-zieloną. Była w niej podobizna Meca, już wklejona i przypieczętowana.
— Podpisze pan to sobie i może pan jechać do Czech, Niemiec, Jugosławji, Holandji. Innych krajów europejskich i zamorskich nie wymieniłem, ale to furda. Czterdzieści złotych pozwoliłem sobie uiścić za profesora i nie przyjmę zwrotu! Ani podziękowania! To rewanż za tę dwóję!...
— Jak on się nazywa? — myślał Mec. — Do licha, pamięć mi słabnie. Finta? Spółswat? Postrzygalski? Żabęcki? Przytyło? W każdym razie zapowiadał się świetnie: jako jeden z największych idjotów w historji czasów nowszych... Teraz mnie proteguje i klepie po ramieniu... Owszem, proszę bardzo. Zgoda.

Dziennikarze mieli wyruszyć dopiero pod koniec kwietnia.

— Wyjeżdża pan — powiedział Mecowi w redakcji pewien nerwowy młodzieniec w binoklach — jako delegat naszej „Gazety Codziennej“. Musi pan zabrać frak i dwie koszule frakowe, względnie czyste, kołnierzyki sztywne. Innych obowiązków pan nie ma. Przyśle nam pan ze dwie korespondencje, po dwieście wierszy każda. Wygłosi pan przemówienie na bankiecie. Jedno do trzech. Honorarjum otrzyma pan po powrocie. Płacimy 40 groszy od wiersza w pierwszą środę po piętnastym. Zaliczek nie dajemy. Kierunek naszego pisma i zapatrywania w przyszłym tygodniu nie ulegną zmianie. Wie pan przeto, czego się trzymać i w jakim duchu pisać.
Profesor kupił sobie natychmiast mapę Warszawy i teraz — przed daleką podróżą — zwiedzał to miasto, jak turysta. Był w kamienicy Baryczków. Siedział pół dnia na ławce w Łazienkach.
Nabył też nowy gruby bruljon w ceratowej okładce i przerobił go na „księgę główną“. Na jednej ze stronic pod nagłówkiem Ma wpisał wszystkie swoje kapitały w walucie krajowej i zagranicznej, kilka pomysłów niewyzyskanych, „hałasomierz“, trzy garnitury, sześć koszul dziennych i dwie pary butów.
Rubryka Winien składała się z pozycyj znacznie poważniejszych.

1. 
Uczyłem szaleńca fizyki i brałem od człowieka pomylonego po 20 złotych za godzinę 
 Razem Złp. 2400.—
2. 
Otrzymałem od dyrekcji zakładów metapsychicznych „Vox“ — prawdopodobnie jako łapówkę za milczenie (szwajggeld) 
 „600.—
3. 
Wykładałem w szkołach średnich tak zwaną z niemiecka „Schwamm und Kreidephysik“ czyli sprzedawałem na funty fałszowanego Newtona, Archimedesa, Galileusza a zwłaszcza Faradaya, zagważdżałem mózgi młodociane przez lat trzy. Otrzymałem wzamian 30 srebrników, ale winien jestem znacznie więcej 
 Razem Złp. X.—
4. 
Sprzedałem listy prywatne, przehandlowałem depozyt, spieniężyłem to, co nie było moją własnością. Zwrócić 
 Dol. 250.—
  
(i odrobić to świństwo, bo jakaś ekspiacja być musi). 
 „Y.—
5. 
Tubka (15 miligramów czystego bromku radowego). Defraudacja. Prawdopodobnie 
 Dol. 200.—
  
(Sumy ogólnej nie wymieniam, bo los się na mnie zawziął i dorzuci na pewno jeszcze dalsze pozycje do tej stronicy konta. Niech to pioruny spalą.) 
  
6. 
Sprawy erotyczne. Wprowadziłem w błąd pewną młodą osobę za lat studenckich. Myślała, że się kocha w człowieku inteligentnym, a ja jestem pospolity jołop, docna wyjałowione truchło 
 Razem D.Z.—
7. 
Panu z żółtą teczką (Fogelnest? Merydjański? Obdziergalski? Nienasytek?) zwrócić za paszport 
 Złp. 50.—
  
(Nie mogę brać pieniędzy od idjotów. To wyzysk.)

Figlarne potoki wiosennego światła słonecznego zalewały dworzec Główny i każdy spocony tragarz paradował w świetlistej, promiennej aureoli, każdy metalowy guzik rzucał iskry i ognie, jak diament w koronie. Najweselej jednak wyglądał pociąg pośpieszny na torze VII. Białe szyldy przyczepione do ciemnych wagonów mówiły o krajach dalekich, o miastach gwarnych, napisy brzmiały jak fanfara, jak wiersz śmiałego poety nowoczesnego: Plzno, Karlovy Vary, Marianske Lazne... Albo znowu: Piotrowice—Wien Stb.—Udine—Venezia.—
Pasażerowie, podnieceni rytmem tej poezji, kręcili się po peronie w nastroju radosnym, kupowali gazety, pomarańcze i znać było, że właściwie chcą świat, cały kosmos przycisnąć do łona i dać mu za to czterdzieści groszy na piwo. Niech tam!
Jeden tylko nieduży żywy człowieczek w płaszczu, bardzo przypominającym skórkę od serdelka, biegał zziajany, zatroskany po flizach chodnika, przenosił walizkę i pled z przedziału dla palących do przedziału dla niepalących, z wagonu austrjackiego do wagonu włoskiego, gubił parasol, laskę, rozkład jazdy, otwierał torbę podróżną, znów ją zamykał. Wreszcie władował wszystkie pakunki do wagonu czeskiego, usiadł przy Mecu, otarł czoło i nos jedwabną chustką i bez dłuższych wstępów powiedział:
— Kacenszprung, dentysta. Bardzo mi przyjemnie. Mam bilet pierwszej klasy, ale pojadę z panem. We dwóch zawsze raźniej. Jak ja pójdę do wagonu restauracyjnego, to pan będzie uważał na rzeczy, a kiedy pan gdzie pójdzie, to ja zostanę... Podobno kradną. Jeden z moich znajomych miał niedawno taki wypadek. Jedzie, uważa pan, do Wiednia, aż tu nagle... Hallo! Lola! — przepraszam — Tyna! Tak, to ona! Jej teraz na imię Tyna!
Dentysta wyjrzał przez okno, wyleciał z wagonu i z niezwykłym impetem rzucił się na pewną dorodną i dostojną damę, której sięgał do ramienia.
— Tyna! — wołał wielkim głosem. — Co za fenomenalne, nieoczekiwane, radosne zdarzenie! Jedyne w swoim rodzaju. Tyna, jak Boga kocham! Tynka!
Była to istotnie bogini grecka... Owinięta w mgły srebrzyste i lśniące przypominała jeszcze bardziej, niż wówczas w „Bristolu“, postać alegoryczną. Zdawało się, że teraz dopiero dzień wiosenny nabrał właściwego sensu, że już wiadomo wreszcie, dlaczego słońce świeci tak mocno i zapala ognie w guzikach, blachach, stalowych szynach i okrągłych kałużach. Stacja kolejowa i peron Nr. VII — za jej sprawą — zamieniły się na fryz muzealny p. t. „Labor omnia vincit“ czyli „Minerwa wśród lokomotyw“.
Dentysta wprowadził Pallas Atenę do wagonu, umieścił jej pudła, torebki, paczki i kwiaty na siatkach i ławkach.
— To jest pan... — rzekł nagle — pan... przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska?
— Ależ ja znam świetnie pana profesora! — szczebiotała bogini. — Siedzieliśmy przez dłuższy czas tuż obok siebie, prawda? Bliziutko, ramię przy ramieniu... Na seansie! Pan profesor wie, że o nas pisano w gazetach? Mieliśmy recenzję, a jakże. „Wśród uczestników był również znany wynalazca, dr. M., i głośna artystka, panna Tyna Z.“ Chowam ten wycinek i przekażę go moim spadkobiercom.
Szczebiocząc bez przerwy, usiadła przy Mecu — „bliziutko“ — kazała mu trzymać różne mocno pachnące przedmioty i lekkie tkaniny, zarzuciła mu na ramię futrzany kołnierz, jedwabny szal i częstowała go pralinami:
— Pan profesor wyjeżdża oczywiście, w sprawach fabryki? Pan profesor jedzie naturalnie do Wiednia? Bardzo się cieszę, bo ja też. Kacenszprung nie sięgniesz tak wysoko. Poczekaj! Stłuczesz lusterko, a to zły znak. Bardzo zły znak. Raz mi się stłukło... w Krynicy...
Lokomotywa gwizdnęła, pociąg ruszył, zgrzytając przeraźliwie i prawo bezwładności, odkryte przez Galileusza i Newtona, rzuciło nagle ów żywy posąg grecki — torsem naprzód — w ramiona Meca. Profesor miał wrażenie, że zwiedza muzeum, siada na pluszowej kanapce i raptem — Wenus z Milo, znudzona banalnemi okrzykami podziwu i codziennemi zachwytami tłumów, schodzi z piedestału, składa mu ufnie głowę na ramieniu i powiada:
— Dziękuję panu! Życie mi pan ocalił! Byłabym się wywaliła, jak długa. Widzisz Szprung, jaki pan profesor jest zręczny!
Usadowiła się wreszcie na ławce, obwiesiła siatki i poręcze wonnemi szalami, kołnierzami, wzorzystemi zasłonkami, tiulami, jedwabiami, kaszmirami i rozpoczęła nową serję pytań.
— Profesor miał zawsze takie ładne oczy? Profesor nigdy nie golił wąsów?
Kacenszprung, dentysta, czynił, co mógł, żeby zaimponować towarzystwu i zwrócić wreszcie uwagę na swoją niewielką osobę. Szeleścił żółtawą pokrywą, przypominającą skórkę od serdelka, wyjmował z przeróżnych kieszeni — a miał ich akurat czternaście — kartki papieru, notatki, listy, bilety wizytowe, grzebyki, lusterka, ołówki, kwity, kartki ulgowe do teatrów miejskich.
— W Wiedniu — mówił — muszę odwiedzić hrabinę Montecuccoli. Leczyła się u mnie, jestem z nią na ty, wprawiłem jej dwa przednie zęby i koresponduję z nią stale. Trzeba też będzie wpaść na chwilę do Fifi, do księżny Metternich. Ta kobieta przepada za mną. „Benek — mówi o mnie do męża, starego Metternicha — to dla mnie ideał urody męskiej. Nie jest duży, ale żylasty i zwinny. Japończycy są też małego wzrostu a co to za naród...“ Bardzo lubię Windischgrätza i Ryszarda Straussa. Robiłem im złoty mostek i sztuczne podniebienie. Mussolini, kiedy przemawia publicznie, zawsze wkłada moje zęby.
Ja też sobie poblaguję — myślał Mec. — Słońce świeci, olbrzymia kobieta się mną interesuje... Dlaczegóż mam wiecznie odgrywać rolę niedojdy i aptekarza z prowincji?
— Gdzie profesor zazwyczaj staje w Wiedniu? — pytała właśnie Tyna, różując wargi. — Ritz? Imperial? Zna profesor Wiedeń? Naturalnie.
— Wiedeń znam oczywiście, jak zły szeląg. Studjowałem tam przed laty, ale mieszkaliśmy wtedy skromnie na poddaszu z Rockefellerem młodszym, na którego wołałem Jackie i z Amanullahem, dzisiejszym władcą Afganistanu. Grywałem z nimi w szachy, w klipę i warcaby. Gdyby jeszcze teraz byli w Wiedniu, niech ich państwo pozdrowią serdecznie. Ja, niestety, jadę w innym kierunku. Obowiązek!... reprezentuję prasę na zjeździe w Pradze i na konferencji Małej Entente’y.
— Pan redaktor jest doktorem? — pan doktór jest redaktorem? — jąkał oszołomiony Benek.
— Tak. Jadę z ramienia „Codziennej“. Nie miałem wielkiej ochoty, ale prezydent Masaryk i Benesz nalegali bardzo... Minister Martinkowicz chce się ze mną zobaczyć. Żałuję! Cóż robić — obowiązek dziennikarski. Muszę pisać korespondencje...
Blondyna, której „siódme mocarstwo“ imponowało więcej, niż Rockefeller i chan afgański, wyrzekła tylko jedno urocze, pełne podziwu: Ach! ale zato obdarzyła docenta uśmiechem tak rozkosznym.
— Wysiądę w Częstochowie — myślał Mec — i kupię na stacji czysty kołnierzyk. Zawsze zapominam o tych drobiazgach i to mi już nieraz zagradzało drogę do szczęścia. Jak ona na mnie patrzy! Co za błogosławione zrządzenie losu, że jadę zagranicę, jako przedstawiciel prasy, a nie jako pszczelarz! Pszczelarz nie miałby takiego sukcesu!
Zmiażdżony i zgaszony dentysta usiłował się uśmiechnąć. Szepnął coś o guwernantce angielskiej dzieci Sienkiewicza i bąknął kilka zdań niezrozumiałych o uzębieniu w historji, o sztucznych zębach Gabrjela d’Annunzio, ale to spaliło na panewce i minęło bez wrażenia.
W ceratowym bruljonie przybyła natomiast nowa pozycja:

8. 
W podróży do Pragi zachowywałem się jak typowy „Hochstapler“. Gadałem bzdury i udawałem potentata prasowego. Podawałem się za kolegę Rockefellera i Citroena. Wprowadziłem w błąd pewną „damę kameljową“ i tak oszołomiłem niejakiego Benka, dentystę (Kaltegat? Katzensprung? Skagerrak? pamięć mi słabnie), że zapłacił za mój obiad w wagonie restauracyjnym 
 Zł. 7.20
  
oraz za piwo w Piotrowicach 
 K. cz. 20.50
(NB. A gdyby tak gwizdnąć na wszystko, raz wreszcie się wyszumieć, pojechać z nimi, puścić gotówkę i skoczyć z wieży Św. Szczepana na bruk? Nie wiem, czy i w jakich godzinach „Stephansturm“ jest dostępny dla samobójców)...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.