Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A zatem jesteś współwinny zbrodni, bo z niej korzystałeś — wydał wyrok głos w głębi duszy.
— Ale czyż ci inni, ci pokrzywdzeni, te miljony uciśnionych nie pomagały w zbrodni nad samymi sobą? Nie brały cząstki łupu?
— Były do tego zmuszone.
— A ja nie? Dlaczego? Ale któżto pierwszy właśnie powstał przeciw złym rządom, bezprawiu i uciskowi, jak nie my?
— Więc będzie z wami jak z Rosjanami. Wywołaliście rewolucję. Jeśli teraz nie potraficie stworzyć nowego życia, ona was zmiecie...
W dwa dni później, jak zwykle, wczesnym rankiem Niwiński poszedł do niedalekiej mleczarni po mleko. Strzelano wciąż, ale już trochę rzadziej. Na rogu ulicy Proreznej stał stróż i odmiatał śnieg.
— Można iść bezpiecznie tutaj? — zapytała go przechodząca obok niego dziewczyna.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa! — odpowiedział. — Robota prawie skończona.
Niwiński odetchnął z ulgą.
— Więc Ukraińcy przecie wygrali! — pomyślał i kupiwszy mleko wrócił dobrej myśli do domu.
Wtem wpadł Lewitner.
— Bolszewicy są w mieście! — zawołał z progu.
— Nie może być.
— Dokumenty sprawdzają. Poszedłem kupić papierosów, dostałem trzydzieści osiem sztuk, wychodzę na ulicę, patrzę — bolszewiccy żołnierze. Jeszcze mi się pytali: Papirosami targujesz, tawariszcz?
— A któż to strzela?
— Ukraińcy za miastem. Chodźcie popatrzeć na bolszewików.