Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Otwórzcie drzwi! — zawołał Niwiński i pędem wybiegł przed hotel.
Na mgnienie oka zatrzymał się.
W ulicy było biało od dymu, nad dachami domów pękały szrapnele.
— Cofnąć się czy iść naprzód? — błyskawicznie leciało przez głowę Niwińskiemu. — Może naumyślnie los wyciągnął nas tak na ulicę, aby właśnie zniszczyć wszystko troje... A może właśnie tędy przejdę bezpiecznie, a zginę w domu, dlatego żem nie zawierzył losowi... Nie... Naprzód iść!
Nawskos z dzieckiem na rękach przebiegł przez ulicę, a stanąwszy w bramie domu Lewitnera, oparł się o nią tak, że sobą zasłonił dziecko i sięgnął ręką po klamkę.
Brama była zamknięta.
Nad dachem po drugiej stronie trzasnął szrapnel.
Niwiński oczami poszukał żony.
Biedna, nieprzytomna prawie ze strachu, szła słaniając się, pod ścianami domów, już po tej stronie ulicy. Porucznik szedł przy niej.
Dopadli bramy.
— Będzie co ma być! — myślał zrezygnowany już Niwiński i odwróciwszy głowę, patrzył co się dzieje w ulicy.
Naprzeciwko, na rogu, o jakie pięćdziesiąt kroków dalej, stała wysoka kamienica, z trzypiętrowym, murowanym narożnikiem. Nagle chlapnęło coś, pękło, pokazał się czarny dym i cały ogromny narożnik, jak nożem odcięty, runął na ziemię. W chwilę później drugi granat wywalił w domu potężny wyłom. Cztery granaty, jeden po drugim, padły na dom, rwąc go i krusząc.