Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świeżą. W waterklozecie woda buchnęła nagle i wyrzuciła na ziemię nieczystości, które ludzie na podeszwach roznieśli po domu. Dziecko obudzone zaczęło płakać.
— Boże! Kiedy się to raz skończy! Raczej śmierć odrazu, niż taka męka! — westchnęła pani Niwińska.
Zaś Niwińskiemu przyszło na myśl, iż oto jest stróżem kamienicznym. Nie takie pokoje mieli nieraz ci biedni ludzie, nie takie, choć również, jak on teraz, przy wychodku. Smród, wilgoć, ciemność panowała tam cały dzień, okna nie można było otworzyć, bo pierwszy lepszy przechodzień przypadkiem mógł przez nie plunąć na talerz, a trzeba to było znosić — latami! Dziecko chorowało i płakało wciąż, i umierało, nie jedno... Te działa? To niepewność jutra, to to, że właściciel kamienicy z dnia na dzień wyrzucić mógł, na śmierć głodową skazać wraz z rodziną. Oto są te działa, oto co one znaczą. Mówią, że „matros“ pokazał się w podwórzu, i dusze ludziom wnet uciekły w pięty... Bo on dziś pan, może zrobić, co chce... A dawniej kto inny był panem i gdy stróż zaspał, nie słyszał dzwonka, albo nie dość prędko otworzył bramę, to co? Pan też robił co chciał. Bił w pysk, nie raz, nie dwa... I stróż ni stąd ni zowąd ze stłuczoną mordą szedł spać... Przelękliście się o swoje żony... Co „matros“ z niemi zrobi? A jakże wy, kiedyście, wracając pijani do domu, ujrzeli otwierającą wam bramę młodą, ciepłą ze snu, nieubraną kobietę? Albo kiedy wam pranie zaniosła do domu, nie wywracaliście jej na łóżko? I tak było przez wieki i tak mogło być, i świat się z tego powodu nie rozleciał, ludzkość nie wyginęła,