Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

owszem, mówiliście, że dobrze było? No, to teraz może być inaczej i także źle nie będzie.
Usiadł Niwiński na swojej skrzyni i zadumał się.
— Bezwątpienia — ogromnie było wiele krzywdy społecznej — niepotrzebnej. Bo jest taka, bez której obejść się nie może. Naprzykład talent, wielki rozum, piękność — te zalety muszą człowieka zawsze robić uprzywilejowanym. Ale mnóstwo jest krzywdy zbytecznej, niepotrzebnej, krzywdy, której bardzo łatwo dałoby się uniknąć, gdyby choć odrobina serca dla drugich... Cóż takiemu bydlakowi podłemu stałoby się, gdyby istotnie o tego swego stróża dbał... Tymczasem nagromadziło się w masach ogromnie wiele mściwości, poczucia krzywdy doznanej i poczucia mocy... Kultura? Tak, Mickiewicz jest dobry, ale ten Mickiewicz nie żyje w społeczeństwie, skazującem człowieka na gnicie żywcem... O, nie...
Ale, do pioruna, cóż ja jestem winien temu wszystkiemu, zacóż cierpię ja, moja żona, moje dziecko? Czyż mnie, proletarjusza inteligentnego, nie wyzyskiwano i nie oszukiwano na każdym kroku? Czyż ja nie byłem tak samo ofiarą łajdactwa i wyzysku, jak pierwsza lepsza prostytutka w domu publicznym? Gorzej, bo jej zatruwano ciało, mnie zaś duszę...
— A nie broniłeś tych złych rządów? Nie pomagałeś bezprawiu? — odezwał się daleki głos w głębi duszy. — Co zrobiłeś, aby gwałt ustał? Czy nie korzystałeś z łupu złodziejskiego? Czy nie brałeś pieniędzy, wydartych słabym?
Wszedł w siebie Niwiński i otwarcie przyznał się:
— Może.