Czerwona rakieta/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Czerwona rakieta
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XX.
OBLĘŻENIE.

— Ostatecznie dotychczas nic nam się w hotelu nie stało!
— Czy mamy czekać, aż nam się co stanie?
— Taki wielki dom, cóżby się mogło stać?
— Idź, przekonaj się na własne oczy. Ludzie z hotelu wynoszą łóżka, materace i pościel do sal bilardowych, do piwnic. Czy chcesz sprowadzić się do sali bilardowej na dole?
— Z dzieckiem? Za nic w świecie. Karmić przy nich, huśtać małą...
— Nieelegancko się wygląda, co? — warknął Niwiński.
— Bóg wie co jeszcze pomyślą, że nas na niankę nie stać...
— A może nas stać, co? Więc tu zostać? A jeśli hotel zapalą, jeśli pożar wybuchnie, jeśli atak w nocy! W ubogiem, prywatnem mieszkaniu nawet szukać nie będą, lecz tu mogą wpaść! Cóż wtedy? Krzyknę, i owszem: „Chyba po moim trupie,“ a oni się na moją propozycję zgodzą, przejdą „po trupie,“ i co wtedy z tobą, co z dzieckiem?
Patrzyła na niego skrzywiona, rozkapryszona. Uznała za stosowne być niezadowoloną, dać się prosić. Takie to wszystko nieprzyjemne! Tyle dni nawet na spacer nie wyjść. Była pewna, że właściwie, cokolwiek tam sobie-by kto myślał, winien był temu wszystkiemu mąż, nie wiedziała tylko, w czem ta wina leży...
— W każdym razie mogłeś był to wszystko jakoś inaczej urządzić — odezwała się po jakimś czasie niechętnie. — Pewna jestem, że są dziś w Kijowie ludzie, którzy się niczego nie boją, którym nic nie grozi i niczego nie brakuje.
— Nie znam ich. Jakże się decydujesz?
Nie chciała opuszczać pokoju, z drugiej zaś strony bała się.
— Ja nie wiem. To już jak ty chcesz. Tylko pamiętaj, żebyś potem nie narzekał.
— Przygotuj-że zawiniątko z najniezbędniejszemi rzeczami dla siebie i dla dziecka, a jak się zacznie robić źle, przeniesiemy się do Lewitnera.
Niwiński powiedział to dość miękko, ponieważ właśnie była cisza zupełna; nie strzelano. Nieustanne spory z żoną zaczynały go męczyć więcej może, niż samo oblężenie. Czasami wszystko mu już obojętniało, ale łapał się na tem i znów pobudzał w sobie energję, pewny, iż takie stany półsnu i apatji są najniezbędniejsze.
Byli po śniadaniu, kiedy do ich drzwi zapukał Ryszan. Zapowiedział, iż o wpół do dziesiątej zacznie się bombardowanie miasta.
— Co robić — pytał go Niwiński. — Czy nam tu grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nie wiem, czy grozi, ale może grozić. Gdyby się było dokąd przeprowadzić, sądzę, że trzebaby tak zrobić...
— Lewitner ofiarował nam swój pokój...
— Lewitner? Jego pokój jest dobry... Przenieście się państwo zaraz.
— Kiedy nie strzelają...
— Jak zaczną strzelać, będzie za późno...
— To ja lecę Lewitnera uprzedzić...
— Ja muszę iść...
Niwiński zbiegł nadół, odszukał Lewitnera i obejrzał pokój, który istotnie wydał się mu bezpiecznym. Był jakby na dnie studni. Tylko w jednem miejscu między wysokiemi szaremi ścianami domów widać było może dwumetrową szparę.
— Chodźcie ze mną, ja wezmę dziecko, a wy pomożecie zejść żonie, bo na schodach bardzo ciemno...
Już wychodzili, gdy naraz odezwały się pierwsze w tym dniu strzały działowe.
— śpieszmy się! — zawołał Lewitner.
Pędem wbiegli po schodach na czwarte piętro.
Huk dział potężniał.
— Prędko, Heluniu... Dawaj kołdrę i koc, zawinę dziecko... Ja wezmę małą, ty idź z porucznikiem...
— Prędzej, milostpani...
— Nie uduś dziecka...
Niwiński omatulił maleństwo kocami, wziął je na ręce, przebiegł przez korytarz i naoślep skoczył nadół po schodach. W ciemnościach nie widział nic, ale był pewny, że nie upadnie... Miał przecie dziecko na rękach!...
W westybulu stali strwożeni i wybladli ludzie.
Gmach trząsł się od huku dział.
— Otwórzcie drzwi! — zawołał Niwiński i pędem wybiegł przed hotel.
Na mgnienie oka zatrzymał się.
W ulicy było biało od dymu, nad dachami domów pękały szrapnele.
— Cofnąć się czy iść naprzód? — błyskawicznie leciało przez głowę Niwińskiemu. — Może naumyślnie los wyciągnął nas tak na ulicę, aby właśnie zniszczyć wszystko troje... A może właśnie tędy przejdę bezpiecznie, a zginę w domu, dlatego żem nie zawierzył losowi... Nie... Naprzód iść!
Nawskos z dzieckiem na rękach przebiegł przez ulicę, a stanąwszy w bramie domu Lewitnera, oparł się o nią tak, że sobą zasłonił dziecko i sięgnął ręką po klamkę.
Brama była zamknięta.
Nad dachem po drugiej stronie trzasnął szrapnel.
Niwiński oczami poszukał żony.
Biedna, nieprzytomna prawie ze strachu, szła słaniając się, pod ścianami domów, już po tej stronie ulicy. Porucznik szedł przy niej.
Dopadli bramy.
— Będzie co ma być! — myślał zrezygnowany już Niwiński i odwróciwszy głowę, patrzył co się dzieje w ulicy.
Naprzeciwko, na rogu, o jakie pięćdziesiąt kroków dalej, stała wysoka kamienica, z trzypiętrowym, murowanym narożnikiem. Nagle chlapnęło coś, pękło, pokazał się czarny dym i cały ogromny narożnik, jak nożem odcięty, runął na ziemię. W chwilę później drugi granat wywalił w domu potężny wyłom. Cztery granaty, jeden po drugim, padły na dom, rwąc go i krusząc.
Otwarto bramę. Wpadli do sieni, a potem przez czyjś przedpokój do pokoju Lewitnera.
Niwiński pośpiesznie wyplątał dziecko z koców. Było oszołomione, trochę zaczerwienione, ale zdrowe i całe.
— Ha, aleśmy się zgrzali! — wykrzykiwał uradowany ze szczęśliwego ocalenia Lewitner. — Biją z dział, jak na froncie! Co za chamy! Własne miasto tak niszczyć, „macierz grodów ruskich” tak poniewierać! Takowe szilenstwi! To sou blbouny, blbouny!
Zachichotał szrapnel nad podwórzem, pękł ze zgrzytem, strącił gzyms z czwartego piętra, zrzucił na podwórze masę szkła.
— I tu trafili!
— Ale, at‘ nam wlezą na zada! Tu nam nic nie zrobią. Fuchs, pod’sem! To jest mój kolega — przedstawiał jakiegoś drugiego oficera. — Ty umiesz gotować, zrobimy obiad. Musimy wszyscy obierać ziemniaki, żeby było prędzej. Mamy trochę wędzonki, zupa będzie „fajn.“
W mieszkaniu, z którem łączył się pokój Lewitnera, było tłumno. Z wyższych pięter zlecieli się tu przerażeni ludzie i po pokojach i sionkach kryli się teraz, biedacy z dziećmi, wałęsającemi się po kątach. Była jakaś rodzina polska — ona wciąż w kącie z dwojgiem dzieci, drżąca ze strachu, on wysoki chudy, łysawy blondyn, wykrzywiony i wzdychający. Gospodarzem domu był żyd, Koerber z żoną i małem dzieckiem. Było jeszcze jakieś małżeństwo, młody oficer z żoną, kobietą drobną, niebrzydką, ale bardzo zalęknioną. Prócz tego wałęsało się też po mieszkaniu aż pięciu oficerów rosyjskich.
Kiedy kanonada przeniosła się na inną dzielnicę, Niwiński wyszedł wraz z Lewitnerem odetchnąć trochę świeżem powietrzem i obejrzeć szkody, jakie pociski wyrządziły.
Dom na rogu Włodzimierskiej i placu dokoła Złotej Bramy był zupełnie rozbity. Pięć wielkich dziur odsłaniało jego wnętrze i przez te nieforemne, wyszarpnięte wybuchem granatu otwory, widać było wiszące krzywo na ścianach obrazy. Naprzeciw tego domu od strony ulicy Proreznej gęsto podrapana była druga kamienica narożna. Zleciał z niej wielki gzyms, który rozbił się na bruku i zatarasował z jednej strony ulicę szeroką kupą gruzów.
— Żeby to kto widział, żeby to kto zrozumiał! — dziwował się Lewitner.
Wrażenie było przygnębiające, tragiczne. Jakież okropne formy przybierała klasowa nienawiść, z jakże dziką wściekłością starała się wyrządzić szkód jak najwięcej, okazać się jak najsroższą!
A potem zaczęło się okropne życie „w podziemiach.“
Obiad, bardzo skromny, podano późno, o zmierzchu. Ponieważ światła elektrycznego nie było, świecono świeczkami. Ludzie zupełnie sobie nieznani, zamknięci w paru małych i ciemnawych pokojach, wspólnie przeżywali te straszne chwile, starając się jednakże nie przeszkadzać sobie wzajemnie, nie zwracać na siebie uwagi — więc w tłumie, pod nieustanną, ukradkową obserwacją, było się zupełnie samotnym.
Pani Niwińska kręciła nosem.
— Strasznie tu niewygodnie! — skarżyła się, trzymając dziecko przy rozchełstanej piersi i z grymasem patrząc na męża. — Tak tłoczno!
— Przecież nas, jak widzisz, zostawiają samych...
— Ale wciąż ktoś wchodzi, to Fuchs, to Lewitner... Owszem, poczciwi chłopcy, ale to okropnie krępujące. Spać na cudzem łóżku... Nie będę się mogła rozebrać... A gdzież ty będziesz spał...
— Na tej skrzyni.
— Na skrzyni? Twardo ci będzie.
— Wszystko jedno.
— Jakże ty będziesz spał na skrzyni... A może tu pluskwy są?
— Kobieto, nie wiemy, czy ranka doczekamy, a ty takiemi głupstwami głowę sobie nabijasz!
— Tobie wszystko głupstwo!
— Jakże możesz tak mówić? Czy nie rozumiesz, że cała rzecz w tem, że tu o ciebie jestem spokojniejszy!
— Żebyś tylko ty był spokojny. Zawsze o sobie myślisz!
— Ja — o sobie?
Obraził się i wyszedł do frontowego pokoju; oficer, który go zajmował, nie siedział w nim, bojąc się zbłąkanych kul. Przechadzając się tam i nazad, Niwiński od czasu do czasu podchodził do okna i wyglądał na ulicę. Ani jedno okno przeciwległej kamienicy nie było oświetlone, dom był jakby martwy.
— A przecież tam z pewnością siedzą ludzie! — pomyślał Niwiński.
A, ba, nie tylko siedzą! Rozbiegli się i niewątpliwie — po swojemu korzystają z zamieszania. Ktoś dzięki niemu dostał się do cudzej żony, która, może długo przedtem się wahając, teraz, wzburzona tem wszystkiem, oddaje się pierwszy raz widzianemu człowiekowi i oboje, choć zresztą obcy sobie, we wspólnym rytmie swych serć i w splocie swych cial znaleźli ulgę, i zapomnienie. Gdzieindziej żona, w tajemnicy zdradzająca niekochanego męża, w swej trwodze nie znajdując przy nim uspokojenia, zbuntowała się i jawnie pobiegła do kochanka. Tam znów skromna panienka zapomniała o wstydzie i — opinji — i wpuściwszy do swego pokoju chłopca, obsypała go pieszczotami dojrzałej i doświadczonej w miłości kobiety. Gdzieindziej ktoś się upił, ktoś się modli, ktoś śpi, ktoś zastrzykuje sobie morfinę, a z pewnością są i tacy, którzy potrafili dobrze zasłonić okna, a mając bogato zaopatrzone piwnice i śpiżarnie, jedzą, piją, palą, grają w karty i opowiadają sobie anegdoty.
Odezwała się trąbka pędzącej cwałem straży ogniowej. Od czasu do czasu pustą ulicą przelatywał samochód z oficerami lub żołnierzami, ze zdziwieniem pokazując sobie kupę gruzów na rogu Włodzimierskiej.
To znów szedł Niwiński do przedpokoju, który, jako najbezpieczniejszy niby kąt, obsiedli dokoła znudzeni i zdenerwowani ludzie. Patrząc na nich, na ich zbolałe, znudzone i cierpiące twarze, miało się wrażenie, że się siedzi w poczekalni dentysty.
Z nudów rozmawiano czasem o Rosji i rewolucji rosyjskiej. Z nudów, bo Rosja w tem stadjum, jako temat, nikogo nie interesowała, a rewolucja rosyjska przybrała takie formy, iż jedynie zajmująca o niej rozmowa mogła być prowadzona tylko z punktu widzenia bezpieczeństwa osobistego — zaś tych tematów nikt nie chciał poruszać.
— Uznaliście nas, żydów, za ludzi, ale żyć nam nie dajecie! — wątrobił się Koeber. — Z głodu umrzemy. Nie nużno nam wasze błagorodstwo!
— Eto wy iz swojej jewrejskoj toczki zrienja! — pogardliwie bąknął któryś z oficerów.
— My wam nie dajemy żyć? A czy mało jest między bolszewikami żydów, którzy dziś mszczą się za dawny ucisk?
— Czemuż wy, inteligencja, nie zrobicie porządku? — irytował się Lewitner. — Tylu was siedzi ukrytych po domach. Naco czekać? Widzicie przecie sami, że tak żyć nie można.
— Jakiż mamy robić porządek? Jesteśmy przedstawicielami ustroju i porządku, który się przeżył. Wiemy o tem, bośmy sami ten porządek raz na zawsze obalili. Nic nowego my stworzyć nie możemy i nie potrafimy, ale to dawne wrócić już nie śmie. Więc — co robić? Mamy iść z profesorem Hruszewskym? Nie. Nie on jest przedstawicielem nowego życia, ten intrygant austrjacki!
— Więc czemuż nie idziecie do bolszewików?
— Nie jesteśmy bolszewikami!
— To was wymordują!
— Słuszajtie, parucznik! Przecież my wszyscy, inteligencja rosyjska — burżuji — kak oni gawarjat — nieraz myśleliśmy o rewolucji i o tem, co po niej nastąpić może. Wiedzieliśmy, że po obaleniu dawnego reżimu, Rosja dostanie konwulsyj, krwawych potów a że to wielkie ciało, więc i cierpienie musi być wielkie. Nie o nas idzie, ale o nową Rosję... Bolszewicy to tylko przejście do nowej fazy... To wszystko musi wymateryzować, musi się wyjątrzyć... Dopiero wtenczas, może być, urodzi się coś nowego...
— I cóż to takiego może się urodzić? — wesoło roześmiał się Lewitner.
— Któż to przepowie?
Ale Lewitner śmiał się dalej.
— A ja wiem! Wy myślicie, że ja zwykły oficer, więcej nic, napół Austrjak, duraczjo z jakiejś tam Czechji! Że u nas — Marksa nie zna się, nie czyta, nie wie się nic, bo tylko wy — najmądrzejsi na świecie! A ja jestem doktorem praw, a choć dziś prawosławny, pochodzę z żydów, zaś żydzi mają dobrą głowę do spekulacji. Wy myślicie o socjalizmie — bo na horyzoncie nic innego nowego niema.
— Może być...
— Ale wy socjalizm znacie z paru głupich broszur, a to trzeba bardzo dużo umieć... I powiem wam tyle tylko — czestnoje słowo: Wasz Lenin i Trockij, choć także żyd, są głupsi ode mnie, paruczika Lewitnera, bo ja napewno wiem, że ani socjalizm, ani komunizm w życie wejść nie może i nie wejdzie. Może być dużo zmian, może nastąpić pewna reorganizacja, lecz o usunięciu nierówności społecznych ani mowy...
— Zobaczymy. Popróbujemy parę lat...
— Panowie! — szydził z nich Lewitner. — Nie sądzicie chyba, że dzisiejszy świat jest znów zupełnie już głupi! Że wam pozwoli eksperymentować a nie pracować, a Rosja jest światu potrzebna i nie może iść na spacer, kiedy się jej podoba! Rosja należy do świata, a nie świat do Rosji! Za takie nagłe zrywania umów ciężko się płaci!
— Wam się zdaje, że wy nas wiecznie uczyć będziecie!
— Może nie? Co umiecie, tegoście się nauczyli od Europy! A czegóż my mamy się od was uczyć? Jak się własne miasta rozbija? Jużeśmy z tego wyrośli!
Nad wieczorem działa zaczęły grzmieć strasznie.
— Ukraińcy biją „biegłym agniom“ — mruknął Lewitner.
Zaś bolszewicy odpowiadali. Wciąż słyszało się eksplozje, zrobiło się piekło. Wieczorem w którymś domu wybuchł pożar. Naprzód po niebie rozlała się łuna, potem przez szczelinę między domami widać było jasno palącą się kamienicę. Tam też musiała stać baterja. Z pokoju, który zajmowali Niwińscy, widziało się czerwone ognie wystrzałów.
Wkońcu ludzie zaczęli tracić panowanie nad sobą. Ktoś wpadł z wiadomością, iż w kamienicy widziano marynarza — serca w ludziach zamarły ze strachu.
— Jezus Marja! Jezus Marja! — miotała się po pokoju pani Niwińska. — Ja już nie wytrzymam! Tu pożar, tu te armaty, dziecko wciąż krzyczy...
— Nic dziwnego, że krzyczy... Daj, ja ją ponoszę...
Wyszła do przedpokoju wypocząć trochę od widoku wciąż wybuchających ogni.
Niwiński chodził po pokoju i śpiewał, kołysząc dziecko w ramionach.
Tak to trwało do pierwszej w nocy, poczem kanonada ustała. Ułożono się do snu, gdy wtem znów woda zaczęła śpiewać w wodociągu. Zrobił się gwałt, wypuszczono nieświeżą wodę, napełniano naczynia świeżą. W waterklozecie woda buchnęła nagle i wyrzuciła na ziemię nieczystości, które ludzie na podeszwach roznieśli po domu. Dziecko obudzone zaczęło płakać.
— Boże! Kiedy się to raz skończy! Raczej śmierć odrazu, niż taka męka! — westchnęła pani Niwińska.
Zaś Niwińskiemu przyszło na myśl, iż oto jest stróżem kamienicznym. Nie takie pokoje mieli nieraz ci biedni ludzie, nie takie, choć również, jak on teraz, przy wychodku. Smród, wilgoć, ciemność panowała tam cały dzień, okna nie można było otworzyć, bo pierwszy lepszy przechodzień przypadkiem mógł przez nie plunąć na talerz, a trzeba to było znosić — latami! Dziecko chorowało i płakało wciąż, i umierało, nie jedno... Te działa? To niepewność jutra, to to, że właściciel kamienicy z dnia na dzień wyrzucić mógł, na śmierć głodową skazać wraz z rodziną. Oto są te działa, oto co one znaczą. Mówią, że „matros“ pokazał się w podwórzu, i dusze ludziom wnet uciekły w pięty... Bo on dziś pan, może zrobić, co chce... A dawniej kto inny był panem i gdy stróż zaspał, nie słyszał dzwonka, albo nie dość prędko otworzył bramę, to co? Pan też robił co chciał. Bił w pysk, nie raz, nie dwa... I stróż ni stąd ni zowąd ze stłuczoną mordą szedł spać... Przelękliście się o swoje żony... Co „matros“ z niemi zrobi? A jakże wy, kiedyście, wracając pijani do domu, ujrzeli otwierającą wam bramę młodą, ciepłą ze snu, nieubraną kobietę? Albo kiedy wam pranie zaniosła do domu, nie wywracaliście jej na łóżko? I tak było przez wieki i tak mogło być, i świat się z tego powodu nie rozleciał, ludzkość nie wyginęła, owszem, mówiliście, że dobrze było? No, to teraz może być inaczej i także źle nie będzie.
Usiadł Niwiński na swojej skrzyni i zadumał się.
— Bezwątpienia — ogromnie było wiele krzywdy społecznej — niepotrzebnej. Bo jest taka, bez której obejść się nie może. Naprzykład talent, wielki rozum, piękność — te zalety muszą człowieka zawsze robić uprzywilejowanym. Ale mnóstwo jest krzywdy zbytecznej, niepotrzebnej, krzywdy, której bardzo łatwo dałoby się uniknąć, gdyby choć odrobina serca dla drugich... Cóż takiemu bydlakowi podłemu stałoby się, gdyby istotnie o tego swego stróża dbał... Tymczasem nagromadziło się w masach ogromnie wiele mściwości, poczucia krzywdy doznanej i poczucia mocy... Kultura? Tak, Mickiewicz jest dobry, ale ten Mickiewicz nie żyje w społeczeństwie, skazującem człowieka na gnicie żywcem... O, nie...
Ale, do pioruna, cóż ja jestem winien temu wszystkiemu, zacóż cierpię ja, moja żona, moje dziecko? Czyż mnie, proletarjusza inteligentnego, nie wyzyskiwano i nie oszukiwano na każdym kroku? Czyż ja nie byłem tak samo ofiarą łajdactwa i wyzysku, jak pierwsza lepsza prostytutka w domu publicznym? Gorzej, bo jej zatruwano ciało, mnie zaś duszę...
— A nie broniłeś tych złych rządów? Nie pomagałeś bezprawiu? — odezwał się daleki głos w głębi duszy. — Co zrobiłeś, aby gwałt ustał? Czy nie korzystałeś z łupu złodziejskiego? Czy nie brałeś pieniędzy, wydartych słabym?
Wszedł w siebie Niwiński i otwarcie przyznał się:
— Może.
— A zatem jesteś współwinny zbrodni, bo z niej korzystałeś — wydał wyrok głos w głębi duszy.
— Ale czyż ci inni, ci pokrzywdzeni, te miljony uciśnionych nie pomagały w zbrodni nad samymi sobą? Nie brały cząstki łupu?
— Były do tego zmuszone.
— A ja nie? Dlaczego? Ale któżto pierwszy właśnie powstał przeciw złym rządom, bezprawiu i uciskowi, jak nie my?
— Więc będzie z wami jak z Rosjanami. Wywołaliście rewolucję. Jeśli teraz nie potraficie stworzyć nowego życia, ona was zmiecie...
W dwa dni później, jak zwykle, wczesnym rankiem Niwiński poszedł do niedalekiej mleczarni po mleko. Strzelano wciąż, ale już trochę rzadziej. Na rogu ulicy Proreznej stał stróż i odmiatał śnieg.
— Można iść bezpiecznie tutaj? — zapytała go przechodząca obok niego dziewczyna.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa! — odpowiedział. — Robota prawie skończona.
Niwiński odetchnął z ulgą.
— Więc Ukraińcy przecie wygrali! — pomyślał i kupiwszy mleko wrócił dobrej myśli do domu.
Wtem wpadł Lewitner.
— Bolszewicy są w mieście! — zawołał z progu.
— Nie może być.
— Dokumenty sprawdzają. Poszedłem kupić papierosów, dostałem trzydzieści osiem sztuk, wychodzę na ulicę, patrzę — bolszewiccy żołnierze. Jeszcze mi się pytali: Papirosami targujesz, tawariszcz?
— A któż to strzela?
— Ukraińcy za miastem. Chodźcie popatrzeć na bolszewików.
— Nie chodź, jeszcze cię zastrzelą! — wołała za Niwińskim żona.
— W bramie tylko stanę!
Na ulicy dwuch żołnierzy sprawdzało dokumenty rzadkich przechodniów. Niedaleko bramy stało dwuch jakichś ludzi w mundurach, ale bez broni. W bramie i przed bramą skupiła się gromadka co ciekawszych mieszkańców domu.
— Wiecie? — ktoś się odezwał. — Tych, którzy mają czerwone legitymacje[1], rozstrzeliwują.
Jeden ze stojących niedaleko nieznajomych natychmiast odwrócił się.
— Nie wierzcie temu, towarzysze! — rzekł. — Tak postępowali Ukraińcy. Teraz wszystko będzie dobrze.
— Ich „ochranniki!“ — zaczęto szeptać w gromadce.
— Lepiej nie gadać za dużo!
— Pewnie, że lepiej nie gadać! Oni nie żartują, wiadomo.




  1. Czerwone legitymacje żołnierzom i „wilnym“ kozakom wydawały władze ukraińskie. — Przyp. autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.